12 czerwca 2020

Skoro w Polsce, to także wszędzie?


W Polsce czyli wszędzie. Rzecz o upadku i przyszłości świata

Gdyby nie narodowa kwarantanna, nie miałbym czasu na przeczytanie książki dr. Edwina Bendyka  w okresie trwającej właśnie sesji egzaminacyjnej. Zapewne sięgnąłbym po nią w czasie wolnym od codziennych obowiązków akademickich, gdyż lubię czytać popularnonaukowe artykuły i eseje tego autora w tygodniku "Polityka".

Dziennikarz, publicysta i pisarz wydał książkę p.t. "W Polsce, czyli wszędzie. Rzecz o upadku i przyszłości świata" (Warszawa 2020).  Lekkie pióro autora sprawia, że jego teksty czyta się z dużą przyjemnością. Potrafi pisać o sprawach skomplikowanych, trudnych w sposób klarowny, a zachęcający do refleksji nad światem i samym sobą.

Niezwykle sprawnie porusza się po świecie wyników badań naukowych referując je podobnie jak czynił to  chociażby Hoimar von Ditfurth. W tym też sensie można powiedzieć - "w Polsce czyli wszędzie", aczkolwiek rozprawa Bendyka nie jest jeszcze dostępna w języku angielskim.  Globalni wydawcy mogliby dostrzec w niej szansę na promocję polonoglobalnej perspektywy oglądu świata.

Zwróciła moją uwagę teza tego publicysty, którą nieco rozwinąłem, iż buntownicy coraz częściej odwołują się także do argumentów naukowych, by pokazać słuszność swoich roszczeń, podczas gdy sprawujący władzę coraz bardziej oddalają się od nauki, by w anturażu populizmu zaspokajać interesy własnej formacji politycznej.

Bunt, kontestacja, protesty, także w polskim społeczeństwie, narastają od dłuższego czasu w rożnych regionach świata, odsłaniając zarazem naturę międzygeneracyjnego konfliktu, który podsycany jest przez ideologów podzielonych politycznie środowisk.

Klasycznym tego przykładem była konieczność wymiany Małgorzaty Kidawy-Błońskiej na Rafała Trzaskowskiego oraz odraczane w czasie procesy niedymisjonowania przez partię rządzącą osób ewidentnie niszczących jej wiarygodność.

Chociaż książka E. Bendyka powstała  tuż przed wybuchem epidemii COVID-19, a raczej przed ujawnieniem przez władze  zagrożeń dla społeczeństwa związanych z pandemią, to nie straciła na swojej aktualności.

Autor zdążył jeszcze wprowadzić związane z COVID-19 wątki, poświęcając prolog wirtualnej pladze na świecie.   Przejawia przy tym nazbyt optymistyczny nastrój, kiedy pisze:

Szczęśliwie wszystko wskazuje na to, że pandemia COVID-19 nie będzie tak mordercza, jak poprzednie wielkie pandemie. Ma charakter "wirtualnej plagi", patogen - koronawirus Sars-Cov-2 jest jak najbardziej realny, ma rozpoznaną strukturę chemiczną, znamy coraz lepiej mechanizmy  jego oddziaływania na organizm i odpowiedzi systemu odpornościowego (s. 22). 

Oczytany w tekstach głównie lewoskrętnych naukowców Bendyk wieści, że walka władz z koronawirusem i związany z nią (...) kryzys wzmocni legitymację dla silnego państwa (s.25). Obywatele zaczną oswajać się z ograniczaniem ich praw, przywykną do restrykcji nie zauważając, w którym momencie utracą własną wolność.

Polacy nie tylko nie zauważą, że świat umiera, ale także ginie liberalna demokracja, która przyczyniła się do rozwoju klasy średniej, innowacyjności i przedsiębiorczości wielu narcystycznie uformowanych Polaków.

Wódz, Ukochany Przywódca, Charyzmatyczny Lider, Wielki Brat to różne figury, zza których wyłania się monarchia strachu - rzeczywistości, której złożoność redukują schematy wyjaśniające oparte na najprostszych podziałach, a więź opartą na współodczuwaniu zastępuje wspólnota złączona strachem przed innym, który nie jest taki jak ja (s.30).

