01 marca 2016

W marcu jak w garncu ... oświatowych wspomnień

(źródło: facebook)


Zgodnie z tradycją, powracam wspomnieniami do oświatowych wydarzeń sprzed roku, żebyśmy mieli możliwość porównania tego, co wydawałoby się, że jest nieporównywalne i/lub niepowtarzalne. A jednak...

MARZEC 2015:

* Przednówek jest trudny dla wszystkich, nie tylko dla bohaterów "Chłopów" Władysława Reymonta. Z opublikowanego raportu Ogólnopolskich Badań Wynagrodzeń firmy Sedlak & Sedlak wynikało, że przeciętne wynagrodzenie co drugiego absolwenta szkoły policealnej było niższe niż 2 300 brutto. Co ciekawe, wynosiło ono tyle samo, ile zarabiały osoby z wykształceniem podstawowym, a zatem nie warto było się uczyć. Słusznie zatem PiS zapowiedziało zmiany w finansowaniu tych szkół;

* Nauczycielom wczesnej edukacji nie spodobał się MEN-ski „Nasz elementarz". Nie poinformowało o tym MEN tylko red. "Rzeczpospolitej" Artur Grabek, który przytoczył wyniki badań sondażowych , jakie przeprowadziła na zlecenie tej ogólnopolskiej gazety specjalistyczna agencja badania rynku i opinii SW Research. "Po całym semestrze pracy z rządowym „Naszym elementarzem" (..) na ankietę odpowiedziało ok. 1,7 tys. pedagogów z całej Polski. 90 proc. z nich chce powrotu do starego rozwiązania, czyli sytuacji, w której to nauczyciel decyduje o wyborze podręcznika, z którego uczy." Ministrzyca edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska była na to przygotowana przez specjalistów komentując: bezpłatny elementarz zmusza nauczycieli do aktywności i to dlatego go krytykują..

Najważniejsze jednak jest to, że 12 tys. zł brutto nagrody dostała Joanna Berdzik - ówczesna wiceminister edukacji narodowej za wprowadzenie tego bubla do obiegu szkolnego.

* W Sejmie odbyło się pierwsze czytanie obywatelskiego projektu ustawy w tzw. sprawie sześciolatków projektu. Przygotowany przez stronę społeczną projekt zakładał rozpoczęcie procesu edukacji w szkołach przez dziecko w wieku 7 lat i obowiązkowe roczne przygotowanie przedszkolne w wieku 6 lat. Projekt zatytułowany „Rodzice chcą mieć wybór” poparło ponad 300 tys. Jak komentował poseł PiS Jan Dziedziczak, upór koalicji w posyłaniu sześciolatków do szkół ma podłoże ideologiczne i ekonomiczne.

– Jednym z powodów takiej postawy koalicji jest ideologia. Pewnym środowiskom w Europie zależy na tym, aby dzieci zabrać jak najszybciej z domów rodzinnych, a tym samym ograniczyć wychowanie dziecka przez rodziców. Miejsce rodziców zajmie urzędnik z nowomową europejską. Innym istotnym powodem jest czynnik ekonomiczny.


Posłowie PO i PSL nie dopuścili go do II czytania, toteż projekt przepadł. Przekonała do tego całą koalicję poseł Katarzyna Hall, która jest prezeską Stowarzyszenia „Dobra Edukacja” prowadząc m.in. szkołę niepubliczną, na której dzieci otrzymuje z budżetu państwa odpowiednią subwencję. Tym samym sześciolatki są przedmiotem także ekonomicznego pożądania. Ówczesna wiceminister edukacji - Ewa Dudek pojechała w delegację służbową do Paryża, gdzie podpisała na spotkaniu resortowych ministrów krajów UE deklarację dotyczącą wzmacniania społeczeństwa obywatelskiego.

Nie da się ukryć, że sześciolatki są świetnym zjawiskiem politycznym do scalania opozycji. Warto, by wiedziała o tym obecna władza. Najgorsze, że przymiotnik "dobry" zaczyna się dewaluować w wyniku przypisywania go do różnych inicjatyw ministerialnych.

