10 października 2009

MEN rezygnuje z kartek „żywnościowych” na edukacyjną strawę

Niemalże każdy minister edukacji rozpoczynający urzędowanie w Al. Szucha 25 kieruje się zasadą koniecznego wdrażania, kontynuowania lub kwestionowania reform i zmian oświatowych w skali ogólnokrajowej. Podstawowy problem dla misji tego resortu brzmi: Co by tu jeszcze można było zmienić? Co zreformować? Jakie wprowadzić zmiany?

Jednym z takich pomysłów jest - co jakiś czas lansowany lub wyrzucany poza obszar zainteresowań władzy - bon oświatowy. Czym jest ów bon? Kto pamięta jeszcze kartki żywnościowe z okresu PRL, ten bardzo łatwo zidentyfikuje sens wspomnianego rozwiązania. Władze rozstrzygały, ile mięsa z kością i bez kości, ile masła, mąki, mleka, sera, cukru, jajek a nawet wyrobów dziewiarskich mógł obywatel zakupić w ciągu miesiąca. W związku z tym, że podaż była mniejsza od popytu, to klienci musieli czatować, czyhać, aż w którymś sklepie pojawi się potrzebny do życia produkt.

Cóż z tego, że mieli kartki na żywność, skoro sklepy były puste. Władze nie były w stanie zapewnić odpowiedniej do wydanych kartek masy towarowej, toteż przez wiele lat panowała między „głodnymi” ludźmi zajadła rywalizacja. Jeśli do sklepu mięsnego dowieziono zaledwie 30 kg mięsa wołowego z kością, to było wiadomo, że nie wystarczy dla wszystkich oczekujących na zakupienie zgodnie z przydzielonym limitem kartkowym 0,5 kg,, gdyż wystarczało tego zaledwie dla 60 osób, a przed sklepem oczekiwało na mięso 120 osób, a może i 220. I cóż z tego, że każdy z nich miał przydzieloną mu przez władzę kartkę z kuponem upoważniającym do zakupienia 0,5 kg mięsa wołowego, skoro i tak nie było go w sklepie?

Filozofia bonów oświatowych jest do tego bardzo zbliżona. W naukach społecznych określana jest jako alternatywna forma finansowania szkół i placówek oświatowych, bowiem polega na przekazaniu przez władze państwowe rodzicom, posiadającym dzieci w wieku obowiązku szkolnego, uprawnień w formie papieru wartościowego czy odrębnego dokumentu do korzystania z określonej kwoty środków budżetowych, aby mogli przeznaczyć je na kształcenie ich dzieci w dowolnie wybranej placówce edukacyjnej.

Bon oświatowy miał oznaczać zniesienie monopolu państwa w oświacie, poddając mechanizmom rynkowym usługi edukacyjne, a zarazem odchodzi od postrzegania i traktowania oświaty jako służby (misji) publicznej na rzecz usługi publicznej. Wiąże się z tym rozwiązaniem nadzieje m.in. na: zdecentralizowanie środków finansowych w oświacie (“pieniądz idzie za uczniem”, a nie jest rozdzielany przez urzędników), realizację polityki prorodzinnej państwa (zwiększenie podmiotowości rodziców), zapoczątkowanie w systemie oświatowym konkurencji między szkołami, stopniową poprawę oferty edukacyjnej i podnoszenia jakości kształcenia, zwiększenie efektywności w gospodarowaniu środkami publicznymi na edukację z racji ich uzależnienia od liczby uczniów, umocnienie pozycji dyrektorów szkół jako menedżerów, a nie administratorów, wymuszenie naturalnego procesu doboru najlepiej wykwalifikowanych kadr pedagogicznych, likwidację rejonizacji, oraz zrównanie statusu szkolnictwa publicznego i niepublicznego.

Niepokój budzą jednak takie słabości tego rozwiązania, jak: pogłębienie zróżnicowania szkół pod względem sprawności kształcenia oraz ze względu na agregację społeczną uczniów według pozycji środowiskowej, konieczność likwidacji części szkół, powstanie barier selektywnej rekrutacji, wzrost odpadu szkolnego, wysokie koszty wdrażania i funkcjonowania systemu. Przygotowywany przez kolejną już ekipę władzy w MEN projekt wdrożenia bonu oświatowego miał uwzględniać zróżnicowanie jego wartości w zależności od regionu zamieszkania uczniów i typów szkół. Takie jednak rozwiązanie nie nadaje się do zastosowania w całym systemie oświatowym, gdyż natychmiast będzie wzbudzać podejrzliwość do zastosowanych wskaźników, a więc rodzić będzie pytania, dlaczego w gminie X rodzice mogą „zakupić” więcej „edukacyjnego mięsa” , a w gminie „Y” już mniej.

Inną kwestią jest jakość oferowanego przez władze oświatowe produktu. Jak płacić za coś, czego jako klienci nie jesteśmy w stanie sprawdzić, zdiagnozować, „posmakować”? Skąd będę miał pewność jako rodzic, że przekazując kupon z mojego edukacyjnego bonu do szkoły X uzyskam w niej dostęp do najwyższej jakości produktów? Skąd pewność, że kiedy rozchoruje się nauczycielka kształcenia zintegrowanego, przez dwa tygodnie moje dziecko nie będzie „karmione” jakimiś „odpadami edukacyjnymi” czy „resztkami spod stołu rady pedagogicznej”, w wyniku czego jego rozwój ulegnie poważnemu zahamowaniu, a może i nabędzie się z tego powodu choroby antyszkolnej? Kto będzie sprawdzał zgodność trafiających na rynek ofert edukacyjnych z ich wysoką jakością tak, bym rzeczywiście płacił za coś, co jest mi obiecywane? Oczywiście, ktoś może stwierdzić, że jak mi się nie podoba, to mogę zabrać dziecko ze szkoły X i przenieść je do szkoły Y. To tak jak z liczbą sklepów mięsnych z pustymi półkami w PRL. Może się bowiem okazać, że w szkole Y towar jest także „nieświeży” , „zepsuty”, a kto wie, czy nawet nie jest toksyczny. Kto zaś zapewni miejsce mojemu dziecku w trakcie trwania roku szkolnego w innej, lepszej placówce, o wysokiej jakości oferta edukacyjnych, gdybym się rozmyślił i chciał je właśnie do niej przenieść? Ile razy można przenosić dziecko z jednej szkoły do drugiej? A ile jest tych szkół w pobliżu miejsca zamieszkania dziecka? Kto jest w nich sprzedawcą edukacyjnych towarów?
To, co się powiodło w Kwidzynie, wcale nie musi mieć sukcesu w Radzyminie czy Aleksandrowie Łódzkim. MEN wycofuje się z wdrażania idei bonu oświatowego w całym kraju. Nie jest w stanie „rzucić” – jak mówiono o dostawach towarów w PRL - do publicznych „sklepów edukacyjnych” odpowiedniej jakości „karmy duchowej” dla dzieci i młodzieży.