13 stycznia 2015

Syntetyczna diagnoza centralistycznego systemu szkolnego III RP


Odpartyjnienie polityki oświatowej w III RP powinno być priorytetem polskiej polityki, która od 1993 r., czyli od powrotu postkomunistycznych rządów, w tym także do MEN, rozpoczęła, a pozostałe środowiska partyjne to kontynuowały i wzmacniały - proces powstrzymywania, hamowania, a następnie ukrytego niszczenia fundamentów demokratycznego systemu szkolnego. Edukacja powinna być częścią składową polskiej kultury i dziedzictwa narodowego, a nie terytorium dla partyjnej nomenklatury PO i PSL, czy - jak miało to miejsce we wcześniejszych okresach (1992-1997) - PiS, SLD czy LPR. Barwa i orientacja ideologiczna partii nie ma tu żadnego znaczenia. Oświata została przez wszystkie te formacje zdeformowana.

Nie można bowiem socjalizować, kształcić i wychowywać dzieci oraz młodzieży do ustroju demokratycznego w systemie szkolnym o ustroju autokratycznym, całkowicie centralistycznym. Nie rozumiał lub nie chciał przyjąć do wiadomości tego - poza Henrykiem Samsonowiczem i Robertem Głębockim - żaden z kolejnych ministrów edukacji.

To właśnie w wyniku pochodu do władztwa państwowego i oświatowego od lewicy przez prawicę do neoliberałów mamy centralistyczny ustrój szkolny z:

- pozoranctwem jego samorządności,

- brakiem autonomii dyrektorów przedszkoli i szkół;

- arogancją władz MEN i rządów wobec rodziców – obywateli, których dzieci uczęszczają do szkół publicznych;

- autorytarnym, centralistycznym narzucaniem nauczycielom rozwiązań z zakresu metodyki kształcenia i wychowania;

- depersonalizacją stosunków międzyludzkich w szkolnictwie, a więc i naruszaniem fundamentów dla formowania kapitału społecznego;

- proletaryzacją zawodu nauczycielskiego i antagonizowaniem tego środowiska z samym sobą, jak i ze społeczeństwem;

- przekazywaniem instytucjom międzynarodowym przez MEN sprawozdań, które stan prawny traktują tak, jakby miał on swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości, chociaż go nie ma;

- częściowym marnotrawieniem środków unijnych na pseudonaukowe diagnozy o stanie edukacji oraz manipulowaniem wynikami diagnoz;

- wzrostem biurokratyzacji kosztem procesów kształcenia ii wychowania w szkołach;


- degradacją roli edukacyjnej pedagogiki przedszkolnej;

- lipną ewaluacją jakości pracy przedszkoli i szkół (co wykazała NIK);

- quasi akredytacją placówek doskonalenia nauczycieli;

- podtrzymywaniem sporów na tle różnic w podejściu rodziców do wychowania dzieci w duchu religijnym, ideowym, fizycznym czy społecznym;

- manipulowaniem opinią publiczną na temat rzekomo pozytywnej wartości dla społeczeństwa polityki oświatowej rządu;

- komercjalizowaniem sfery edukacji publicznej;

- brakiem strategii rozwojowej polskiego szkolnictwa;

- fikcyjnym powoływaniem na funkcje kierownicze w szkolnictwie osób w rzekomo demokratycznych konkursach;

- każdorazową wymianą posłusznego centrum aparatu nadzoru pedagogicznego w kuratoriach oświaty i centralnych placówkach doskonalenia nauczycieli i kształcenia zawodowego czy CKE, by realizowały zadania partyjne rządzących (koalicjantów);

- nieustannym prowadzeniem przez rząd wojny z samorządami lokalnymi, by zniechęcać społeczeństwo do partycypacji w sprawowaniu władzy przez obywateli;

- brakiem kontroli społecznej nad polityką oświatową rządu;

- itd., itd.

Mógłbym tak wymieniać w nieskończoność, bowiem jeden czynnik uruchamia lawinę negatywnych skutków w pozostałych warunkach funkcjonowania polskiego szkolnictwa. Kluczowe jest jednak to, że EDUKACJA – SZKOLNICTWO nie są wartością narodową, nie są dobrem ogólnym, ale podporządkowanym partyjnym celom i interesom rządzących.

Jeden z wiceprezydentów miast wojewódzkich, który uzyskał nominację i zarazem patronat nad lokalną edukacją z ramienia SLD, ma teraz problem. W poprzedniej kadencji, kiedy był w opozycji do PO i koła radnych (po-)wyrzuonych z innych partii politycznych, krytykował poprzednika za to, że likwidował szkoły publiczne. Ba, lewica robiła wszystko, by ten stan zaogniać, toteż szczuto na prawo i lewo kierujących lokalną oświatą pod poprzednim wiceprezydentem. Teraz musi ów lewicowy gracz podjąć decyzje o likwidacji liceów, zespołów szkół ponadgimnazjalnych, bo i tak nie ma w nich już liceów profilowanych. Jest u władzy. To niech teraz poczuje, co to znaczy być zobowiązanym do likwidacji w świetle obowiązującego prawa i nie móc użyć innego określenia, jak właśnie LIKWIDACJA. Termin bolesny. Na tym polega partyjny dysonans między interesem władzy i stanowiska a interesem publicznym i prawnym.

12 stycznia 2015

Czy naukowiec to zawód?



Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego uruchomiło w październiku 2014 r. kolejną akcję pod nazwą: ZAWÓD NAUKOWIEC. Jak informuje na swojej stronie: "Do roku 2020 Unia Europejska potrzebuje miliona naukowców. Rosną nakłady na naukę – w Europie i w Polsce (w 2015 r. nakłady na naukę z budżetu państwa - o 10 proc.). W naszej kampanii ZAWÓD NAUKOWIEC zachęcającej najzdolniejszych do wyboru tej drogi zawodowej zgodziło się wziąć udział jedenaścioro wybitnych polskich naukowców młodego i średniego pokolenia. To nasi Ambasadorzy Nauki. Ich sylwetki i dokonania prezentujemy poniżej. Patronuje nam Isaac Newton, a symbolem kampanii jest jego jabłko."