* Najwyższa Izba Kontroli zbadała efektywność egzaminów zewnętrznych w latach 2009-2014: sprawdzian po szkole podstawowej, egzamin gimnazjalny i maturalny. Kontrolujący nie pozostawili suchej nitki na Centralnej Komisji Egzaminacyjnej (CKE). W świetle uzyskanych danych okazało się, że miał miejsce niewłaściwy sposób nadzorowania przez CKE sposobu przeprowadzania egzaminów i oceniania prac. Co czwarta praca egzaminacyjna, która została poddana weryfikacji na wniosek maturzysty, okazała się źle sprawdzona. Spośród 180 tys. nauczycieli-egzaminatorów usunięto z wykazu zaledwie 3. Czyżby pozostali sprawcy błędnych ocen byli w członkami partii PO lub PSL? Nie ma się co dziwić, że obecna władza podjęła decyzję o zlikwidowaniu sprawdzianu po szkole podstawowej. Gimnazjaliści i maturzyści muszą jeszcze trochę się pomęczyć. Egzaminatorom współczuję.

* Międzynarodowe Badania PISA kosztują nasz budżet 3,3 mln zł. Główny koordynator badania PISA, a zarazem dyrektor Instytutu Badań Edukacyjnych prof. Michał Federowicz nie zapłacił poprzedniemu szefowi tych badań, kiedy były one prowadzone w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN - Markowi Smulczykowi za wykonane prace. Powodem był fakt, że PAN nie miała w tym czasie podpisanej umowy z MEN, które przejęło nadzór nad PISA. Przejęło, bo - jak można przypuszczać - niezależność naukowa była rządzącym nie w smak. Przez półtora roku zespół PISA wykonywał więc obowiązki za darmo, a kiedy zlekceważono jego roszczenia o zapłatę, sprawę skierowano do sądu. Premier Donald Tusk nie pochwalił się tymi kombinacjami. Nie znamy też wyniku rozprawy sądowej w tej sprawie.

* Jedna z nauczycielek nie radząc sobie w tym zawodzie opublikowała tekst pt. "Dlaczego rzuciłam pracę w szkole". Przytaczam fragment, by nie pchać się na studia na kierunku nauczycielskim tylko dlatego, że praca w szkole może być czymś łatwym. Była nauczycielka musiała zatrudnić się w trudnym politycznie rejonie, skoro napisała:

Prawda jest taka, że nauczyciel nie może zupełnie nic. Nie ma żadnego wpływu na dziecko. A gdy zacznie taki wpływ mieć (np. poprzez stawianie niskich ocen lub uwag do dzienników), pojawiają się rodzice, którzy piszą skargi do dyrekcji i kuratorium, że nauczyciel jest niekompetentny i sobie nie radzi, a przecież ich dziecko jest złote i najsłodsze na świecie. Dziecku odgórnie jest wmawiane, że nauczyciel to taki darmozjad, który powinien się cieszyć, że ma pracę i że to on jest dla ucznia, a nie odwrotnie. Spotkałam się na przykład kilka razy z zachowaniem pod tytułem "gówno mi pani zrobi, a jak będzie pani fikać to mój tata panią usadzi". I to jest na porządku dziennym.

Jakoś nikt nie chce rzucić pracy w MEN, w terenowym nadzorze pedagogicznym czy w organach prowadzących szkoły.

* Minister Edukacji Narodowej Joanna Kluzik-Rostkowska odwiedziła w piątek Pozytywną Szkołę Podstawową w Kokoszkach , która jest ponoć najnowocześniejszą placówkę publiczną w Trójmieście, a prowadzoną przez podmiot niepubliczny. Jej komentarz po wizycie był wzorcowy:

- Jestem naprawdę pod wrażeniem tego co zobaczyłam. Piękny budynek, zadowoleni uczniowie i nauczyciele pracujący bez Karty Nauczyciela, czyli tak, jak większość Polaków średnio 40 godzin tygodniowo (...) Czyli wbrew temu co twierdzą związki zawodowe można tak pracować.

* W związku z trwającą kampanią wyborczą na urząd prezydenta ministra J. Kluzik-Rostkowska wydała polecenie, by nie zwalniać dzieci na spotkania z kandydatami, nie wykorzystywać dzieci w kampanii wyborczej. Kto wie, może tym apelem przyczyniła się do przegranej prezydenta Bronisława Komorowskiego, bowiem jej apel był wynikiem spotkań z prezydentem dzieci z przedszkoli i uczniów szkół, którzy w tym czasie powinni być na lekcjach. Sama za to jeździła z miasta do miasta, od wsi do wsi na spotkania "konsultacyjne" z nauczycielami oderwanymi od pracy z dziećmi. Do Sejmu się do dostała, podobnie jak U. Augustyn, która jeździła po kraju z odkrywczymi tezami na temat konieczności edukowania dzieci i młodzieży w kwestii bezpieczeństwa w ruchu drogowym, zaś prezydent B. Komorowski nie powtórzył elekcji.

