10 maja 2021

Wymagająca mania

 


Są takie uczelnie, szkoły wyższe ("gotowania na gazie"?), których pracownicy chyba wstydzą się tego, że nie są pracownikami naukowymi, z odpowiednim wykształceniem i koniecznymi kompetencjami do prowadzenia wykładów.

W uczelnianych gablotach, na web-stronach czy udzielając wywiadów mediom niektórzy wprowadzają odbiorców w błąd przypisując sobie wyższy status społeczny. 

Pisze o tym jeden z byłych studentów szkoły wyższej: 

W czasie studiów magisterskich, chodziłem na przedmioty z drugiej specjalizacji. Okazało się, że źle wpisałem w indeksie i zdaje się karcie egzaminacyjnej stopień naukowy wykładowcy. Otóż, w gablocie przed dziekanatem widniało, że ta osoba jest doktorem. Tak też przez dwa semestry wszyscy zwracali się do niej per "pani doktor", a ona nie protestowała, nie korygowała naszego zwrotu. 

 

Z prowadzonego przez nią przedmiotu było zaliczenie na ocenę. Dzisiaj, kiedy praktycznie wszystko można sprawdzić w Internecie, okazało się, że ta pani jest magistrem. Na stronie wydziału widnieje wykaz pracowników, gdzie przy jej nazwisku jest stopień zawodowy magistra. 

 

Absolwent pyta, czy to ma jakieś znaczenie, że sam wpisał w swoim indeksie przy nazwisku wykładowczyni stopień naukowy doktora zamiast jej właściwego stopnia zawodowego - magistra?  Jeśli tak, to czy może i powinien to próbować sprostować?

Moim zdaniem, dla lepszego samopoczucia może sam dokonać w indeksie korekty, bowiem dane o prowadzących zajęcia rejestrowali sami studenci. Takich informacji nie wpisywał pracownik dziekanatu. Mógł jednak zwrócić uwagę studentowi, że przypisuje wykładowcy niezgodny z prawdą stopień naukowy. 

Podobnie mógł zareagować na ten błąd dziekan ds. studenckich, który musiał podpisać zaliczenie semestru. Nie ulega wątpliwości, że wpisujaca ocenę wykładowczyni sama powinna dokonać korekty i poinformować studenta o swoim wykształceniu. Nie jest to przecież wstydliwe.  

Nie ma już na szczęście drukowanych indeksów. Przebieg studiów jest rejestrowany w USOS, a prowadzący drukują karty zaliczeń/egzaminacyjne, które wypełnia administracja szkoły wyższej.  Tak więc tego typu błędy lub autorskie "retusze" danych nie istnieją już od kilku lat.  

 Autor tego listu może zatem wygumkować przy tej pani stopień, którego nie posiadła, gdyż w tej rubryce on jest sprawcą danych, bez jakichkolwiek skutków prawnych. Indeks nie jest dyplomem, dowodem, legitymacją.  Jest pamiątką po latach studiów w czasach przedponowoczesnych. 

Jak doświadczamy tego zjawiska od wielu, wielu lat - bywają osoby pełniące funkcje publiczne (np. nauczyciel akademicki, poseł, polityk, dziennikarz, dyrektor, minister, itp.), które dla podwyższenia własnej samooceny i samopoczucia wprowadzają innych w błąd, oszukują, kłamią lub zezwalają innym (przymykając oczy) na przypisywanie im wyższego statusu zawodowego lub akademickiego niż jest on w rzeczywistości. 

 

Wystarczy tu przywołać odsłonę manipulacji w okresie wyborczym wyrażającej się w przypisaniu sobie stopnia zawodowego magistra przez kandydata na prezydenta RP (zresztą nim został).  Ostatnio media informują o korespondencie TVP w Berlinie, który też nie ukończył studiów ze stopniem magistra czy o ministrze, którego pracy magisterskiej strzegą chyba służby specjalne, by nie okazało się, że jest plagiatem. 

 

Mamy zatem krążących wśród nas pseudomagistrów, pseudodoktorów, pseudoprofesorów, pseudoprezesów, pseudodyrektorów itp., itd. Słyniemy na świecie z tytułomanii. A mania jest wymagająca...  .   
 