Istotnie, jesteśmy i powinniśmy być dumni z tego, że są w instytutach nauk medycznych, weterynaryjnych, technicznych, matematyczno-fizycznych, chemicznych, biologicznych a nawet humanistycznych (chociaż jest tu tylko archeologia i antropologia kulturowa) wybitni naukowcy młodego i średniego pokolenia, których odkrycia służą nauce i ludzkości. Można na stronie internetowej resortu zapoznać się z ich sylwetkami i osiągnięciami. Nie ma wśród nich przedstawicieli wielu dyscyplin naukowych - ekonomii, nauk o zarządzaniu, społecznych - socjologii, psychologii, politologii, nauk o Ziemi, prawnych, filologicznych, filozoficznych, historycznych itp.

Czy to oznacza, że zawód ten można przypisać przedstawicielom tylko części dyscyplin naukowych? Psycholog, socjolog, ekonomista, historyk, filolog, teolog, pedagog itp. już nie są zawodowcami w świecie nauki? Nie są tylko dlatego, że nie uczestniczą w międzynarodowych konsorcjach badawczych? Znam pedagogów, socjologów, psychologów, którzy nie tylko uczestniczą w międzynarodowych sieciach badawczych, ale i kierują takimi, a jednak nie zostali uznani i dostrzeżeni jako ZAWODOWCY W NAUCE. Czy to jest jedyny wyznacznik zawodowstwa w naszym kraju?

Czy nie tworzymy nowych podziałów w nauce na tych, którzy są ZAWODOWCAMI i tych NIE-ZAWODOWCÓW? To kim są wszyscy pozostali? Istnieją w Polsce instytuty tylko i wyłącznie naukowo-badawcze, a więc takie, których kadry zajmują się tylko i wyłącznie konceptualizacją i prowadzeniem badań laboratoryjnych, eksperymentalnych lub terenowych. Jest też Polska Akademia Nauk, której jednostki i kadry powinny służyć tylko i wyłącznie nauce. Tu jednak, na skutek rządowych decyzji, w wyniku których sprowadzono Akademię do roli żebraczej, część naukowców zaczęła już wiele lat temu walczyć o własne przeżycie i podejmowała się dodatkowego zatrudnienia w szkolnictwie prywatnym, często współtworząc je lub organizując w celach zarobkowych kształcenie III stopnia i studia podyplomowe. To kadry PAN zalicza się do naukowych zawodowców czy też nie?

Zastanawiam się nad kreowaniem w naszym społeczeństwie fałszywego obrazu rzekomo naszej profesji, która jest przecież realizowana nie tylko w wymienionych powyżej instytutach, ale także, chociaż nie przede wszystkim, w najlepszych uniwersytetach czy akademiach. Zatrudnieni w nich naukowcy realizują statutowe funkcje naukowo-badawcze swoich uczelni, ale także związane z kształceniem elit (także dla nauki) oraz zawodowców (studia I st.) nie tylko dla potrzeb polskiego społeczeństwa. Zawodowcem jest zatem tylko ten w białym fartuchu, z łopatką, skalpelem, lunetą czy mikroskopem?

Czyżby ministerstwo chciało w ten sposób uzasadnić, że są naukowcy i quasi-naukowcy? Moim zdaniem, ani jedni, ani drudzy nie są zawodowcami, bo bycie naukowcem, to coś znacznie większego i szerszego od zawodowstwa. Jak to jednak sparametryzować, by przeliczyć na kolejne miliony dotacji dla jednych, a żebractwa dla pozostałych?

Nie chcę i nie będę naukowcem w takim sposobie pojmowania tej kategorii. Jeśli bowiem zawodowstwo wiąże się z ludzką pracą, to dla mnie praca naukowa jest twórczością, w wyniku której ktoś staje się UCZONYM. Traktowanie nauki jako zawodu do zarobkowania, do zarabiania na codzienność jest redukowaniem naukowca do zaspokajania potrzeb rynku, oczekiwań władzy, interesów globalnych, wielkiej polityki czy kapitału światowych korporacji itp.

UCZONY tym różni się od NAUKOWCA, że skutek wewnętrzny jego pracy badawczej liczy się bardziej od skutku zewnętrznego. O wykorzystaniu skutku zewnętrznego pracy uczonego często decydują inni, albo go nie dostrzegają, przemilczają lub unikają. Sprowadzanie nauki do roli towaru a badań naukowych do komercyjnych usług, które podlegają prawom rynku, prowadzi do niszczenia cywilizacji, kultury, humanum. Naukowiec jako zawodowiec to - jak trafnie określa ks. prof. Michał Heller -"UPRAWIACZ NAUKI". (...) uczonym jest tylko ten, kto naukę traktuje jako życiowe powołanie. Względy koniunkturalne muszą być wtórne; trzeba się z nimi liczyć- życie bywa brutalne - ale nie można im pozwolić, by zapanowały nad wszystkim". (Jak być uczonym, Kraków 2009, s. 44-45)

11 stycznia 2015

Czynni i bierni nauczyciele też mają dzieci w szkole






Pisze do mnie były nauczyciel mianowany, który ukończył po studiach magisterskich jeszcze 3 studia podyplomowe. I co? I nie ma dla niego pracy w szkole. Nie tylko dla niego. Nie wpadł w depresję, aczkolwiek musiał cenić sobie ten zawód, skoro nieustannie powraca do szkoły z troską o jej funkcje i sposób realizowanych w niej zadań dydaktyczno-wychowawczych. Jest to już powrót w nieco innej roli z racji bycia ojcem dziecka w wieku szkolnym, ale także wynika on z poczucia niezgody na to, co ma miejsce w polityce oświatowej MEN. Prowadzi własny blog, pisze teksty piosenek, felietony do portalu liberałów, i pracuje w ... policji. Jest już sierżantem. Świetnie. To też jest służba na rzecz dobra wspólnego, aczkolwiek przygotowywany był w toku studiów do zupełnie innej roli.

Załączam poniższy tekst jego autorstwa. On sam nie miał nic przeciwko temu, by podać jego dane, to jednak tego nie uczynię, gdyż wątki szkolne dotyczące nauczycieli jego dziecka mogłyby w jakiejś mierze spowodować niepożądane działania osób, które mają syndrom zagrożonego autorytetu.

Autor zaczyna od najbardziej niepokojących go rozwiązań w polskim szkolnictwie, by skonfrontować je z realiami życia, pokoleniową mądrością i własną postawą wobec istoty kształcenia oraz wychowania:

Zabawa kontra praca.
Umiejętności kontra wiedza.
Wolność w dążeniu do odkrywania własnych potrzeb i talentów kontra przymus.
Brak ocen, czyli system wzmocnień pozytywnych kontra ocenianie.