* Prezydium Krajowej Sekcji Oświaty i Wychowania NSZZ „Solidarność” wydało oświadczenie w sprawie kreowania w mediach przez rządzących fałszywego wizerunku polskich nauczycieli i pracowników oświaty tylko dlatego, że upominają się o lepsze warunki pracy i podwyżki płac. Także prezes ZNP - mgr Sławomir Broniarz zapowiedział, że także ten lewicowy Związek weźmie udział w zapowiadanej na kwiecień manifestacji w Warszawie, w ramach której nawet 15 tys., nauczycieli będzie protestować przed Sejmem, kancelarią premier oraz przed gmachem Ministerstwa Edukacji Narodowej.

A zatem uwaga! Idzie wiosna.

29 lutego 2016

RoboCAMP z UNIWERSYTETEM ŁÓDZKIM zrywa z tradycyjną dydaktyką






(fot. robocamp.eu)



Centrum Innowacji – Akcelerator Technologii Fundacja Uniwersytetu Łódzkiego zorganizowała w okresie zimowych ferii dla dzieci tygodniowe półkolonie, które miały oswoić je ze sztuką programowania wirtualnych robotów. Ten znakomity pomysł nazwano "RoboCAMP z UNIWERSYTETEM ŁÓDZKIM". Młodzi informatycy, znakomicie nastawieni do pracy z dziećmi w trzech grupach wiekowych (w wieku 6-8 lat, 9-11 oraz 9-14 lat), zaproponowali im kreatywne zajęcia w formie warsztatów, ćwiczeń w małych grupach.

Najmłodsi (6-8 latkowie) poznawali roboty LEGO w kosmosie i gwiezdne wojny. Nieco starsi (9-11 latkowie) mieli do wyboru: albo zajęcia z programowania prostych gier w języku Scratch albo poznawanie sekretów wirtualnego "Nowoczesnego Miasta". Nieco starsi, bo do 14 roku życia mieli możliwość w ramach zajęć z modelami DiscoveryCAMP EV3 konstruowania elektronicznie sterowanych urządzeń, robotów, maszyn, z jakimi można spotkać się w najnowocześniejszych fabrykach, montowniach itp. Coś fenomenalnego, bowiem nastolatkowie mogli tworzyć miniroboty, które w miniaturowej wersji odzwierciedlają realia nowoczesnej techniki.

Przez pięć dni w godz. od 9.00 do 16.00 dzieciaki miały wielką frajdę, bowiem zobaczyły i doświadczyły konstruktywistycznej auto-edukacji, ucząc się i bawiąc zarazem, przeżywając i animując działania własne oraz rówieśników w sytuacjach symulowanej twórczości, której efektem są konkretne wytwory ich własnej pracy. Tak powinna wyglądać szkolna edukacja. System, klasowo-lekcyjny już dawno temu powinien znaleźć się w muzeach, a tymczasem mamy w każdej szkole muzeum kształcenia.

Czas najwyższy, by Ministerstwo Edukacji Narodowej - skoro musi utrzymywać z pieniędzy podatników tysiąc zbytecznych urzędników - podjęło decyzję o obowiązkowym wprowadzeniu do edukacji szkolnej od klasy I szkoły podstawowej do maturalnej zajęcia konstrukcyjne, programistyczne, kreatywne, wykorzystujące nowe technologie i informatykę, w tym języki programowania. Szkoda pieniędzy podatników na kiczowate elementarze, rzekomo darmowe podręczniki szkolne, kolejne dywaniki i piaskownice w sytuacji, gdy pokoleniu polskich dzieci i młodzieży potrzebna jest najnowsza wiedza i umiejętności, które będą nabywane w sytuacjach dynamicznej autoedukacji, w małych zespołach i indywidualnie.


Nareszcie absolwenci Uniwersytetu pokazują, że ponowoczesny świat wymaga zupełnie innego przygotowania do życia i do odpowiedzialnej twórczości, także do realizowania z pasją własnych pomysłów. Skończmy z dydaktyką sprzed stu lat, z frontalnym nauczaniem, ze statyczną próba nieskutecznego formatowania dzieci jak zewnętrznych dysków, bo nie zapiszemy na nich tego, co wydaje się politykom kluczowe z ideologicznego punktu widzenia. Wiek XXI jest końcem tradycyjnie pojmowanej i realizowanej indoktrynacji politycznej w szkołach w sytuacji, gdy uczniowie są on-line. To epoka dynamicznej, konstruktywistycznej, kreatywnej i wspomaganej przez pasjonatów, specjalistów autoedukacji dzieci i młodzieży.

