11 września 2015

List otwarty Bogdana Stępnia do Prezydenta RP dotyczący sześciolatków


Obywatele mają dość kłamstw, manipulacji pseudonaukowymi danymi przez instytucje, które funkcjonują na koszt podatników i zaprzeczają swoim założonym funkcjom. Pan Bogdan Stępień niewątpliwie należy do jednego z tych wykształconych w Polsce badaczy, którzy z jednej strony prowadzą własny instytut - INSTYTUT ANALIZ REGIONALNYCH, kształcą zainteresowanych wiedzą osoby, ale zarazem nie są w stanie ścierpieć, kiedy rządzący, politycy nierzetelnie wykorzystują swój status i manipulują opinią publiczną.

W dn. wczorajszym Prezydent RP Andrzej Duda otrzymał List Otwarty pana B. Stępnia, w którym pisze m.in.:

Późną jesienią roku 2013, na fali zbierania podpisów przez rodziców pod projektem zorganizowania referendum dotyczącego obniżenia obowiązku wieku szkolnego (OWS) postano-wiłem zbadać, jak wiek rozpoczęcia nauki w szkole podstawowej wpływa na wyniki uczniów ze sprawdzianu po 6-klasie. Intuicja podpowiadała mi, że obniżenie OWS musi spowodować pogorszenie wyników uczniów ze sprawdzianu. Problem polegał tylko na tym, o ile te wyniki się pogorszą. Stąd wynikła potrzeba przeprowadzenia rzetelnych, niezależnych i obszernych badań

Zanim przeprowadziliśmy - Instytut Analiz Regionalnych - te badania, przedstawiliśmy na stronie internetowej www.iar.pl dwa opracowania:

1. 2013.12.01 - Hipoteza: Z sześciolatkami będzie dużo gorzej niż się myśli / zakłada,

2. 2013.12.15 - Instytut Badań Edukacyjnych Organem Propagandy MEN.

W roku 2014 po pozyskaniu odpowiednich danych z wszystkich okręgowych komisji egzaminacyjnych w kraju (oprócz OKE-Poznań), przeprowadziliśmy bardzo obszerne - największe dotychczas w Polsce - badania wyników uczniów ze sprawdzianu po 6-klasie. Badania te były wykonane społecznie i objęły wyniki około 3 milionów uczniów zdających sprawdzian w okresie 20052013 r.

Niewielki fragment wyników tych badań opublikowaliśmy w czasopiśmie naukowym "Problemy Wczesnej Edukacji" - w artykule zatytułowanym: Hipoteza – krzywa wiedzy dziecka. (...)

Przy tej okazji pragnę zwrócić Pana Prezydenta uwagę na działania Ministerstwa Edukacji Narodowej oraz Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej w Poznaniu (czyt. na rzucane mi kłód pod nogi), które utrudniały mi pozyskanie odpowiednich danych (informacji publicznych) niezbędnych do wykonania ww. badań. Problem ten opisałem w artykule dostępnym w Internecie.



Zainteresowanych wynikami badań - analiz statystycznych osiągnięć szkolnych dzieci - odsyłam na stronę Instytutu. Znajdują się tam nie tylko wyniki badań, ale także polemiki, komentarze i nowe projekty diagnoz. Ostatni wpis nosi tytuł: Bieżące informacje na temat art. 32 tzw. ustawy okołobudżetowej - dot. subwencji na zadania wymagające specjalnej organizacji nauki i metod pracy . Szczególnie nowe spojrzenie na subwencję oświatową powinno zainteresować samorządowców.

Aktywność pana Bogdana Stępnia potwierdza, że kompetentny i bardzo dobrze wykształcony obywatel (w tym przypadku jest on absolwentem fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego) może skutecznie demistyfikować błędy osób sprawujących władzę w naszym kraju. Na stronie Instytutu znajdują się informacje o tym, jak Ministerstwo Edukacji Narodowej wprowadza w błąd samorządowców i dopiero po interwencji B. Stępnia wyjaśnia i usiłuje go naprawić. Rzecz jasna władze nie napiszą, że popełniły błąd, tylko wyjaśniają coś na podstawie czyjegoś zapytania. To typowa taktyka PR-owska, bo od tego działają u boku ministry edukacji niekompetentni w zakresie szkolnictwa spece od propagandy.