Tylnymi drzwiami do polskiej szkoły wchodzi nie tylko osławiona gender, ale ideologia, której celem jest totalny egalitaryzm. Zrealizować ten cel można tylko w jeden sposób: trzeba przestać wymagać, porównywać, zmuszać do pracy, zmieniając przy tym znaczenia słów, manipulując, zamazując różnice; wszystko to pod płaszczykiem troski o dzieci, w imię nowoczesności albo buntu przeciwko starym formom, metodom, wartościom...

Dlaczego moja córka nie dostaje tradycyjnych ocen (zastąpiono je oceną opisową)?

Czyżby dlatego, że wadą tradycyjnego oceniania był (bezdyskusyjnie) nieprecyzyjny opis zdobytej wiedzy i umiejętności (co właściwie znaczy czwórka z wypracowania, niepoparta komentarzem sprawdzającego)?

Otóż nie! Problemem jest ocenianie samo w sobie: zawsze dyskryminujące, wzmacniające hierarchiczność a nie równość, będące przyczyną dyskomfortu (inni są w czymś lepsi ode mnie) i stresu (szkoła jako miejsce tortur i kuźnia kadr organizacji, przebranych w jednakowe brunatne bądź czarne koszule). Niedoskonałość tradycyjnego modelu oceniania nie zostaje usunięta, w celu dostarczenia uczniowi, nauczycielowi i rodzicom (przeprasza: opiekunom prawnym) informacji o postępach (oraz lukach w wiedzy i umiejętnościach).

Z polskiej szkoły ruguje się tradycyjny system oceniania, w imię egalitarnego totalizmu i równania w dół (koniec wieńczy dzieło: maturę z zakresu podstawowego można zdać otrzymując jedynie 30% punktów!). Żeby równościowa ideologia nie rozjeżdżała się zanadto z rzeczywistością, trzeba powoli dostosować sprawdziany zewnętrzne do jej potrzeb (mogłoby się okazać, że skutkiem nowych światłych metod jest katastrofa mierzona niskimi osiągnięciami uczniów); dlatego krok po kroku w polskiej szkole zaczyna zadomawiać się nowy język (służebny wobec nakreślonych celów), którego jaskrawym przykładem jest zmiana znaczenia słowa inteligencja. Nie ma już inteligencji rozumianej jako szybkość myślenia, umiejętność kojarzenia ze sobą faktów, błyskotliwość; jest za to "inteligencja emocjonalna" (konotacje z demokracją ludową jak najbardziej uzasadnione).

Każde dziecko jest przecież "inteligentne inaczej": stąd inteligencja plastyczna, inteligencja muzyczna, inteligencja ruchowa... Każdą z tych "inteligencji" można i trzeba (!) docenić; stąd już krok do tego, by zrównać ze sobą talent matematyczny i umiejętność robienia wycinanek z papieru (geniusz Einsteina można zrównać z talentem kogoś robiącego piękne łowickie ozdoby). Pół biedy, gdyby zmiany dotyczyły indywidualizacji: dostosowania metod do zdolności (potencjału) ucznia.

Nowa równościowa ideologia z góry jednak zakłada, że faktycznie dyskryminowane będą te dzieci, które są inteligentne i mogą osiągnąć świetne wyniki w dziedzinach, dla większości trudnych. Większość bowiem zawsze miała problem ze zrozumieniem równań różniczkowych, teorii względności Einsteina itd. Dlatego polska szkoła coraz bardziej będzie odchodziła od uczenia tego, co większości "i tak się do niczego nie przyda", coraz mocniej nacisk kładąc na umiejętności (w tym interpersonalne), które są w opanowaniu zdecydowanie łatwiejsze od podręcznika mechatroniki.

Zadałem nauczycielce (...) szkoły podstawowej) pytanie, czy widziała kiedykolwiek w przyrodzie trójkąt prostokątny i czy starożytnym Grekom "w życiu codziennym" potrzebna była wiedza o sinusie, cosinusie, tangensie i kotangensie... Oczywiście nie odpowiedziała; jej wiara w nowoczesne metody nauczania i zaangażowanie w budowanie egalitarystycznego systemu, który zakończy niechlubne już ponad dwieście lat polskiej edukacji opartej na wierze w ciężką pracę (do której ucznia się o zgrozo zmusza), już zastąpiły u tej skądinąd sympatycznej osoby, zdrowy rozsądek.

Wychowawczyni (...) wątpi w to (słusznie), że jesteśmy w stanie opisać, odgadnąć przyszłość; nie wiemy jakie dziedziny gospodarki się rozwiną, a jakie upadną albo staną się mniej ważne. Z takiej przesłanki, dochodzi ona jednak do kuriozalnych wniosków. Otóż, jej zdaniem sukces (jakkolwiek by go rozumieć) (...) dziecku mają zapewnić umiejętności, a nie wiedza. Umiejętność pracy w grupie, elastyczność (związana z koniecznością zmiany pracy w trakcie swojego życia), samorealizacja, kreatywność i oczywiście realizacja nadrzędnego celu jakim jest szczęście (smutni refleksyjni powinni być eksterminowani); wszystko to podporządkowane dyktatowi praktyczności, co jest przecież sprzecznością samą w sobie: wszak skoro nie wiadomo, co się konkretnie przyda, to nie wiadomo też czego należałoby nauczać.

Matematyka poza podstawowymi umiejętnościami potrzebnymi np. do zrobienia zakupów, jest niepraktyczna; wiedza o budowie pierwotniaka też nie (jakby już to kogoś zainteresowało, to zawsze może sobie wyguglować). Z polskiej szkoły wyrzuca się dzisiaj to, co było fundamentem sukcesu naszej cywilizacji; zdolność do abstrakcyjnego myślenia, do budowaniu wzorów, które są zarówno pięknem same w sobie jak i najlepszym instrumentem opisu materialnego świata... wszystko to przestaje być potrzebne. A przecież ogromna większości wynalazków, rozwój techniczny i medycyny nie były możliwe w cywilizacjach, które inaczej niż nasza, nie postawiły na piedestale krytycznego myślenia, imperatywu dążenia do prawdy itd. To my, tutaj w Europie dzięki matematyce, filozofii, rzymskiemu prawu zbudowaliśmy zbiór vel system (wielką Bibliotekę), z którego czerpie świat.

