19 kwietnia 2019

Jak to NSZZ "Solidarność" walczyła o obniżenie pensum dydaktycznego nauczycieli


Przywołana wczoraj rozprawa Teresy Bochwic (pseudonim Wit Mader) odsłania niesłychanie ważne kwestie dla obecnie sprawujących władzę w Ministerstwie Edukacji Narodowej, którzy nie tylko nie znają historii szkolnictwa, ale także nie wiedzą, o co tak naprawdę walczył ruch oświatowego oporu w czasach PRL!

Otóż autorka słusznie pisze o tym, że miniony ustrój polityczny miał wbudowane mechanizmy degradowania materialnego i moralnego polskich nauczycieli. To właśnie dla sowieckiego systemu charakterystyczna była NEGATYWNA SELEKCJA KADR - "(...) czyli kariery najgłupszych, najgorzej przygotowanych zawodowo, za to posłusznych, gotowych do bezmyślnego wykonywania poleceń - otóż ta selekcja negatywna najsilniej chyba zaznaczyła się w oświacie, i to w dwojaki sposób: zarówno w doborze ludzi do praktyki oświatowej, jak i doborze kadr decydenckich.

Zawód nauczycielski w ogromnej większości obierało się z konieczności, a nie z zamiłowania. Szli tam ludzie po maturze (nienajgorzej, jeżeli otrzymali ją w zlikwidowanych w latach siedemdziesiątych liceach pedagogicznych), którzy nie mieli szans na wyższe studia ani na zrobienie kariery z powodu braku tzw. siły przebicia, zaś aspiracje nie pozwalały im zająć się rzemiosłem czy innymi zawodami technicznymi
" (s. 21)

Wprowadzane od 1997 r. do szkolnictwa wyższego reformy sprawiły, że uniwersytety likwidowały zakłady, pracownie dydaktyk przedmiotowych, a zatem niszczono dorobek akademickiego kształcenia przyszłych nauczycieli. Nie ma już podziału kierunków studiów na nauczycielskie i nienauczycielskie, bo te pierwsze okazywały się stygmatyzującymi młodzież jako tę "gorszą", bez ambicji, zdaną na ewentualne przeniesienie się na kierunek nienauczycielski, jeśli w ogóle marzyła o własnym rozwoju zawodowym.

"Trzeba było wyjątkowej pasji pedagogicznej, miłości do dzieci i młodzieży oraz dużej pogardy dla tzw. konsumpcji (czytaj: zdobycia jakiegokolwiek standardu życiowego), żeby świadomie wybrać zawód nauczyciela. Oznaczało to bowiem decyzję tkwienia w sztywnym, schematycznym gorsecie systemu szkolnego z jego dyrektywnością, nieustannym reformowaniem się i wywracaniem wypracowanych już metod, co niweczyło osiągnięte wyniki dydaktyczne i wychowawcze; z hierarchicznym, omalże feudalnym systemem zależności od administracji oświatowej, z permanentną nędzą inwestycyjną; no i za tę pensję" (s. 22)

Proszę zwrócić uwagę, że ten typ kultury zarządzania, wprowadzania tzw. reform szkolnych został odtworzony w 1999 r. i ma miejsce po dzień dzisiejszy. Tymczasem jednym z postulatów gdańskich w 1980 roku było zrównanie płac nauczycielskich ze średnią zarobków pracowników inżynieryjno-technicznych w przemyśle, a nie z najniższą płacą w kraju. W PRL pensum dydaktyczne nauczycieli wynosiło 22 godziny w liceum, 26 godzin w szkołach podstawowych i przedszkolach, a 36 godzin dla wychowawców internatów i domów dziecka.

Kiedy przeprowadzono badania w środowisku nauczycielskim okazało się, że tygodniowy czas pracy wnosił nie 40 godzin, ale nawet 60 godzin tygodniowo! Przypominam, że w czasach rządów PO i PSL podporządkowany MEN resortowy instytut badań wykazał średnio 47 -godzinny tydzień pracy nauczycieli. Pomijam tu kwestie metodologiczne, podpisanie przez naukowców (także recenzentów) klauzury nieujawniania rzeczywistych założeń i błędów w toku tych badań, bo nie ma to w tej chwili znaczenia. To opozycja PRL walczyła o obniżenie pensum dydaktycznego do 18 godzin tygodniowo począwszy od roku szkolnego 1982/1983 co było zgodne z normą ustaloną przez UNESCO.