09 września 2015

Paradoks nie tylko uczniowskiej (nie-)samorządności


Trzydzieści lat temu ukazała się książka profesora Juliana Radziewicza , która została skierowana do uczniów zainteresowanych autentyczną samorządnością szkolną. Niewielu profesorów potrafi pisać językiem zrozumiałym dla uczniów, kiedy chce włączyć ich w proces oddolnych zmian w szkole. Demokracja bowiem zaczyna się w domu, a może być poszerzane doświadczenie w tym zakresie także w szkole.

Radziewicz należał do nielicznych teoretyków wychowania i pedagogów szkolnych (z grupy następców Aleksandra Kamińskiego), którzy prowadzili badania uczniowskiej samorządności. W okresie PRL został zapamiętany jako orędownik praw ucznia. Miał w TVP-1 w niedziele własny program, w czasie którego odpowiadał na listy krzywdzonych w szkole uczniów. Pokazywał, w jaki sposób walczyć o własną godność, jak realizować siebie w toksycznym środowisku. Przekonywał zarazem do angażowania się na rzecz wolności indywidualnej w zniewolonych strukturach ówczesnego państwa i jego systemu szkolnego dzięki samorządności.

Zryw polskiej SOLIDARNOŚCI lat 80.XX w. sprawił, że profesor nareszcie mógł otwarcie stanąć na czele zmian w konstruowaniu reform dla polskiej edukacji. W stanie wojennym współtworzył ruch społecznej, niezależnej oświaty oraz walczył o demokrację bezpośrednią i uspołecznienie polskiego szkolnictwa. Gdyby żył, pewnie by się zapłakał widząc, jak został zmarnowany przez rządzących w III RP wielki potencjał i kapitał społeczny koniecznej zmiany w systemie szkolnym.

Nadal zatem aktualny jest jego poradnik dla tych (…) którzy wychowują siebie samych, i jedni drugich (…) Bo wychowywanie siebie nawzajem – to istota i sens samorządu.(Radziewicz J., Równi wśród równych, czyli o samorządzie uczniowskim, Warszawa: Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia” 1985, s. 5)


Aktywność samorządowa w szkole nie powinna rozpoczynać się od wyborów samorządu w klasie i szkole, ale od zastanowienia się społeczności uczniowskiej nad tym, co chciałaby razem uczynić dla siebie i innych, Co trzeba i warto zrobić? Co zmienić?” biorąc pod uwagę ważność, trudność i pilność spraw tego wymagających. Dopiero plan działań, ich zamysł powinien prowadzić do odpowiedzi na pytanie, kto i jak będzie go realizował.

Samorząd – zdaniem Radziewicza – (…) to nie grupa wybranych uczniów, ale sposób ich działania. (s.9) (…) W samorządzie nie ma kierowników i podwładnych. Są tylko ci, którzy zobowiązali się, że będą coś robić dla wszystkich – i są wszyscy, którzy to kontrolują i oceniają. Korzyści muszą mieć i jedni, i drudzy. Samorząd, który nie przynosi korzyści wszystkim – nie jest samorządem. (s. 12)

Samorząd jest potrzebny, by przestrzegano w szkole praworządności, a więc by wszyscy podporządkowali się obowiązującym w niej regulacjom. Szkolny samorząd miał być u swoich podstaw społecznym laboratorium mieszanej demokracji - przedstawicielskiej i bezpośredniej.

We wrześniu 1982 , kiedy w Polsce obowiązywał stan wojenny, a władza rozprawiała się z opozycją polityczną, minister oświaty i wychowania wydał „Zarządzenie w sprawie zasad działalności samorządu uczniowskiego”. Dokument ten regulował w skali ogólnopolskiej wspólne dla wszystkich szkół zasady, jakimi powinni kierować się uczniowie tworzący w nich samorządy. Był w tym zawarty paradoks wolności, bowiem cóż to za samorządność, która staje się nakazem władzy Jak zapisano: – Uczniowie we wszystkich szkołach tworzą samorządy uczniowskie. Uczniowie danej szkoły tworzą samorząd szkolny, a uczniowie danej klasy – samorząd klasowy.(za: J. Radziewicz, 1985, s. 173)

Nie tylko tworzenie samorządów szkolnych (uczniowskich) miało charakter heterogeniczny, ale i zasady jego działania musiały być zatwierdzane przez radę pedagogiczną. Samorząd uczniowski nie był suwerenny w swojej sprawczości, skoro musiał wnioskować do dyrektora szkoły w sprawie powołania nauczyciela, w tym dla samorządów klasowych – wychowawcy klasy na opiekuna tej społeczności z ramienia rady pedagogicznej.