Dlaczego więc polska szkoła nie chce zauważyć, że ekonomiczny sukces odnoszą wciąż ci, którzy z matematyką są za pan brat; że zaawansowane technologie nie są dziełem troglodytów zdających maturę na 30%, tylko absolwentów wielkich uniwersytetów wymagających od swoich studentów ogromnej wiedzy, a nie umiejętności w pierwszym rzędzie...

Wysoce praktyczne są bowiem rzeczy/dziedziny, które z pozoru niczemu nie służą. Problem polega jednak na tym, że nie da się pogodzić osiągania wysokich wyników w matematyce, fizyce, chemii z obłędem egalitaryzmu. Głosiciele nowej prawdy edukacyjnej nie chcą odpowiedzieć na pytanie: nad czym pracować będzie w grupie ktoś, kto nie ma żadnej albo ma minimalną wiedzę? Do czego ma odwołać się mózg pozbawiony informacji, czym ma się żywić, na czym budować osławioną kreatywność?

Przychodzi mi do głowy przerażająca konstatacja, że "ktoś" realizuje swoje cele w imię motta: "szczęśliwi są tylko głupcy, czyż nie warto być głupcem" i przypomina się straszny czas, kiedy Polacy jako naród podludzi mieli się zajmować jedynie praktycznymi aspektami życia, będąc we władzy i na usługach swoich nordyckich panów ...

Mamy w pop kulturze mit Forresta Gampa: mało rozgarniętego, acz poczciwego człowieka, który mimo braku wykształcenia, niskiego IQ (inteligencja w tradycyjnym tego słowa znaczeniu), osiąga sukces (sławę, pieniądze, podziw i sympatię bliźnich). Nowa egalitarystyczna ideologia, która zaczyna święcić triumfy w polskiej szkole, do takiego mitu wprost się odnosi. Z wyjątku (fartowny splot okoliczności, dobre serce i czasami... jednak ciężka praca) czyni się przy tym regułę; obiecując naiwnym rodzicom, spełnienie ich snu o szczęśliwym dziecku sukcesu (bo właśnie o tym marzy większość rodziców).

Obietnica opakowana jest w pełen pakiet edukacyjnych usług, który obejmuje: troskę o dobre samopoczucie ucznia, wykluczające stres, presję, przymus, ocenianie, a także: dbałość o indywidualne jego potrzeby i koniecznie: wydobycie na światło dzienne jego ukrytych talentów (co do istnienia których nie ma wątpliwości). Każdy może osiągnąć sukces (jeżeli nie będzie to sukces finansowy, sława, uznanie innych..., wypełnimy to pojęcie takimi znaczeniami, by dowieść, że założone cele zostały zrealizowane); każde staranie jest wartościowe bez względu na efekt i musi być należycie ocenione (świetny wynik prawem nie towarem okupionym wysiłkiem); każda dziecięca potrzeba musi zostać zauważona i zaspokojona itd.

Otóż gdyby moje dzieci miały same decydować co zjedzą: wybrałyby McDonalda na co dzień i duuuużo czekolady takoż. Gdyby miały wyłącznie same decydować jak spędzą wolny czas: syn grałby godzinami w Fifę, a córka oglądała Kucyki Little Pony. Gdyby miały wyłącznie same decydować o tym czego słuchają, wybrałyby m.in. disco polo, którego u mnie w domu słuchać nie pozwalam (z jednym wyjątkiem: zespołu, dla którego teksty pisał wybitny polski tekściarz). Gdyby miały czytać, co chcą, czytałyby komiksy Kaczora Donalda (zakładając, że w ogóle zechciałyby czytać). Gdyby mogły, jedząc, nie używałyby noża i widelca... itd.

Wychowanie nieodłącznie wiąże się bowiem z przymusem, który obok przykładu i zachęty jest niezbędny do osiągnięcia celu (mądry i dobry dorosły). Kocham swoje dzieci ponad życie, dlatego je do wielu rzeczy zmuszam; dzięki temu nauczyły się
pływać, uczą się języka obcego, czytają książki, chodzą do Kościoła, na spacery, słuchają Procol Harum a nie Boys itd.

Czy stosowany przez mnie przymus stoi w sprzeczności z dążeniem do realizacji własnych potrzeb, do odkrywania ukrytych talentów itd.? Oczywiście, że nie! Nie postuluję przecież powrotu do sytuacji, w której apodyktyczny ojciec dyktator, wytycza życiowe ścieżki swojemu potomstwu. Ale żeby moje dzieci mogły wybrać, muszą wiedzieć w czym mają wybierać; żeby mogły (jeżeli zechcą) odrzucić jakąś części naszego cywilizacyjnego dorobku, muszą go najpierw poznać itd.

Forrest Gump owszem kupił akcje Apple myśląc, że inwestuje w sadownictwo i zarobił sporo pieniędzy. Ale tylko dzięki twórcom Apple jego fuks był możliwy; bez ogródek: wioskowy głupek może liczyć na szczęście tylko wtedy, kiedy ciężko pracujący na swój sukces absolwenci świetnych szkół stworzą ku temu odpowiednie warunki.

Chronię więc swoje dzieci przed toksyczną wiarą w to, że bez wysiłku uda im się utrzymać siebie i swoje przyszłe rodziny; że bez względu na to, co będą robiły, uda im się przetrwać w dobrej kondycji.

Szkoła, obiecująca każdemu szczęście, spełnienie i przyszłość, w której docenione będzie wszystko to, co światu zaoferujemy, jest instytucją promująca kłamstwo; jest wrogiem rodzica, który chce wychowywać swoje dzieci i oczekuje (jak najbardziej zasadnie) od państwa, że mu w tym pomoże.

Ps. Przed Świętami Bożego Narodzenia wziąłem udział w tzw. klasowej wigilii (dla polskiej szkoły zakres znaczeniowy słowa wigilia nie ma znaczenia), na której dzieciaki pokazały rodzicom świetne przedstawienie: były skrzaty, renifery i święty (wciąż) Mikołaj. Wyszedłbym na katolickiego oszołoma, gdybym protestował przeciwko takiej mieszaninie "nowej świeckiej tradycji" i form religijnych: nie protestowałem więc. Po bardzo udanym przedstawieniu (śmieszne i świetnie zagrane) odbył się poczęstunek (owa klasowa wigilia), w trakcie którego wychowawczyni mojej córki, chcąc nakłonić zebranych do kolędowania, użyła nowoczesnych narzędzi w postaci rzutnika i wyświetliła na ekranie tekst jednej z kolęd, z laptopa puszczając podkład w rytmie "polki galopki" (cytat za: "Tytus, Romek i Atomek). Miało wyjść z tego takie Bożonarodzeniowe karaoke. Jedne dzieci próbowały śpiewać, inne jadły, jeszcze inne ze sobą rozmawiały; były też takie, które stojąc przed rzutnikiem robiły "pajacyka"... Cóż: o tempora o mores, jak mawiali Rzymianie albo inaczej: witaj polska szkoło...