Bendyk zestawia obok siebie apel Olgi Tokarczuk  ("Świat umiera, a my tego nawet nie zauważamy"), ekologiczną krucjatę Grety Thunberg ("Nasz dom płonie (...) Chcę, żebyście zaczęli działać") oraz imperatyw moralny b. więźnia Auschwitz - Mariana Turskiego ("Nie bądź obojętny"), by poszukać odpowiedzi na pytanie czy Polska przetrwa do 2030 roku?

Pojawiają się w związku z tym akcenty oświatowe. Przywołuje tezę Jarosława Kaczyńskiego  o  traktowaniu polityki jako instrumentu do zmieniania świata, która to została podporządkowana  nie nauce, ale wynikom sondaży opinii publicznej. Nie ma się co dziwić, że nauczyciele musieli polec w czasie ubiegłorocznych strajków.

Wzmocniona tym przekazem władza zastosowała polityczną przemoc - odmówiła rozmowy i jednocześnie zarządzała kryzysem w trybie stanu wyjątkowego, wprowadzając pośpiesznie nadzwyczajne regulacje prawne, by zapewnić sobie kontrolę nad szkołami i newralgicznymi elementami procesu dydaktycznego nawet bez nauczycieli (s. 42).

Tak jak w PRL, kiedy to rządzący butnie mówili, że władza sama się wyżywi, tak i teraz udowodniono brak solidaryzmu, lojalności i spójności podzielonego środowiska nauczycielskiego, które bardzo łatwo można było zmanipulować, złamać i upokorzyć.  Strajk został zduszony, nie dając praktycznie nic, władza zaś odebrała nagrodę podczas wyborów do Parlamentu Europejskiego w maju i w wyborach parlamentarnych jesienią 2019 r. (tamże)

W tytułowym dla książki rozdziale znajdziemy odpowiedź na powyższe pytanie o Polskę w 2030 r., które - zdaniem E. Bendyka - jest naiwne i nie na miejscu,  bo w świetle diagnoz aktywistów klimatycznych (...) na martwej planecie nie będzie Polski, i nie zmieni tego nawet Jarosław Kaczyński podczas nocnego głosowania w kontrolowanym przezeń Sejmie (s. 53). 

Skoro tak, to nie było już sensu czytać dalej tej książki, która liczy sobie z bibliografią 358 stron. Można bowiem wpaść w depresję, zamknąć się w domu i czekać, aż nadejdzie apokalipsa.  Publicysta nie jest jednak pedagogiem, więc może zawiesić normatywne westchnienia na przysłowiowym kołku. Nie jest przecież od tego, by pisać, co ludzkość "w Polsce czyli wszędzie" powinna czynić, by jednak nie doszło do katastrofy.

Mimo wszystko warto sięgnąć po ten tytuł, gdyż jest on swoistego rodzaju spacerem autora po lekturach ostatniego dziesięciolecia. Marginalia życia jednostkowego czy społecznego Bendyk referuje tak, jakby były jakimś powszechnym, masowym trendem, nową modą, kontrrewolucją kultową czy obyczajową. Tymczasem tak nie jest, ale to wymagałoby sięgnięcia do zupełnie innych lektur. 

Nie ma końca kapitalistycznego świata, eksploatacji i niszczenia ziemskich
zasobów naturalnych, nie ma końca rodziny, religii, kryzysu męskości, romantycznej miłości,  ani też finis Poloniae. Natomiast - zdaniem Bendyka - jest tragedia państwa PiS, (...) które na scenie historii już tyle razy dawało spektakle równie dramatycznych upadków, co nieprawdopodobnych zmartwychwstań. Niezmiennym aspektem tej tragicznej kondycji jest półperyferyjny status Polski, polegający na asymetrycznych relacjach z cywilizacyjnym rdzeniem , czyli w skrócie i uproszczeniu - Zachodem (s. 252). 

Nie zdradzam wszystkich wątków, by czytelnicy mogli znaleźć  w tej książce coś dla siebie. Jest też rozdział pod znamiennym tytułem "Koniec szkoły Rzeczypospolitej" , który - o dziwo - autor oparł na lekturach tekstów potocznych i spoza pedagogicznych badań.

Niektórzy nie wierzą, że w naszej dyscyplinie mogły powstać i  zostały wydane  ważne studia badawcze poświęcone polityce oświatowej i zachodzącym w szkolnictwie zmianom. To, że wiele dobrego zostało zniszczone przez arogancję i populizm prawicy, to już inna kwestia.