Świat pseudoedukacji w instytucjach publicznej czy niepublicznej szkoły, w którym oferuje się kształcenie typu off-line, statyczne, podające, jednokierunkowe, już się kończy. Czas przejrzeć na oczy. Nie traćmy czasu i zastanówmy się nad tym, jak włączyć świat ponadczasowych wartości humanistycznych, chrześcijańskich w nową kulturę dynamicznej i konstruktywistycznej edukacji. Niech centrum władzy w MEN skończy z uniformizacją strukturalną, ustrojową, programową i metodyczną w naszym szkolnictwie, gdyż szkodzi własnemu narodowi, którego przyszłością są wchodzące w świat instytucji inaczej już rozwinięte i rozbudzone pokolenia dzieci i młodzieży.





Skoro potrafimy od lat organizować rekonstrukcje najważniejszych wydarzeń historycznych w warunkach symulowanych, ale zbliżonych do naturalnych, skoro mamy tak fantastycznie zrekonstruowane interaktywne muzea, centra-laboratoria eksperymentalne nauki, to skończmy z szkolną dydaktyką lat 50.XX w., bo wokół nas i w nas powinno zostać już niewiele z tamtej epoki.


Dzieci więcej potrafią niż nam się wydaje. Nie wydawajmy ich w ręce nauczycieli zobowiązanych do dydaktycznego cementowania umiejętności, uwsteczniającej stabilizacji postaw i zachowań, bo wykształcimy kolejne pokolenie niewolników do pracy z dyplomami inżynierów i magistrów "na zmywaku" w Irlandii czy w Niemczech. Niech ministerstwo przestanie wydawać unijne miliony na kolejne pseudo konsultacje, zespoły niby-ekspertów do przyklepania jedynie słusznego rozwiązania. Czas ucieka nam i wam, wszystkim, a doświadczanych na co dzień strat tak łatwo nie odrobimy.


28 lutego 2016

Czego lider edukacji nie powinien, a co musi


Otrzymuję listy z zapytaniem, co sądzę o liderze dobrych zmian w edukacji, jakim jest dr hab. Andrzej Waśko. Nie rozumiem dlaczego akurat do mnie trafia takie pytanie. Moja odpowiedź brzmi zatem - nic nie sądzę, bo nie znam tego pana, znać go nie musiałem, mimo że był jednym z najkrócej zatrudnionych w dziejach Ministerstwa Edukacji Narodowej Podsekretarzy Stanu - i znać nie muszę.

W naukach społecznych, które zajmują się problematyką i sferą edukacji, kształcenia i wychowania, opieki i terapii, rewalidacji i resocjalizacji ten pan nie istnieje jako lider czy autorytet w jakiejkolwiek postaci. Jest to zapewne ceniony w naukach humanistycznych literaturoznawca, szanowany redaktor naczelny dwumiesięcznika "Arcana", ceniony nauczyciel akademicki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Tu zapewne jest liderem. To, że był wiceministrem edukacji, w żadnej mierze nie uczyniło go ekspertem w zakresie edukacji, bo gdyby tak było, to każdy czytelnik "Arcana" mógłby być profesorem UJ, bez jakichkolwiek studiów, awansów naukowych i własnych osiągnięć w humanistyce.

Pan A. Waśko jako były wiceminister edukacji z okresu kierowania tym urzędem przez prof. Ryszarda Legutko (już po upadku koalicji PiS-Samoobrona-LPR, a więc tuż po abdykacji Romana Giertycha) nie zaznaczył się niczym, bo nawet, gdyby chciał, to i tak by nie mógł. Za krótki był to okres czasu na rządzenie, a jego formacja polityczna (PiS - kandydował do Sejmu), nie zyskała większości w wyborach do Parlamentu. Sam zatem musiał odejść z MEN.

Niespełniony wiceminister edukacji zapewne nauczył się jednego, że w tym urzędzie niczego nie zmieni ani dla dobra polskiej szkoły, ani dla dobra polskiej edukacji, ani dla dobra dzieci i młodzieży, nauczycieli czy rodziców. Teraz pan dr hab. A. Waśko może - w poczuciu luksusu braku jakiejkolwiek odpowiedzialności i uczciwej lojalności wobec własnego środowiska politycznego - "sterować" czy przenosić odpowiednie "pociski samosterujące" do systemu szkolnego. Dlaczego nie? Dzisiaj każdy jest ekspertem medycyny, szkolnictwa, lotnictwa, bankowości, energetyki, mediów, transportu itp. W polityce nie trzeba na niczym się znać, by kierować określoną dziedziną życia publicznego. Chyba po 27 latach "transformacji" każde dziecko już to wie.

