08 września 2015
Akademicki czarny rynek
Czytam w sieci ogłoszenie-ofertę:
Jeśli chcesz napisać pracę licencjacką, magisterską, doktorską lub habilitacyjną i trafiłeś na nasz adres, to znaczy, że szukasz pomocy właśnie w tym zakresie. Świetnie trafiłeś. Będziesz z nas zadowolony. Doskonale wiemy, na czym polega praca naukowa, gdyż nasza firma zatrudnia wielu doktorantów i doktorów habilitowanych, którzy są zatrudnieni lub wciąż pozostają w kontakcie z ośrodkami naukowymi. Mamy zatem doskonałe zaplecze teoretyczne i praktyczną wiedzę na temat prac doktorskich.
Napisz do nas, na jaki temat chciałbyś napisać pracę doktorską, a my ci udowodnimy, że wkrótce będziesz mógł się obronić na podstawie oryginalnego rozwiązania wybranego przez ciebie problemu badawczego. Oferujemy pomoc w każdej dziedzinie naukowej i każdej dyscyplinie, które zostały ujęte w rozporządzeniu minister B. Kudryckiej.
W taki sposób powstają prace licencjackie, magisterskie, doktorskie i ostatnio także rozprawy habilitacyjne. Być może ten proceder nie jest jeszcze powszechny i tych prac nie jest zbyt wiele, ale chyba jestem naiwny, skoro takich firm jest coraz więcej. Mimo wszystko ufam, że jest to jeszcze margines MARGINESU w szkolnictwie wyższym, szczególnie prywatnym, ale także państwowym (tu szczególnie na studiach niestacjonarnych).
Niektórzy twierdzą, że z każdym rokiem tego typu fast dysertacji jest coraz więcej. Nikt jednak tego nie bada, bo prace dyplomowe, które mają wieńczyć studia I, II czy III stopnia oraz konieczny do uzyskania habilitacji dorobek naukowy, stały się produktem firm czarnego rynku z bardzo dobrym zabezpieczeniem strukturalnym przed ich demistyfikacją.
Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego okazało się bezradne wobec tego zjawiska, bo nie przypuszczam, żeby jego władze były zainteresowane wspieraniem czarnego biznesu. Nie ulega jednak wątpliwości, że państwa Unii Europejskiej okazały się słabe w obliczu fałszywej gry o dyplomy osób miernych, nie zasługujących na nie. Proceder plagiaryzmu jest obecny w każdym kraju UE. W jednych jednak usiłuje się z nim walczyć środkami prawnymi, w innych jest on lekceważony albo wspierany jak - per analogiam - narkotykowe kartele w Ameryce Łacińskiej.
Ani polska prokuratura, ani policja nie mają podstaw, by ścigać twórców firm oferujących rzekomo jedynie pomoc w napisaniu w/w prac. Jest ich coraz więcej, a jak którejś jeden z organów zaczyna deptać po piętach, natychmiast powstają nowe, zapuszczając korzenie na zagranicznych platformach.
Powołana Komisja Etyki przy PAN z bardzo szacownym gronem profesorów nie zajmuje się tym problemem, bo musiałaby zatrudnić co najmniej kilkuset śledczych, prokuratorów i pozyskać specjalną ścieżkę do karania oszustów - producentów i ich klientów.
Co gorsza, odpowiedzialne za weryfikację jakości kształcenia resort szkolnictwa wyższego oraz Polska Komisja Akredytacyjna niejako stanęły po stronie szarej strefy usiłując przeciwstawić jej innych biznesmenów, którzy produkują programy antyplagiatowe. Uczelnie publiczne zakupiły z pieniędzy publicznych bubel, który jeśli kogoś chroni, to przede wszystkim oszustów, wyłudzaczy stopni zawodowych i tytułów naukowych. Tej wojny z Polakami-oszustami nie wygra jednak żadna firma antyplagiatowa, gdyż mają oni za sobą przedsiębiorczych spryciarzy, którzy doskonale potrafią nie tylko rozszyfrować specyfikę rzekomo antyplagiatowych programów, ale i znacznie szybciej oraz efektywniej opracować zabezpieczenia przed ich rozpoznaniem.
Bardziej interesuje mnie ubieganie się z "pomocą" tych firm o stopnie naukowe przez pokolenie, które zostało już w systemie szkolnym wćwiczone do pozoranctwa, oszukiwania, kradzieży wytworów czyjejś pracy twórczej. Na skierowane do magistrantki pytanie, dlaczego wkleiła obszerne fragmenty cudzych artykułów i książek, do których dotarła w Internecie odpowiedziała, że przecież tego wymagano od niej w liceum.
Nauczycielka od języka polskiego zadawała swoim maturzystom prace domowe, które miały być wykonane na podstawie sklejanych ze sobą fragmentów różnych tekstów na ten sam temat tak, by razem tworzyły zwartą całość. Nie oczekiwano od niej przypisów do źródeł czy oznakowania cytatów, skoro wszystko w jej pracy miało być eklektycznym cytatem.
Zastanawiam się nad tym, ilu wypromowanych czy egzaminowanych przeze mnie studentów też skorzystało z usług tego biznesu. Nikt się nie przyzna, ale sam mam pewne podejrzenia. Nie mam jednak tego jak udowodnić. Ostatnio otrzymałem fragment pracy dyplomowej, w której zostały profesjonalnie zastosowane korekty edytorskie. Zapewne czarny biznes zatrudnia zwolnionych z oficyn wydawniczych redaktorów.
(źródło ilustracji: Fb IMG_2965111117358.jpeg)