Nie mogę też zgodzić się z tezą autora, że samorządna Rzeczpospolita jest przespaną rewolucją, gdyż w rzeczy samej jest ona bezczelnie i cynicznie skonsumowaną rewolucją przez tzw. postsolidarnościowe elity, czemu dowód dają nie raporty rządowe AWS, SLD, PO  i PSL, PiS, ale PAN. Koniec książki to jednak jednocześnie początek dyskusji.

  

11 czerwca 2020

Pedagogika wobec pluralizmu




Nowoczesne społeczeństwa demokratyczne cechuje nie tylko pluralizm doktryn religijnych, filozoficznych i moralnych, lecz także pedagogicznych, których nie da się ze sobą pogodzić mimo, iż przy przyjęciu właściwej motywacji, mogą być uznane za rozumne. Nic dziwnego, że podstawowym problemem liberalizmu politycznego jest pytanie o to: Jak to jest możliwe, że trwać może  stabilne i sprawiedliwe społeczeństwo wolnych i równych obywateli, których głęboko dzielą rozumne, lecz nie dające się pogodzić powyższe doktryny? Czy istnieją jakiekolwiek jeszcze podstawy tolerancji wobec tak rozumianego rozumnego pluralizmu, generującego działanie wolnych instytucji, stowarzyszeń, środowisk wychowawczych?  

To, co niesie element zaskoczenia dla rozumu  konserwatywnego to fakt, że istnieje też wiele rozumnych, skonfliktowanych doktryn, wyznawanych przez rozumnych i skonfliktowanych ludzi. Lubimy bowiem myśleć, że  rozum prowadzi do prawdy i że prawda jest zawsze  jedna. Z punktu widzenia liberalizmu politycznego nie kwestionuje się idei prawdy, nie uznaje się jednak także, aby pojęcie prawdy było tożsame z ideą rozumności. [1]

            Jeśli uznajemy prawo społeczeństwa do pluralizmu, otwartości, różnic, to jego funkcjonowanie jest możliwe na bazie sprawiedliwego i stabilnego (…) systemu kooperacji między wolnymi i równymi obywatelami, których dzielą wyznawane przez nich doktryny. Oznacza to, że musimy porzucić nadzieję na stworzenie politycznej wspólnoty, jeśli przez tę wspólnotę rozumiemy społeczeństwo polityczne zjednoczone wyznaniem tej samej rozległej doktryny[2].       

            Przeniesienie do pedagogiki wprost z  polityki po raz kolejny w jej dziejach modelu antagonistycznego podziału istniejących doktryn, prądów i kierunków na „swoje” i „obce”,  na „przyjazne” i „wrogie”, będzie oznaczało powrót do zimnowojennej, totalitarnej gry na rzecz niszczenia, wyparcia, całkowitej likwidacji wszystkich tych doktryn, które nie mieszczą się w kategorii odpowiadającej władzy, a więc w kategorii: „my”, „nasi”, „swoi”, czyli politycznie, aksjologicznie i ideologicznie „poprawni”. 

To właśnie w tak antagonistycznie konstytuowanym dyskursie i praktyce edukacyjnej każdy „inny”, „obcy”, „odmienny” jest wrogiem, zagrożeniem, niepożądanym przez władze rodzajem czy typem kierunku myśli, teorii lub doktryn, z którymi nawet nie ma co polemizować, tylko należy je zniszczyć, by to one nie doszły do władzy i nie zakwestionowały dominującej tożsamości.  

Nie warto godzić się z tak konstruowaną rzeczywistością, w której nie ma możliwości na przekroczenie podziału „my-oni”, gdyż poza logiką antagonistyczną istnieje jeszcze nieantagonistyczna, odzwierciedlająca toczące się między poszczególnymi nurtami i teoriami gry o sumie niezerowej, właśnie nieantagonistyczne. To nieprawda zatem, że konstytuowanych i wyłanianych przez struktury władzy antagonizmów nigdy nie  będzie można usunąć, zaś wiara w nadejście społeczeństwa, w którym antagonizm zostałby wyeliminowany, jest utopią, gdyż w świecie konstruowanych dyskursywnie tożsamości i praktyk edukacyjnych istnieją już przykłady stosunków nieantagonistycznych. 