Jakie ma kompetencje powyższy "ekspert"? Mówił o tym nie tylko dla jednego z weekendowych wydań "Gazety Wyborczej", ale dokładnie to samo opowiadał kilka lat temu we wszystkich możliwych mediach, bo nie odmawia sobie poczucia własnej mądrości i dowartościowania w sprawach, na których się nie zna. W polityce ponoć ważne jest wykształcenie, ale - jak się okazuje - nie w każdym przypadku. Konieczne są - status społeczny, przynależność polityczna, wyznaniowość, identyfikacja z elitami rządzącymi itp., a więc - jak pisał psycholog Wiliam Stern - cechy instrumentalne czy, jak ujmował to filozof Andrzej Grzegorczyk - cechy użytkowe.

W ostatnich 23 latach III RP (wyłączam z tego pierwsze cztery lata, kiedy minister rzeczywiście coś znaczył i był samostanowiącym w zakresie zarządzania edukacją) zostaliśmy już przyzwyczajeni do tego, że ministrem i jego doradcą może być każdy, nawet najbardziej szanowany w zakresie swoich kompetencji specjalista. Czy mają one związek z makro- i mezozarządzaniem szkolnictwem? Nie mają, bo gdyby istniał taki wymóg, to wówczas trzeba byłoby wyegzekwować od każdego, kto zabiera się za jakiekolwiek reformy szkolne także wiedzy specjalistycznej w tym zakresie.

Tak więc wspomniany tu wywiad pana dr. hab. Waśko, jak i szereg pozostałych, które z łatwością odnajdziemy w mediach społecznościowych, w najróżniejszych wydaniach prasy prawicowej i centrolewicowej, liberalnej i publicystycznej nie tylko w niczym nie zaskakuje, ale i nie wnosi do naszej wiedzy niczego nowego, bo mają one taką samą wartość, jakbyśmy zapytali wykładowcę chemii czy nauk o Ziemi o to, jak powinien zostać zmieniony w naszym kraju system szkolny. Każdy chodził do szkoły, więc na niej się "zna".

W potocznym, a więc politycznie determinowanym zarządzaniu wszystko jest oczywiste samo przez się. Nastąpiła zmiana polityczna, ideologiczna, a więc także aksjonormatywne. Trudno, by obecna formacja cokolwiek chciała kontynuować. To nawet źle by o niej świadczyło. Skoro będąc przez 8 lat w opozycji nieustannie podkreślała błędy i patologie ówczesnej formacji, to jak miałaby je powtarzać, reprodukować, utrwalać? To byłby przecież nonsens, zaprzeczenie sensu opozycyjności. Chyba, że...

Wymieniono już składy gabinetów - podobnie, jak czynili to poprzednicy - a te zapewne także muszą jeszcze ulec zmianie estetyczno-symbolicznej. Nie ulega wątpliwości, że w szkolnictwie zostanie zreformowane to, do czego każda władza może zobowiązać wszystkie podmioty edukacyjne i powiązane z dziedziną szkolnego władztwa (np. samorządy, związki wyznaniowe, stowarzyszenia i organizacje itp.). "Miękka rewolucja" musi jak najwięcej odwrócić, zmienić, przestawić na właściwe tory. Należy uszanować demokratyczny wybór, a nie narzekać, że ma on miejsce.

Proszę się zatem nie dziwić i nie krytykować tego stanu rzeczy. Każdy może być ministrem, wiceministrem, dyrektorem departamentu i każdy może być tzw. liderem zmian w oświacie. Wypowiedzi pana dra hab. A. Waśki są typowe dla tej klasy polityków - banalne, powierzchowne, oparte na kilku przykładach, rodzinnym doznaniach, szkolnych biografiach własnych lub znajomych, podsłuchach i nasłuchach, rozmowach i spotkaniach, wybiórczych lekturach i częściowej znajomości ustaw. Zawsze znajdzie się dogodny (zgodny z teleologią zmiany) przykład, teren, placówkę oraz pozyska ekspertów do przygotowania władzy stosownych rozwiązań. Oni policzą lub też nie, bo i tu mamy w kraju matematycznych i ekonomicznych półanalfabetów, znajdą się też prawnicy, którzy ubiorą każdy kicz w treść ustawy. Ważne, że zmiana jest czymś samooczywistym.