10 stycznia 2015

Karawana ignorancji i tandentnego populizmu urzędników MEN jedzie dalej...







Dobrze się stało, że MEN wystawił na aukcji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy pierwszy egzemplarz rządowego "EleMENtarza", bo będzie to jedyny pożytek z tego bubla dla dobra powszechnego. Może dzięki temu J. Owsiak kupi jakiś skalpel chirurgiczny albo sztuczne serce. wszystko zależy od tego, ile pieniędzy ktoś wyłoży na ten zadrukowany nawet błędami ortograficznymi papier. Chyba, że cenzura władzy już je usunęła, by nie utrwalać niekompetencji autorki tego dydaktycznego kiczu.

Zastanawiam się nad tym, po co nam to było, żeby 25 lat temu angażować się na rzecz zmiany polskiej edukacji w szkolnictwie publicznym, skoro i tak tkwimy nieustannie niemalże w tym samym miejscu? Nadal pojawiają się uchwały, postulaty, apele, a nawet projekty rozporządzeń w kwestiach, które ćwierć wieku temu były już wdrażane do praktyki szkolnej?


Wówczas rzecz nie dotyczyła wszystkich szkół, gdyż w 1989 r. mieliśmy jeszcze szkoły państwowe. Obowiązywała ustawa o systemie oświaty z 1961 r., a więc socjalistyczna. Programy nauczania (bo wówczas jeszcze obowiązywała indoktrynacyjna kategoria dydaktyczna) były oparte na źródłach o proweniencji marksistowsko-leninowskiej. Trzeba było zaufania, otwartości i odwagi pierwszego postsocjalistycznego ministra edukacji prof. Henryka Samsonowicza, by powiedzieć nauczycielom: RÓBTA, CO CHCETA!


Tak, tak, to nie Owsiak a Samsonowicz wprowadził liberalną zasadę powierzenia nauczycielom szkół państwowych pełnej odpowiedzialności za losy kształcenia dzieci i młodzieży. To on skierował do nich i do rodziców list, w którym obiecywał, że już nigdy więcej, w wolnej Polsce żaden minister ani jego urząd nie będzie decydował o tym, jak ma wykonywać swoją pracę nauczyciel i jak mają go w tym wspierać rodzice. Zapowiadał bowiem konieczność ustrojowej (także dla oświaty) decentralizacji całego systemu, nadzoru, by to suwerenni dyrektorzy szkół, jak już powstaną - także lokalne samorządy wraz z nauczycielami, rodzicami i uczniami rozstrzygali fundamentalne kwestie metodyczne w swoich placówkach, lokalnie.

Władze resortu edukacji miały podporządkować się zasadzie subsydiarności władz państwa wobec społeczeństwa, obywateli i ich inicjatyw także w sferze edukacji. Zasada ta określała, że ma być jak najmniej państwa, a jak najwięcej obywatelskich i profesjonalnych działań lokalnych, instytucjonalnych. Państwa ma być tyle, ile go być musi np. przy ustaleniu curriculum, czy podstawy programowej kształcenia ogólnego i zawodowego w całym kraju tak, by system był drożny poziomo i pionowo, tzn., by uczący się mogli swobodnie zmieniać szkoły i kontynuować swoją edukację niezależnie od tego, gdzie ją rozpoczęli. Uczniowie o szczególnych zdolnościach mieli mieć możliwość realizowania własnych pasji i talentów na indywidualnych zasadach.

Nauczyciele szkół państwowych, które w połowie lat 90. stały się własnością samorządów terytorialnych, mogli wreszcie sami tworzyć autorskie programy kształcenia przedmiotowego, zintegrowanego, holistycznego, o dowolnym kierunku i orientacji wychowawczej w uzgodnieniu z rodzicami swoich podopiecznych. W szkołach państwowych rozpoczął się prawdziwy ruch pedagogicznego nowatorstwa, innowacyjności. Powstawały klasy i/lub szkoły autorskie, nauczyciele dzielili się swoimi pomysłami, rozwiązaniami, wzajemnie wspomagali swoją praktykę, wymieniali własnymi środkami dydaktycznymi itp.

To w latach 90. XX w. polskie szkoły państwowe/publiczne zaczęły rozkwitać tysiącem wysp nauczycielskiej innowacyjności, kreatywności dzięki zabezpieczeniu przez resort edukacji odpowiednim rozporządzeniem ich praw do tak wyzwolonej pracy pedagogicznej. Jak ktoś chciał pracować z dziećmi bez wystawiania im cyfrowych stopni szkolnych, to musiał zaproponować taki model kształcenia, żeby dzieci chciały się uczyć, miały wysoką motywację, a zarazem by uczęszczały do szkoły, na interesujące zajęcia poznawcze, społeczne, kulturowe i fizyczne, a nie na lekcje szkolne w zamkniętej przestrzeni systemu klasowo-lekcyjnego.

Taki model edukacji zróżnicowanej kompetencyjnie, dydaktycznie, zorientowanej na indywidualność dzieci, także potrafiących współdziałać ze sobą w warunkach pracy zespołowej i grupowej, edukacji uwolnionej od przemocy strukturalnej na rzecz wspierania rozwoju każdego ucznia realizowało tysiące polskich nauczycieli. Komu to przeszkadzało? Urzędasom, postsocjalistycznym ideologom, związkowcom, którzy nagle tracili wyłączność na wpływ i manipulowanie środowiskiem nauczycielskim. Wyzwolony i kreatywny nauczyciel nie potrzebował bowiem żadnego radaru, by orientować na jego sygnały własną aktywność. On mógł pracować zgodnie z własną wolą, wiedzą i umiejętnościami, zgodnie z odkrywanymi i doskonalonymi metodami, środkami, formami i technikami pracy pedagogicznej, po prostu - profesjonalnie.