Jak pisze T. Bochwic: "W Polsce mało kto może wyżyć z własnej pensji, z pewnością nie nauczyciele. Jedną z cech systemu sowieckiego, która ustabilizowała się już w latach 40-tych, było wyznaczenie pensji za pracę poniżej minimum, koniecznego na elementarne utrzymanie. (...) Degradacja materialna nauczycieli prowadziła również prostą drogą do ich degradacji moralnej. Najczęstszym sposobem zdobycia dodatkowych pieniędzy było dla nauczycieli dawanie korepetycji." (s. 23)

W trakcie Porozumień Gdańskich na 148 postulatów pod adresem ówczesnego Ministerstwa Oświaty i Wychowania aż 80 dotyczyło żądań płacowych i dotyczących ich sytuacji bytowej. Mamy 2019 rok! Okrągła rocznica transformacji ustrojowej, która w powyższym zakresie nie zmieniła sytuacji polskich nauczycieli. Oni mają być wiecznie niedofinansowani, ze świadomością peryferyjności swojej roli zawodowej, która jest quasi profesją oraz wyuczoną uległością wobec nadzoru pedagogicznego!

Środkiem do ich upokarzania był stworzony system oceny ich pracy. Kto zwraca uwagę na to, jak często i w jakim zakresie kolejne władze MEN zmieniały rozporządzenie o nadzorze pedagogicznym? Pogarda, arogancja władzy wobec nauczycieli, a w ich następstwie frustracja oraz kompleksy niższości części spośród nich pogłębiana była i jest także świadomością nędzy decydentów. O niej pisze Teresa Bochwic, a w swoich esejach pedagogicznych - o ministrach edukacji III RP pisał prof. Aleksander Nalaskowski.


W mojej rozprawie na 20-lecie polskiej transformacji pokazałem hipokryzję pseudoelit NSZZ "Solidarność", które zdradziły nie tylko nauczycielskie środowisko, ale przede wszystkim etos ruchu, który miał zmienić polską szkołę. Ani one, ani ZNP, ani żaden inny związek zawodowy nie doprowadziły do zmiany statusu społeczno-kulturowego i ekonomicznego nauczycieli jako tych, którzy powinni być wynagradzani na poziomie "górnej półki" klasy średniej, żeby mogli kształcić przyszłe elity naszego kraju.

Podobnie, jak miało to miejsce w 1980 r. ma miejsce utrata zaufania nauczycieli do władzy i związków zawodowych, które uzależnione politycznie (ideologicznie) od władzy nie spełniają swojej roli, a wprost odwrotnie, prowadzą do pogorszenia się sytuacji życiowej nauczycieli. Jedynie rząd Tadeusza Mazowieckiego i ministerstwo edukacji pod kierunkiem prof. Henryka Samsonowicza i Roberta Głębockiego w latach 1989-1991 zapewniło nauczycielom godne warunki pracy i płacy.

O zdradzie postsolidarnościowych elit przeczytacie m.in. w studium socjologa Ireneusza Krzemińskiego

18 kwietnia 2019

Zapomniana krytyka destrukcyjnej polityki oświatowej w Polsce


W 1988 r. w Londynie ukazała się nakładem Polskiej Macierzy Szkolnej książka "Wita Madera" pt. "Walka "Solidarności" o społeczny kształt oświaty w Polsce". Autor pisał ją w trzy lata po zakończeniu opisanych w niej wydarzeń, by utrwalić treść dokumentów (stenogramy, odezwy, listy, zapisy porozumień lat.80.XX w., sprawozdań, czasopism itp.), zapomniane wypowiedzi aktorów ówczesnej zmiany oraz materiały z czasów negocjacji z ówczesnym reżimem.

To, co stało się zapisem obrazu tamtych dni, dzisiaj powinno być punktem wyjścia do ewentualnych debat na temat nie tyle stanu polskiej edukacji, co zakresu jej destabilizacji, destrukcji i deform szkolnych wszystkich ekip rządzących od 1993 r. Czego dowiemy się z tej publikacji? Jakie możemy wysnuć z niej wnioski, skoro nie powiodła się trzydziestoletnia zmiana w polityce edukacyjnej?

Po pierwsze, dowiemy się, jak to autorytarna władza, a z taką mamy po dziś dzień do czynienia, wydaje niebagatelne sumy ze skarbu państwa na przedstawianie wyników badań, które fałszowały oświatową rzeczywistość, a w każdym razie nie ujawniały społeczeństwu rzeczywistych powodów złego stanu kształcenia i wychowywania młodych pokoleń;

Po drugie, cenzurowane, bo także i dzisiaj nadzorowane przez MEN tzw. raporty o edukacji, zawierały wprawdzie kilka wariantów reform czy postulowanych zmian, ale rządzący zawsze opowiadali się za jednym z nich. Jak pisze "W. Mader": "Organizowano spotkania z nauczycielami przedstawiając im dane zwarte w "Raporcie" i propozycje reform... Znamienne dla sytuacji w Polsce: żaden z wariantów zaproponowanych przez naukowców nie został uwzględniony przy opracowaniu uchwały sejmowej o reformie systemu oświaty".(s.9).