 


09 maja 2021

Niech zostawią w spokoju szkoły niepubliczne






Absolutnie nie popieram poglądów, opinii tych krytyków dyrekcji jednej z niepublicznych szkół w Białymstoku, która postanowiła wydalić ze swojego grona jedną z uczennic. Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia, czy w grę wchodzi kwestia zaangażowania tej uczennicy w akcje protestacyjne w kraju czy w sieci.

Nakręcanie spirali hejtu wobec władz placówki jest dla mnie zdumiewające, bowiem szkoła niepubliczna, niezależnie od tego, kto jest podmiotem prowadzącym (związek wyznaniowym, organizacja pozarządowa, rodzice, osoba prywatna, podmiot gospodarczy itp.), nie jest instytucją przymusowego korzystania z jej usług. 

Za uczęszczanie do takiej szkoły płacą rodzice dziecka. Jak nie podobają się im warunki kształcenia - kadrowe, organizacyjne, programowe, wychowawcze, ideowe itp., to nie tylko mogą, ale i powinni zabrać dziecko z własnej, nieprzymuszonej woli. Po co płacić za usługę, z której jest się niezadowolonym?

Sam zabrałem dziecko ze szkoły niepublicznej, której dyrektorka jako podmiot prowadzący oszukała rodziców i ich dzieci w zakresie oferowanego programu kształcenia. Nie tylko nie zamierzała go realizować, ale i skandalicznie często wymieniała nauczycieli w ciągu jednego roku szkolnego. 

Są granice tolerancji na czarny biznes, na nieuczciwość pseudopedagogicznych cwanych ludzi, którzy otwierają i prowadzą niepubliczne placówki dla własnego zysku, aniżeli ze względu na dobro rozwoju uczniów. Są też granice podmiotu prowadzącego szkołę niepubliczną na łamanie norm wewnętrznych, które są kluczowe w kształtowaniu szeroko pojętej kultury tej placówki.   

Rozkręcanie zatem medialnej nagonki na szkołę niepubliczną, angażowanie w to Rzecznika Praw Obywatelskich czy inne osoby publiczne, jest w istocie naruszeniem prawa do  wolnorynkowej działalności podmiotów gospodarczych czy usługowych. Jak się komuś nie podoba statut szkoły niepublicznej, obowiązujące w niej normy społeczno-moralne, prawne, kadra nauczycelska itp., to do widzenia, czas się rozstać.  





Kurator oświaty małopolskiej potwierdza starą prawidłowość. W okresie PRL sekretarze PZPR też kierowali swoje córki do najlepszego Liceum Ogólnokształcącego prowadzonego przez s. Niepokolanki w Szymanowie k/Warszawy. Ciekawe, czy do niepublicznej Szkoły Podstawowej ZNP w Łodzi posyłają swoje pociechy radni prawicy czy członkowie PiS?  


Nie potrzebuję do hydraulicznej naprawy awarii w domu kogoś, kto zna się jedynie na tapetowaniu ścian. Dajcie sobie spokój z podkręcaniem spirali ideologicznej wojny w naszym społeczeństwie, bo jak tak dalej pójdzie, to rządzący chętnie powrócą do rozwiązań, jakie miały miejsce w czasach PRL. Częściowo już to uczynili i czynią. Mamy już socjalistyczną szkołę podstawową.  

Czy rzeczywiście edukacyjna sfera niepubliczna ma być upaństwowiona?       


08 maja 2021

Udostępnianie recenzji w postępowaniach habilitacyjnych

 




 

Życie odsłania nie tylko paradoksy koniecznego stosowania prawa, ale i generowane przez nie patologie. Po raz kolejny doświadczam sytuacji, w wyniku której regulacja ustawowa nie jest źródłem naprawy, wyższej jakości, ale staje się czynnikiem patogennym. 