Kto dzisiaj pamięta protest nauczycieli w latach 1991-1992 w XIII LO we Wrocławiu, którzy uchwałą rady pedagogicznej znieśli oceny zachowania uczniów. Postanowili nie wystawiać uczniom tej oceny, a niektórym z nich wypisywać opinie słowne. Niestety, szybko zareagowało wrocławskie Kuratorium Oświaty (ramię władzy centralnej),które anulowało tę uchwałę i zobowiązało do przestrzegania regulaminu ustalonego przez MEN. Stopnie z zachowania „bojkotowali” też nauczyciele z LO nr XIX we Wrocławiu oraz z SLO Nr 1 w Warszawie. Wszyscy oni stwierdzili, że nie będą stosować oceny zachowania uczniów, gdyż ta jest reliktem państwa monistycznego światopoglądowo, którego władze traktowały tę ocenę jako instrument do indoktrynacji ideologicznej i wymuszania posłuszeństwa wobec niej.


No i proszę, mamy rok 2015, w którym nadal obowiązuje środek przemocy symbolicznej i strukturalnej wobec uczniów, świadczący przecież o ich totalnej bezradności wobec zachowań aspołecznych niektórych uczniów, a zarazem nieskuteczny i przez nich lekceważony.
Czytam, że pojawiła się znowu propozycja zlikwidowania oceny zachowania uczniów. Ćwierć wieku wolności, ale za to i podtrzymywania pozoru, że ta ocena cokolwiek znaczy i ma na cokolwiek wpływ.

To nauczyciele skorzystali 25 lat temu z prawa do pisania własnych podręczników, materiałów pomocniczych do kształcenia, wspomagania rozwoju dzieci. To oni wymyślali nowe gry dydaktyczne, pomoce z elementami samokontroli i samooceny rozwiązujących zadania, żeby wzmacniać ich samodzielność i poczucie sprawczości. Co mamy po 25 latach? Skandaliczne pozbawienie nauczycieli wolności pracy pedagogicznej, które polega na tym, że tak jak w PRL, państwie totalitarnym, pod pretekstem rzekomych oszczędności dla rodziców MEN wydaje miliony zł. na rządowe podręczniki. Oczywiście - jeden, napisany na kolanie przez dyletantów elementarz, ustawicznie korygowany przez różnych nauczycieli zgodnie z tym, jak im się wydaje, a nie ze sztuką pisania podręcznika szkolnego.

Z czego są dumne autorki tego kiczu? Z tego, że wszyscy nauczyciele klas I, a wkrótce II będą musieli pozorować pracę z ich niskiej jakości "wytworami", bo tak chce tego centralistyczna władza? Czy są dumne z tego, że tysiące nauczycieli już jawnie odrzuca ten bubel dydaktyczny, by korzystać w edukacji wczesnoszkolnej z zupełnie innych pomocy? Nie mają poczucia nieprzyzwoitości pedagogicznej i zawodowej? To o to walczyła solidarnościowa opozycja, żeby w 25 lat rozwijającej się i zarazem degradowanej przez "elity" władzy demokracji wdrażać rozwiązania, które nie mają nic wspólnego z jakością kształcenia, z profesjonalizmem, z odpowiedzialnością?




09 stycznia 2015

Postulowane i realne wskaźniki efektów kształcenia

Filozof, historyk idei prof. Marcin Król znakomicie w felietonowej formie odsłania nonsens wypisywania efektów kształcenia w tzw. sylabusach. O ile w pełni zgadza się z potrzebą poinformowania studentów o tym, co będzie treścią zajęć w ramach prowadzonego przez niego przedmiotu oraz do jakich lektur warto byłoby zajrzeć chociażby w czasie semestru zajęć, o tyle wypisywanie wskaźników, czyli spodziewanych efektów wykładów narusza powagę wykładanego przedmiotu.

On sam przecież niewiele pamięta z wykładów prof. Leszka Kołakowskiego, natomiast jak pisze: (…)sposób myślenia i argumentowania wywarły na mnie ogromny wpływ na całe życie. Także bardzo wysoki standard, którego pewnie nigdy nie osiągnąłem, ale który stanowi dla mnie wciąż wzór.(Efekty? Przydają się w sprzątaniu, nie na uniwersytecie, Gazeta Prawna, 8.01.2015, s. A14).

Deklaracja Bolońska, która rzekomo zobowiązuje do tak nonsensownej papierologii i konstruowania tabel z rzekomo mającymi skutecznie zmieniać jakość kształcenia jej wskaźnikami, jest pochodną socjalistycznej ideologii i dydaktyki lat 70.XX w. Wówczas ta Deklaracja jeszcze nie istniała, a w PRL wprowadzono do szkolnictwa wyższego resortowe programy kształcenia do każdego przedmiotu. Były tam i cele, treści, obowiązkowa literatura oraz postulowane metody i formy kształcenia studentów. Nie było Komisji Akredytacyjnej, toteż i tak nikt nie weryfikował tego, czy owe programy są realizowane, czy też nie. Najważniejsze było to, żeby tzw. siatki zajęć i ich rozkłady były zgodne z owymi programami.

Od 2002 r. działa w Polsce Komisja Akredytacyjna, której ostatnio przybył obowiązek dostosowania kryteriów oceny jakości kształcenia do owych standardów. Jak słusznie pisze prof. M. Król – są one dobre w rozliczania kogoś za sprzątanie, chociaż i tu była z tym związana dość osobliwa sytuacja na Uniwersytecie Warszawskim. M. Król stwierdza - (…) jednak idea oczekiwanych efektów wprowadza mnie w stan niepokojąco radosnego chichotu. Jakie bowiem są oczekiwane efekty, a jakie nieoczekiwane? Kto potrafi odróżnić? Na przykład efekty ewentualnie oczekiwane po spędzeniu pewnego czasu z osobą płci przeciwnej?(tamże)

Akurat w tej ostatniej kwestii przekonał się sam Janusz Korwin-Mikke, któremu bulwarowa prasa natychmiast wytknęła nieoczekiwane efekty jego spotkań pozamałżeńskich, a politycy Twojego Ruchu skorzystali na tym, by wykazać, że ich działacz polityczny, chociaż spotyka się i obcuje z tą samą płcią, jest bardziej prawicowy, niż europoseł.