Poczynając od reform najpierw Mirosława Handke'go, potem Romana Giertycha, Ryszarda Legutko, wreszcie Katarzyny Hall i jej równie niekompetentnych następczyń (K. Szumilas, J. Kluzik-Rostkowska) czy deformy Anny Zalewskiej władze MEN na tyle zorientowały się w możliwych dla swoich popleczników korzyściach, że odcinały wiedzę o własnej patologii różnymi metodami manipulacji. Rolą polityków stało się wprowadzanie do obiegu informacji "szumideł", czyli tworzenie takiego chaosu informacyjnego, żeby społeczeństwo nie mogło odróżnić krytyki naukowej i nauczycielskich środowisk od fake newsów na temat najbardziej aktywnych kontestatorów czy negocjatorów. Atak ad personam na prezesa ZNP jest klasycznym tego przykładem.

W PRL sprzyjała takim praktykom cenzura. W państwie zmierzającym do demokracji istnieją jeszcze wolne media, których dziennikarze w sposób mniej lub bardziej rzetelny informują obywateli o powyższych procesach. Tak, jak władze PRL wszelkie wnioski uczonych ostrzegające przed wprowadzaniem reformy w sytuacji braku środków do jej realizacji, uznały za materiał nielegalny, tak dzisiaj wyniki badań naukowych traktowane są jako polityczne, antypaństwowe. "Słowem: badania sobie, a radosna twórczość Ministerstwa Oświaty sobie" (s.9).

No to zacytuję jeszcze jeden akapit z powyższej książki, bo w świetle toczącego się protestu nauczycieli odsłania reprodukcję politycznych procesów z tamtych lat:

"Szkolnictwo w PRL - z nauką, kulturą i służbą zdrowia, czyli tzw. w realsocjalizmie dziedzinami nieprodukcyjnymi - było wiecznie niedoinwestowane. Zgodnie z obowiązującą doktryną marksistowską źródło wartości dodatkowej stanowi praca robotnika, zaś nauczyciel, podobnie jak lekarz czy artysta, robotnikami nie są i żadnych użytecznych dóbr nie wytwarzają, nie wytwarzają zatem wartości dodatkowej czy raczej tzw. w socjalizmie "produktu dodatkowego"; zatem dziedziny, którymi się zajmuje, uważane są przez ideologów i władców za "mniej ważne". Państwo wdraża ideologię a partia strzeże jej czystości. Nauczyciel i lekarz byli i są w tym ustroju najgorzej opłacani, a dziedziny ich działalności biedowały i biedują nadal" (s. 9-10).

Po trzecie, po co centralistycznej władzy edukacja? Oczywiście, po to, by społeczeństwu wydawało się, że rząd troszczy się o obywateli i młode pokolenia, o ich alfabetyzację i wyrównywanie szans edukacyjnych. "Jednakże moim zdaniem - pisze "W. Mader" - a potwierdza to bliższa analiza danych statystycznych - awans ten służył wychowaniu kadr dla potrzeb nowego ustroju, zaś działania na rzecz kultury były sterowane tak, aby utrzymać pełną kontrolę nad treściami kultury a więc i ich odbiorcą" (s. 10).

Tak, jak w PRL rządzący mieli swoich marionetkowych potakiwaczy ze stopniami i tytułami naukowymi, tak tez jest i dzisiaj, kiedy to edukacja szkolna ma być nadal narzędziem upaństwowienia młodego pokolenia w duchu jedynie słusznej ideologii (np. partii, rynku, Kościoła, korporacji itp.).

Po czwarte, tworzenie w PRL gminnych szkół zbiorczych miało ukryty cel ideologiczny, gdyż miały one utrwalać w świadomości dzieci i młodzieży nowy podział administracyjny kraju, który był przeprowadzany "(...) często wbrew naturalnym i tradycyjnym podziałom terytorialnym. Następnie nowa szkoła rzeczywiście odrywała dzieci od tradycyjnych ośrodków kultury wiejskiej, czyli domu rodzinnego i parafii."(s. 18)

Po piąte, autor tej rozprawy przypomina jak to b.minister oświaty Jerzy Kuberski zabronił swoim podwładnym krytykowania reformy, a niezadowolonym groził nawet wyrzuceniem z pracy. "(...) deklarowało się, że szkoła ma służyć człowiekowi, a w gruncie rzeczy służyła zniewoleniu człowieka przez państwo. W rzeczywistości bowiem starano się ukształtować posłusznego, infantylnego osobnika, (...)." (s. 20).