Rzecz dotyczy procedury administracyjno-prawnej w postępowaniach habilitacyjnych. W świetle Konstytucji 2.0, która została uchwalona w 2018 roku przez Sejm m.in. w Ustawie Prawo o Szkolnictwie Wyższym i Nauce, mamy zapis (art. 222 ust. 1), który zobowiązuje podmiot habilitujący (uczelnię, instytut naukowy) do bezzwłocznego udostępniania w Biuletynie Informacji Publicznej na swojej stronie podmiotowej recenzji.

To, że trzeba opublikować wniosek habilitanta, informację o składzie komisji habilitacyjnej, uchwały zawierające opinię w sprawie nadania stopnia wraz z uzasadnieniem oraz decyzję o nadaniu stopnia albo odmowie jego nadania, nie budzi wątpliwości. Jest to bardzo dobra kontynuacja poprzedniej procedury prawnej, by postępowania w sprawie awansów naukowych były transparentne

Jednak w przypadku powołania przez powyższy podmiot czterech recenzentów musimy liczyć się z tym, że każda z nich będzie nadsyłana w różnych terminach, aczkolwiek z zachowaniem ośmiotygodniowego terminu (ten jednak może być przekraczany, bo jest to prawo instrukcyjne a nie zawite). Problem z publikowaniem recenzji pojawia się właśnie z powyższego powodu. 

Na podstawie poprzedniego prawa - ustawy o stopniach i tytule naukowym z 2003 r. (...) kierownicy jednostek akademickich udostępniali trzy recenzje osiągnięć naukowych habilitanta tak członkom komisji habilitacyjnej, jak i habilitantowi dopiero wówczas, kiedy mieli ich komplet. Pisałem o tym dylemacie jakiś czas temu.  

Ustawa z 2018 roku zobowiązuje podmioty prowadzące postępowanie habilitacyjne do tego, by nie publikować z osobna napływających do rady naukowej recenzji, ale dopiero po ich skompletowaniu. Taką wykładnię otrzymały władze Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy, za co bardzo dziękuję, bo możemy być pewni, iż dzięki temu zapewnia się obiektywizm procedury recenzyjnej. 

Jak wyjaśnia Zespół ds. Komunikacji Departamentu Informacji i Promocji Ministerstwa Edukacji i  Nauki: (...) w świetle użytego przez ustawodawcę w art. 222 ust.1 ustawy z dnia 20 lipc 2018 r. (...) sformułowanie "recenzje" (l.mn.) ich upublicznienie w Biuletynie Informacji Publicznej oraz w Systemie POL-on powinno nastąpić zbiorczo., tj. po otrzymaniu przez podmiot habilitujący wszystkich recenzji. Należy zauważyć, że powyższa wykładnia przepisu zapewni obiektywizm procedury recenzyjnej poprzez brak możliwości zapoznania się z recenzjami sporządzonymi wcześniej. 

Utrzymanie zatem w mocy tej wykładni jest bardzo słuszne, gdyż w przeciwnym razie zamieszczanie treści recenzji w różnych odstępach czasu mogłoby narazić habilitanta na kierowanie się przez niektórych rzeczoznawców treścią i konkluzją opublikowanej już w BiP pierwszej recenzji - niezależnie od tego, jaką kończyłaby się konkluzją

Znając środowiska akademickie nie jestem przekonany, że opublikowanie jako pierwszej recenzji z negatywną konkluzją, nie mogłoby rzutować na treść kolejnych recenzji. Chciałbym, żeby tak nie było, bo w świetle ponad dwudziestoletnich doświadczeń recenzenckich wiem, jak różne kryteria są brane pod uwagę w ewaluacji czyichś osiągnięć naukowych. 

Nie obowiązuje już rozporządzenie o kryteriach oceniania dokonań habilitantów. Nie zostały one uwzględnione w Konstytucji 2.0, o czym dyskutowali także niedawno profesorowie prawa

Za terminowość wprowadzenia kompletu recenzji do Systemu POL-on odpowiada osoba kierująca danym podmiotem. Strona prowadząca postępowanie odpowiada karnie za niedotrzymanie powyższego warunku, bowiem musi liczyć się z tym, że jego niespełnienie może kosztować ją karą nałożoną przez ministerstwo do 50 tys. zł.