Nieoczekiwanych efektów braku wykształcenia doświadczył też jeden z członków zespołu akredytacyjnego PKA, który hospitował przez 15 minut zajęcia dydaktyczne nauczyciela akademickiego, po czym zażądał natychmiastowego wskazania, które efekty w tym czasie zostały przez niego zrealizowane. Pomijam tu kwestię braku jakichkolwiek standardów kulturowych u wizytującego, także jego „wybitnych” osiągnięć naukowych czy dydaktycznych, bo te nie są brane pod uwagę przy powoływaniu członków tej szacownej instytucji. Spróbujcie bowiem państwo udowodnić, który wskaźnik zrealizowaliście w czterdziestej minucie wykładu i jeszcze proszę to udowodnić.

Na szczęście złożona przez rektora uniwersytetu skarga poskutkowała, bo tę osobę zawieszono w czynnościach akredytacyjnych. Wstyd i hańba, że w ogóle takie osoby znajdują się w składzie Komisji. Szacunek dla rektora, który złożył tę skargę, bo jak długo można było tolerować w środowisku akademickim ignorancję i brak kultury osobistej kogoś, kto miał oceniać jakość kształcenia i prowadzenia badań naukowych (nie mając własnego dorobku na odpowiednim poziomie).

Dziwne, że od trzech lat ta osoba jest członkiem PKA i mimo wyrazów oburzenia ze strony uniwersyteckich środowisk poddawanych przez nią kontroli, trzeba było czekać do tak nabrzmiałego skandalu, by wreszcie zastosowano jakąś sankcję. Ukrytą wprawdzie, a szkoda, bo i tak w kraju krążą informacje na temat tego członka. PKA powinno tę sprawę przekazać do Zespołu Etyki.

Inna rzecz, że Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego tak troszczy się o wysoki poziom efektów kształcenia, że kiedy studenci wygrali w sądach sprawy o nieuzasadnione ich zdaniem pozbawienie ich stypendiów, ten ich im nie wypłacił. Dlaczego? Jak pisze Urszula Mirowska- Łoskot w tej samej gazecie – „Sąd bowiem może jedynie zobowiązać ministerstwo do ponownego rozpatrzenia wniosku o pieniądze. W efekcie żaden ze studentów , który spędził nawet kilka lat w sądzie i sprawę wygrał, pieniędzy jeszcze nie zobaczył.(Święty Mikołaj nie istnieje. Studenci muszą to wiedzieć, tamże, s. B6) Jednych wskaźniki obowiązują, innych nie. Efekt, jaki jest, każdy widzi. Pozór i równanie w dół.

Kiedy stosuje się podejście operacjonalistyczne w relacjach międzyludzkich, a do takich należy także edukacja? Prof. M. Król wyjaśnia: Takie wymogi są potrzebne wtedy , kiedy się nie liczy na inteligencję własną pracownika (obojętne – sprzątacza czy profesora), tylko zakreśla mu z góry pole działania w obawie, że jak zacznie być samodzielny, to rzeczy się źle potoczą. Innymi słowy, uniwersytet, jak wszystkie instytucje współczesnego świata, przyjął zasadę równania w dół. (M. Król, tamże)

08 stycznia 2015

Edukacyjne gry kierownicze







W dn. 29 grudnia 2014 r. minister edukacji narodowej, Joanna Kluzik-Rostkowska ogłosiła konkurs na Dyrektora Ośrodka Rozwoju Edukacji w Warszawie. Jak widać niewiele czasu dała ewentualnym kandydatom. Być może o to chodziło, że ten, który ma wygrać już dawno ma przygotowane portfolio. Jak wynika z badań dra hab. Mariusza Kwiatkowskiego władze publiczne III RP zostały dotknięte "syndromem gier kadrowych", który polega na tym, że w polityce kadrowej zostały perfekcyjnie odtworzone, a utrwalone w okresie realnego socjalizmu, reguły obsadzania przez partie stanowisk publicznych przez własnych zwolenników, którzy zadbają o to, by realizować interes partii.Konkursy na stanowiska kierownicze - jak pisze M. Kwiatkowski- są instytucją fasadową, nie spełniają oczekiwań i mają ograniczoną rolę we wprowadzaniu merytokratycznych reguł doboru".


Może jednak jest inaczej? Jeśli tak, to zainteresowani mogą uzyskać szczegółowe informacje w sprawie wymagań stawianych kandydatkom i kandydatom w Biuletynie Informacji Publicznej. Jest jeszcze tydzień czasu. Oferty należy składać do 13 stycznia 2015 r. na adres: Ministerstwo Edukacji Narodowej, al. Szucha 25, 00-918 Warszawa.

Pani minister czeka na zgłoszenia z całej Polski najlepszych kandydatów do podjęcia się tej zaszczytnej roli zawodowej. Nareszcie jest okazja, żeby władze tego resortu mogły dokonać wyboru osoby odpowiedniej do tej roli, a wyłonionej w konkursie spośród setek kandydatów. Nie jest przecież możliwe, by wśród ponad 450 tys. nauczycieli nie było co najmniej setki, która mogłaby podjąć się tego zadania?

Ba, na stanowisko dyrektora ORE może przystąpić osoba niebędąca nauczycielem (co koreluje z w/w syndromem), która spełnia następujące wymagania:

1) posiada obywatelstwo polskie, z tym że wymóg ten nie dotyczy obywateli państw członkowskich Unii Europejskiej, państw członkowskich Europejskiego Porozumienia o Wolnym Handlu (EFTA) - stron umowy o Europejskim Obszarze Gospodarczym oraz Konfederacji Szwajcarskiej;

Słusznie. Polskie ORE dla Polaka. Popieram.

2) ukończyła studia magisterskie;

Mogą być po dowolnym kierunku studiów. Czyżby najlepiej było, gdyby były to studia dziennikarskie, z public relations czy filologiczne?


3) posiada co najmniej pięcioletni staż pracy, w tym co najmniej dwuletni staż pracy na stanowisku kierowniczym;

Jak nie musi być nauczycielem i mieć kwalifikacji pedagogicznych, to znaczy, że może to być osoba z dwuletnim stażem kierowniczym w McDonaldzie albo w dowolnym hipermarkecie?

4) ma pełną zdolność do czynności prawnych i korzysta z praw publicznych;

Słusznie. Nie wchodzi w grę pomroczność jasna.

5) nie toczy się przeciwko niej postępowanie o przestępstwo ścigane z oskarżenia publicznego lub postępowanie dyscyplinarne;

Tym bardziej słusznie, bo ponoć ORE ma już złe doświadczenia w tym zakresie.