Warto  zastanowić się nad tym, co zrobić by wyostrzane przez liderów poszczególnych formacji intelektualnych dyskursy nie prowadziły do praktyk dyskryminacyjnych wobec innych, nie przenikały przez życie zbiorowe, starając się nim zawładnąć i narzucić mu jedynie słuszny, prawdziwy i obowiązujący kanon? Intelektualiści różnią się od zwykłych uczonych przekonaniem, że do prawdy dochodzi się nie tylko drogą kumulatywnego przyrostu wiedzy, ile poprzez obalanie starych poglądów, wywracanie powszechnie akceptowanych uprzedzeń, odrzucanie autorytetów, które stają się przeszkodą na drodze do uzyskania autonomii. [3] 

Pedagogika zamiast wytwarzać jeden obowiązujący paradygmat wychowania i kształcenia wraz z praktykami normalizacyjnymi, a opisanymi przez M. Foucaulta, powinna pielęgnować odmienność istniejących w jej łonie prądów i kierunków, czynić wszystko, by były one dla innych jak i dla ich przedstawicieli jak najbardziej zrozumiałe, pogłębiając wrażliwość na inność i być może także na jej nieprzekładalność. Jedność pedagogiczna niech będzie budowana jak słynna wieża Babel na różnorodności etnicznej i lingwistycznej, a w przypadku teorii pedagogicznych na odmienności aksjologicznej i komunikacyjnej.     



[1] S. Wróbel, Wstęp: Uniwersytet w opałach, Studia Pedagogiczno-Artystyczne, tom VI, Kalisz-Poznań: Wydział Pedagogiczno-Artystyczny UAM w Poznaniu 2006, s. 12
[2] tamże, s. 13.
[3] tamże, s. 17.

10 czerwca 2020

Mądra minister po szkodzie



Niektórzy ministrowie edukacji dojrzewają po zakończeniu swojej pracy na tym stanowisku, a nawet zaczynają prospektywnie myśleć.  

Kiedy w mediach pojawił się wywiad z Katarzyną Hall zatytułowany "To dobry moment na zmiany w prawie oświatowym". Katarzyna Hall o przyszłości edukacji , postanowiłem poświęcić jemu uwagę, by zobaczyć, czy w postrzeganiu polityki oświatowej nastąpiła u byłej minister jakaś zmiana. 

Ktoś mógłby zapytać, po co zabiegać o rozmowę z byłą urzędniczką państwową, która nie zmieniła polskiego szkolnictwa, gdyż za co się nie zabrała, to poniosła porażkę?  Jakie ma kompetencje, by wypowiadać się na temat możliwych czy potrzebnych reform szkolnych, skoro został już zdemontowany miniony ustrój szkolny?   

W czasie kierowania przez K. Hall resortem edukacji nakręcano spiralę testomanii, rankingów, ustawicznego eksponowania zbyt niskich osiągnięć piętnastolatków w międzynarodowych pomiarach. 

Teraz jednak K. Hall trafnie komentuje rzeczywistość szkolną: 

Nauczanie zdalne pokazało, że fundamentem każdej szkoły nie są miejsca w rankingach czy liczba sprzętu, ale relacje. Tam, gdzie między nauczycielami a uczniami była sympatia, wyrozumiałość i empatyczne podejście, to nauka zdalna jeszcze bardziej wzmocniła dobre stosunki i wzajemne zrozumienie. Z kolei tam, gdzie dominowała nieufność i stres, to zrobiło się jeszcze gorzej.

Ma rację. Tylko co z tego? Dlaczego jako minister nie zatroszczyła się o to, by przywrócić wreszcie nauczycielom prawa do dydaktycznego samostanowienia, zaś pracę dyrektorów jej ekipa uzależniała od politycznych manipulacji? 

Dlaczego sama wprowadzała szkolnictwo publiczne na ścieżkę politycznej (ideologicznej) poprawności, zamiast je zdecentralizować, wzmocnić jego uspołecznienie i nie usunęła partyjnej nomenklatury z nadzoru pedagogicznego? Jej polityka dobiła szkolnictwo zawodowe, a program cyfrowej szkoły i jednego podręcznika był okazją dla cwaniaków i ignorantów do wyprowadzania milionów z budżetu państwa. 

Dzisiaj powiada: 


(...) w tej całej trudnej sytuacji warto trochę bardziej zaufać dyrektorom szkół i dać im większą wolność, pozwolić planować pracę w sposób elastyczny, dostosowany do lokalnych realiów i potrzeb dzieci.