(fot. Konferencja w Bielawie w 1997 r. - od lewej profesorowie: Julian Radziewicz, ks. Janusz Tarnowski i Aleksander Nalaskowski)

To władze szkolne miały też czuwać nad zgodnością działalności samorządu uczniowskiego z celami wychowawczymi szkoły, a te przecież nie były stanowione czy współstanowione przez uczniów czy ich rodziców, ale określała je na każdy rok szkolny władza polityczna kraju. Kto by pomyślał, że 35 lat później to samo czyni ministra edukacji narodowej Joanna Kluzik-Rostkowska (jej poprzedniczki nie były lepsze).

Nieporozumienie w odgórnie organizowanej i sterowanej samorządności uczniowskiej wynikało z tego, że w celach działania owej struktury przewidywano takie, które wykraczały poza problemy uczniów i ich postrzeganie szkolnego świata na rzecz postulowania w nim zmian czy organizowania w nim własnych działań.

Oprócz bowiem celów związanych z uczestnictwem uczniów w samodzielnym rozwiązywaniu własnych problemów, zapisano jako cel samorządu także partnerstwo uczniów z nauczycielami w realizacji celów wychowawczych szkoły, rozwijanie demokratycznych form współżycia, współdziałania czy kształtowania umiejętności zespołowego działania.

Niestety, do tego samego rozwiązania, tzw. sterowanej i interesownej samorządności nawiązał w latach 2006-2007 b. minister edukacji Roman Giertych. Do dzisiaj platformersi wraz z peeselowcami nie byli w stanie tego zmienić. To oczywiste, bo sami nie przeprowadzili ani decentralizacji systemu szkolnego, ani nie doprowadzili do uspołecznienia szkolnej oświaty, byle tylko móc autorytarnie zarządzać edukacją publiczną zgodnie ze strategią "top-down".

Na stronie Centrum Edukacji Obywatelskiej zamieszczono poradnik pt. Samorząd uczniowski. Przewodnik dla uczniów, który ma przekonać młodzież szkolną do samorządności. Kompromitacja. Ten poradnik, to podtrzymanie typowej dla okresu PRL pseudsamorządności. To instrukcja, jak dzieci szkolne powinny być wćwiczane do pozoru demokracji. Stwierdza się w nim m.in., co następuje:

Samorząd nie będzie sprawnie funkcjonował bez pomocy opiekuna oraz wsparcia dyrektora szkoły. Oczywiście realizujcie też własne pomysły – starajcie się zgrać plany dyrekcji z samodzielnymi inicjatywami. Przekonujcie dorosłych, że wasze pomysły są równie wartościowe i warte zaangażowania, bo bez ich pomocy będzie wam trudniej. Nauczyciele i dyrekcja są waszymi sojusznikami – wykorzystajcie to. Tak oto, beneficjenci przemian i środków budżetowych pod hasłem demokracja-samorządność namawiają do heterorządności. Nie rozumieją, co oznacza przedrostek SAMO.


Kiedy czytam utyskiwania utytułowanych politologów na temat rzekomej tragedii czy kompromitacji polskiej demokracji ze względu na niską frekwencję obywateli w niedzielnym referendum, to muszę powiedzieć, że OBYWATELE zdali egzamin z demokracji nie uczestnicząc w tym "wydarzeniu politycznym", bo skrojonym na miarę kampanii politycznej upadającego autorytetu władzy. Polacy okazali się mądrzejsi od polityków. Nie znoszą pozoranctwa, fikcji, hipokryzji władzy - tak prezydenckiej jak i w obozie rządzących.

08 września 2015

Akademicki czarny rynek


Czytam w sieci ogłoszenie-ofertę:

Jeśli chcesz napisać pracę licencjacką, magisterską, doktorską lub habilitacyjną i trafiłeś na nasz adres, to znaczy, że szukasz pomocy właśnie w tym zakresie. Świetnie trafiłeś. Będziesz z nas zadowolony. Doskonale wiemy, na czym polega praca naukowa, gdyż nasza firma zatrudnia wielu doktorantów i doktorów habilitowanych, którzy są zatrudnieni lub wciąż pozostają w kontakcie z ośrodkami naukowymi. Mamy zatem doskonałe zaplecze teoretyczne i praktyczną wiedzę na temat prac doktorskich.

Napisz do nas, na jaki temat chciałbyś napisać pracę doktorską, a my ci udowodnimy, że wkrótce będziesz mógł się obronić na podstawie oryginalnego rozwiązania wybranego przez ciebie problemu badawczego. Oferujemy pomoc w każdej dziedzinie naukowej i każdej dyscyplinie, które zostały ujęte w rozporządzeniu minister B. Kudryckiej.