Zapraszam posłów, polityków PiS, PO i PSL do Biblioteki Sejmowej, gdzie mogą zapoznać się z książką, bo zdaje się, że nawet ci, którzy byli w "Solidarności", zaprzeczają jej wartościom i poświęceniu także życia przez ówczesne pokolenie walczące o inną Polskę oraz także o inną oświatę szkolną.

Pragnę na zakończenie dzisiejszego wpisu poinformować, że "Wit Mader" nie był mężczyzną, ale KOBIETĄ. W rzeczy samej był to pseudonim Teresy Bochwic - dziennikarki, doktor nauk humanistycznych w zakresie pedagogiki (doktorat w Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie napisany pod kierunkiem harcmistrza, prof. Andrzeja Janowskiego i obroniony w 2007 r.)

17 kwietnia 2019

Wytatuowani wokół nas


Profesor Antoni Sawicki przesłał mi ciekawy artykuł o skutkach mody (na bardzo stary i prymitywny obyczaj) tatuowania swojej skóry.
Nie tylko w Rosji, ale dawniej u nas w Polsce, też nie brali do wojska wytatuowanych poborowych. Dlatego niektórzy robili to specjalnie.

W Polsce tatuaże kojarzyły się najczęściej z osobami z przeszłością kryminalną. Właśnie dlatego jednym z pomysłów naszego pedagoga - prof. Marka Konopczyńskiego, twórcy pozytywnej resocjalizacji, była akcja dla opuszczających zakłady karne przekształcania tatuaży więziennych w taki sposób, aby niejako zakryć niechlubną przeszłość ich nosiciela. Film na ten tematy zrobił w sieci w USA furorę zyskując nawet czołowe miejsce wśród najbardziej popularnych projektów resocjalizacyjnych. Pisałem o tym przed kilku laty.

Dzisiaj, jak pisze A. Sawicki - linie lotnicze nie zatrudniają wytatuowanych pilotów. Również kluby sportowe unikają naboru bardzo wytatuowanych kandydatów. Tatuaże nie są też obojętne dla zdrowia. Zmniejszają fizjologiczną wydajność.

Oto przekład tekstu z rosyjskich mediów :

"Odmowa poboru z powodu tatuażu wyjaśniona w Dumie Państwowej. Zastępca przewodniczącego Komitetu Obrony Dumy Państwowej, Alexander Sherin, wyjaśnił, że ludzie z tatuażami mają zbyt „bogaty świat wewnętrzny”, aby służyć w trudnych warunkach wojskowych, informuje RIA Novosti. „Kiedy osoba robi tatuaże na twarzy, komisja lekarska, delikatnie mówiąc, uważa, że osoba nie ma nieprawidłowości, ale ktoś ma pewną cechę” - powiedział Sherin. Według niego decyzja o raperze Ivan Dremin, znana pod pseudonimem Face, jest normalnym zjawiskiem.
Sherin zauważył, że z tego samego powodu odmówiono apelacji rosyjskiemu raperowi Timurowi Yunusovowi, znanemu jako Timati.

„Ale najgorsze jest to, że będzie musiał dostać broń w swoje ręce. I tu pojawia się pytanie, co stanie się z osobą, gdy w jego rękach pojawi się broń. Dlatego według Timatiego podjęto tę samą decyzję. Ludzie, którzy wkładali tatuaże na swoje ciało i Timati, moim zdaniem, 80% ciała w tatuażach, z tego powodu postanowiono nie brać go do wojska ”- powiedział Sherin. Wcześniej Boris Usatov, przewodniczący komisji wojskowo-medycznej biura rejestracji i służby wojskowej w Baszkirii, wyjaśnił, dlaczego raper Ivan Dremin, znany pod pseudonimem Face, nie wstąpił do wojska."


(źródło: Niebezpieczne tatuaże z henny)

U osób w starszym wieku wyglądają bardzo żałośnie. Tacy pacjenci nawet wstydzą się lekarzy. Co sądzą o tym polscy geriatrzy i gerontolodzy społeczni?

Niektórym łatwiej jest rzekomo imponować tym co "piękne" na skórze, niż tym co mądrego w głowie. Ciekawe, czy w procesie edukacyjnym przekazuje się naszej młodzieży informacje na ten ważny temat? Czasami na zajęciach widzę wytatuowanych studentów, którzy nawet zimą przychodzą w koszulkach bez rękawów.