Trzeba przyznać, że nareszcie drzwi stoją otworem do kierowania placówką, tak jak resortem edukacji przez osobę, która nie ma zielonego pojęcia o edukacji (z wyłączeniem rzecz jasna jej wspomnień z własnych szkół czy edukacji własnych dzieci).

6) spełnia wymagania, o których mowa w ust. 1 pkt 2, 5, 7 i 9.

Osoba taka musi jednak mieć jeszcze spełnione cztery warunki: Brzmi tajemniczo, ale odnosi się do kryteriów, jakie powinni też spełnić ewentualnie nauczyciele.

- 2) ukończone studia wyższe lub studia podyplomowe z zakresu zarządzania albo kurs kwalifikacyjny z zakresu zarządzania oświatą;

- 5) spełnia warunki zdrowotne niezbędne do wykonywania pracy na stanowisku kierowniczym;

- 7) nie była skazana prawomocnym wyrokiem za umyślne przestępstwo lub umyślne przestępstwo skarbowe;

- 9) nie była karana zakazem pełnienia funkcji związanych z dysponowaniem środkami publicznymi, o którym mowa w art. 31 ust. 1 pkt 4 ustawy z dnia 17 grudnia 2004 r. o odpowiedzialności za naruszenie dyscypliny finansów publicznych (Dz. U. z 2013 r. poz. 168 oraz z 2012 r. poz. 1529).


Biorąc pod uwagę to, że w każdej wsi WSI, a więc i dyplomów po kursach czy studiach podyplomowych z zarządzania oświatą wydano dziesiątki tysięcy, to chyba nie będzie problemu ze znalezieniem właściwego kandydata.


Jak wynika z danych publicznych, obecnie obowiązki dyrektora ORE pełni Aleksandra Zawłocka, absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim, która przez niemal całe swoje życie zawodowe była związana z dziennikarstwem. Pracowała m.in. w "Tygodniku Solidarność", "Kulisach", "Expressie Wieczornym" i TVP. Swoją funkcję pełni od 9 maja 2014 r. Ciekawe, czy ten konkurs jest rozpisany dla niej?

Tymczasem kolejna dziennikarka, polonistka (nauczycielka z lat odległych, bo chyba uczyła w PRL) pani poseł Urszula Augustyn (ur. 1964 r.), została mianowana nowym Sekretarzem Stanu w MEN w roli pełnomocnika Rządu ds. bezpieczeństwa w szkołach. Jest absolwentką studiów magisterskich w krakowskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej na Wydziale Filologii Polskiej (to nazwa szkoły z czasów PRL, bo dzisiaj jest to już Uniwersytet Pedagogiczny im. Komisji Edukacji Narodowej). Od 2005 r. pani pełnomocnik pełni mandat posła na Sejm RP z okręgu tarnowskiego. Nie została mianowana wiceministrem edukacji, w miejsce poprzedniego wiceministra Przemysława Krzyżanowskiego, który był odpowiedzialny m.in. za zmianę dotyczącą sześciolatków oraz kształcenie zawodowe. Prawnicy twierdzą, że ten status zatrudnienia w MEN pozwala pani poseł zachować dodatkowo pensję poselską, gdyż w randze wiceministra nie mogłaby jej pobierać.

Kto będzie się zajmował tymi kwestiami w polityce MEN? Zapewne inny wiceminister edukacji w randze Sekretarza Stanu - z PSL Tadeusz Sławecki, który sam jest b.nauczycielem szkolnictwa zawodowego. O maluchy już politycy się nie martwią, bo te muszą ratować się same lub być objęte specjalną pomocą przez własnych rodziców, chyba że tak jak dziecko pani minister - uczęszczają do szkół prywatnych.

Za skandal z e-podręcznikami i badziewnymi podręcznikami do wczesnej edukacji nagrodzona została wiceminister Joanna Berdzik. Właśnie wkracza kolejny etap konsultowania przez lud podręcznika do II klasy szkoły podstawowej. Prof. Marian Falski przewraca się w grobie. Inni, współcześni autorzy podręczników do edukacji wczesnoszkolnej mają zaburzenia wegetatywne, jak muszą patrzeć na upadek kultury i edukacji w tym zakresie. No, ale gabinety POZ zostały otwarte. Mogą poprosić o leki na całe MEN-skie zło.






07 stycznia 2015

Socjalizacji politycznej w naszym kraju ciąg dalszy




















Kazimierz Marcinkiewicz nie wyklucza powrotu do polityki. Jak stwierdził w telewizji publicznej:
– Polacy są znudzeni spięciem pomiędzy PiS i PO. W związku z tym nowi ludzie, a ja – gdybym wracał – to za takiego bym się uważał, będą absolutnie wskazani.

Kazimierz Marcinkiewicz nie jest już członkiem żadnej partii politycznej. Jak stwierdził: – Przez 20 lat byłem partyjniakiem ta partyjność powodowała, że nie zawsze człowiek mógł mówić to, co myśli. A teraz mówię, co myślę. To oznacza, że wszyscy ci, którzy jako członkowie partii są w rządzie czy Sejmie, nie mówią prawdy, tylko kłamią, manipulują, nie ujawniają prawdy.

Trzeba pogratulować nauczycielowi z wykształcenia, byłemu Premierowi, ale wcześniej wiceministrowi edukacji dobrego samopoczucia. Sądziłem, że nauczyciele, szczególnie ci, którzy pełnią tak kluczowe w rządzie funkcje, mają dobrą pamięć.

Cóż za szczera wypowiedź. No to przypomnijmy b. premierowi rządu PiS-LPR i Samoobrony, co powiedział na temat polityki, której sam był autorem:

Ja w polityce jestem od dwudziestu lat i wiem, na czym ona polega, i wiem, jak ostro się gra. Jak w piosence Gintrowskiego o Witkacym: "polityka (…) to w krysztale pomyje.

Te siedemnaście lat pokazuje, że absolutnie tak jest: z wierzchu kryształ: władza, decyzje, limuzyny, krawaty, garnitury, telewizje, wystąpienia, parlament i tak dalej, ale że tak naprawdę to jest bajorko, brudna, grząska gra. Czasem mniej, czasem bardziej. Ale ja się do poziomu pomyj nie zniżyłem.


Ciekawe, kto te pomyje na nas wylewał i nadal wylewa swoją hipokryzję?