W taki sposób powstają prace licencjackie, magisterskie, doktorskie i ostatnio także rozprawy habilitacyjne. Być może ten proceder nie jest jeszcze powszechny i tych prac nie jest zbyt wiele, ale chyba jestem naiwny, skoro takich firm jest coraz więcej. Mimo wszystko ufam, że jest to jeszcze margines MARGINESU w szkolnictwie wyższym, szczególnie prywatnym, ale także państwowym (tu szczególnie na studiach niestacjonarnych).

Niektórzy twierdzą, że z każdym rokiem tego typu fast dysertacji jest coraz więcej. Nikt jednak tego nie bada, bo prace dyplomowe, które mają wieńczyć studia I, II czy III stopnia oraz konieczny do uzyskania habilitacji dorobek naukowy, stały się produktem firm czarnego rynku z bardzo dobrym zabezpieczeniem strukturalnym przed ich demistyfikacją.

Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego okazało się bezradne wobec tego zjawiska, bo nie przypuszczam, żeby jego władze były zainteresowane wspieraniem czarnego biznesu. Nie ulega jednak wątpliwości, że państwa Unii Europejskiej okazały się słabe w obliczu fałszywej gry o dyplomy osób miernych, nie zasługujących na nie. Proceder plagiaryzmu jest obecny w każdym kraju UE. W jednych jednak usiłuje się z nim walczyć środkami prawnymi, w innych jest on lekceważony albo wspierany jak - per analogiam - narkotykowe kartele w Ameryce Łacińskiej.

Ani polska prokuratura, ani policja nie mają podstaw, by ścigać twórców firm oferujących rzekomo jedynie pomoc w napisaniu w/w prac. Jest ich coraz więcej, a jak którejś jeden z organów zaczyna deptać po piętach, natychmiast powstają nowe, zapuszczając korzenie na zagranicznych platformach.

Powołana Komisja Etyki przy PAN z bardzo szacownym gronem profesorów nie zajmuje się tym problemem, bo musiałaby zatrudnić co najmniej kilkuset śledczych, prokuratorów i pozyskać specjalną ścieżkę do karania oszustów - producentów i ich klientów.

Co gorsza, odpowiedzialne za weryfikację jakości kształcenia resort szkolnictwa wyższego oraz Polska Komisja Akredytacyjna niejako stanęły po stronie szarej strefy usiłując przeciwstawić jej innych biznesmenów, którzy produkują programy antyplagiatowe. Uczelnie publiczne zakupiły z pieniędzy publicznych bubel, który jeśli kogoś chroni, to przede wszystkim oszustów, wyłudzaczy stopni zawodowych i tytułów naukowych. Tej wojny z Polakami-oszustami nie wygra jednak żadna firma antyplagiatowa, gdyż mają oni za sobą przedsiębiorczych spryciarzy, którzy doskonale potrafią nie tylko rozszyfrować specyfikę rzekomo antyplagiatowych programów, ale i znacznie szybciej oraz efektywniej opracować zabezpieczenia przed ich rozpoznaniem.

Bardziej interesuje mnie ubieganie się z "pomocą" tych firm o stopnie naukowe przez pokolenie, które zostało już w systemie szkolnym wćwiczone do pozoranctwa, oszukiwania, kradzieży wytworów czyjejś pracy twórczej. Na skierowane do magistrantki pytanie, dlaczego wkleiła obszerne fragmenty cudzych artykułów i książek, do których dotarła w Internecie odpowiedziała, że przecież tego wymagano od niej w liceum.

Nauczycielka od języka polskiego zadawała swoim maturzystom prace domowe, które miały być wykonane na podstawie sklejanych ze sobą fragmentów różnych tekstów na ten sam temat tak, by razem tworzyły zwartą całość. Nie oczekiwano od niej przypisów do źródeł czy oznakowania cytatów, skoro wszystko w jej pracy miało być eklektycznym cytatem.

Zastanawiam się nad tym, ilu wypromowanych czy egzaminowanych przeze mnie studentów też skorzystało z usług tego biznesu. Nikt się nie przyzna, ale sam mam pewne podejrzenia. Nie mam jednak tego jak udowodnić. Ostatnio otrzymałem fragment pracy dyplomowej, w której zostały profesjonalnie zastosowane korekty edytorskie. Zapewne czarny biznes zatrudnia zwolnionych z oficyn wydawniczych redaktorów.

(źródło ilustracji: Fb IMG_2965111117358.jpeg)