Nareszcie przyznała, że tej wolności pozbawiała dyrektorów szkół publicznych i przedszkoli. To prawda, za rządów K. Hall wzrosły płace nauczycieli. Może się tym pochwalić: 


Bardzo się cieszę, że udało mi się podnieść wynagrodzenia nauczycieli. Teraz już pewnie mało kto pamięta, ale w trakcie mojej kadencji zarobki wzrosły o prawie 50 proc. w każdej grupie awansu (przez kolejne lata nauczyciele niestety znów zostali w tyle).

Jednak  pomiatanie tym zawodem, pełne ignorancji i cynicznej manipulacji pomniejszanie rzeczywistego poziomu osiągnięć wychowania przedszkolnego w kraju, z włączaniem w to mediów i resortowego Instytutu Badań Edukacyjnych w Warszawie, nie mogło znaleźć akceptacji i usprawiedliwienia. 

Nie ulega wątpliwości, że K. Hall doskonale realizuje się jako szefowa sieci prywatnych placówek szkolnych. O tym warto rozmawiać, bo istotnie, niektóre z nich prezentują się tak, jakby miały znakomite rozwiązania edukacyjne.   

Szkoły Akademii Dobrej Edukacji nie są wprawdzie na miarę przyszłości, bo reprodukują dydaktykę z jej nurtu "pedagogiki reformy" lat 20. XX w., ale ten nadal jest nieobecny w 90 proc. polskich szkół publicznych. 

Z tego już powodu  szkoły Akademii i tak są lepsze, od masowych szkół publicznych. Stanowią "awangardę" także w sieci szkół prywatnych. Były też przygotowane do zdalnej edukacji, gdyż oferują model kierowanej edukacji domowej. Ponoć miały miejsce nadużycia i nieprawidłowości finansowe, skoro Anna Zalewska zaczęła kierowanie MEN właśnie od ich przykrócenia, zmniejszając subwencję na edukację domową.    

Niewątpliwie, biorąc pod uwagę opisy mających w placówkach K. Hall miejsce rozwiązań dydaktycznych, są one charakterystyczne dla konstruktywistycznej edukacji, kształcenia zróżnicowanego ze względu na potencjał rozwojowy, aspiracje i stan wiedzy dzieci i młodzieży. To oferta dla małych społeczności edukacyjnych, no i wymagająca prywatnego finansowania. 

Ze zdumieniem zatem czyta się dzisiaj poglądy K. Hall na temat spersonalizowanej edukacji. Podobnie jak ona postępował Roman Giertych - jako minister edukacji w rządzie J. Kaczyńskiego. Będąc ministrem edukacji wprowadzał do szkół publicznych butny autorytaryzm, nadzór penitencjarny, monitoring i wykluczanie nieprzystosowanych społecznie, zaś sam posyłał swoje dziecko do szkoły prywatnej z edukacją spersonalizowaną.  

Zdaniem K. Hall: 

Nauczyciel musi zmienić nastawienie i zacząć patrzeć na swoich uczniów jako na odrębne jednostki, które mogą mieć różnego rodzaju ograniczenia. Nic się nie stanie, jeśli ktoś w pierwszej chwili zrobi źle zadanie albo odda je dwa dni później. (...) 


To, że posadzimy wszystkich uczniów w klasie i będziemy im tłumaczyć zadania, nie oznacza, że każdy w takim samym stopniu je przyswoi. Jedni będą frustrować się, bo już dawno zrozumieli, o co w nich chodzi, a drudzy będą siedzieć jak na tureckim kazaniu, bo nic nie wiedzą i powinni cofnąć się do poprzednich lekcji. Mówienie do wszystkich często wygląda jak mówienie do nikogo.

Nauczyciel musi dostosowywać zakres materiału do ucznia. Polecenia nie mają być ani za łatwe, ani za trudne, tylko ciekawe i rozwijające. Dzięki temu uczeń będzie czuł, że nauka ma sens, a nie tylko, że jest przykrym obowiązkiem.
(...) Spersonalizowanie podejście to podstawa. Już nie powinno być tak, że nauczyciel uczy całą klasę równym frontem, ale zespół nauczycieli uczy konkretnego ucznia. Przygląda mu się, naradza z innymi pedagogami i podąża za jego potrzebami i predyspozycjami. 
Obawiam się, że tą sugestią nikt się nie przejmie. A szkoda. Mimo wszystko, ma rację. Mądra minister po szkodzie.  


(rys. z Fb)