19 marca 2015

Niepowodzenie KOMITETU KRYZYSOWEGO HUMANISTYKI POLSKIEJ w rozmowach z Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego









Ledwo wróciłem do kraju, a tu ciągnące się pasmo kryzysów, konfliktów, kampanii wyborczej kandydatów, z których każdy nosi w plecaku prezydencką "buławę". Najważniejszym wydarzeniem 17 marca było jednak wspólne spotkanie przedstawicieli Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej z władzami resortu nauki i szkolnictwa wyższego w sprawie postulatów dotyczących koniecznych zmian w finansowaniu nie tylko uniwersyteckiej humanistyki. Społeczeństwo otrzymało komunikat Polskiej Agencji Prasowej, który jest radykalnie rozbieżny z wydanym przez KKHP Oświadczeniem po odbytych rozmowach. Widać wyraźnie, że władze idą w zaparte i na przetrzymanie, bo w końcu do jesiennych wyborów zostało już tylko kilka miesięcy. Nie ma zatem powodu, by ulegać jakimkolwiek roszczeniom czy sugestiom radykalnych reform. Teraz już nikt Sejmu nie rozwiąże i nie urządzi Majdanu.

Odnoszę wrażenie, że wiceminister nauki i szkolnictwa wyższego prof. Marek Ratajczak doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nic lub niewiele może. Rządzący nie wprowadzą do pakietu koniecznych ustaw (w tak krótkim czasie) takich ich nowelizacji czy zmian, które miałyby służyć środowiskom akademickim. Oświata, nauka, szkolnictwo wyższe, kultura i sfera socjalna są od czasów socjalizmu "żebrakami", na łasce władzy, która rzuci im jakiś ochłap, jeśli będzie miała w tym interes, albo będzie się ich bała. To ostatnie w ogóle nie wchodzi w grę, gdyż nawet politolodzy mówią o niezdolności nowej generacji do oddolnej rewolucji społecznej na kształt 1968 r.

Cóż zatem pozostaje? Nierówna, asymetryczna gra władzy z - w tym przypadku - środowiskiem naukowym, której przedstawiciel w randze wiceministra powiada mu wprost: (...) że w budżecie na 2015 r. środki na naukę wzrosły o ok. 10 proc. Zgadzamy się co do tego, że chcielibyśmy, aby pieniędzy w systemie było więcej, jest też pole do dyskusji o tym, jak dzielić te środki. Jednak to nie minister nauki decyduje o wysokości budżetu, jesteśmy tylko jednym z beneficjentów środków budżetowych. Nawet związkowcy wytykają manipulację - a mówił o tym Julian Srebrny z Krajowej Sekcji Nauki NSZZ "Solidarność: Jeżeli odejmiemy środki europejskie, to procent PKB przeznaczany na naukę w Polsce jest najniższy od kilkudziesięciu lat. Jest chyba najwyższy czas, aby spróbować zbudować jakieś grupy robocze z przedstawicielami środowiska, które pracowałyby nad zasadami podziału środków, stabilności zatrudnienia i kariery naukowej.

Zdaniem wiceministra nie ma mowy o powoływaniu jakichkolwiek grup roboczych do rozwiązania palącego problemu. Odrzuca ten "gorący kartofel" w stronę niezadowolonych twierdząc, że niech sobie piszą listy i postulaty, a nawet własne propozycje do KEJN czy innych gremiów, które ustalają zasady parametrycznej oceny jednostek akademickich. No i co z tego, że napiszą do KEJ, skoro ani top gremium, ani żadne inne nie ma żadnej mocy sprawczej, by pozyskać więcej środków na naukę i szkolnictwo wyższe. Skoro nawet minister tego nie może (czy nie potrafi?), to niby jakim cudem miałoby dojść do koniecznej zmiany?

Mamy zatem polityczny ping-pong jak za czasów Edwarda Gierka. To postulujący mają sami wymyśleć sposób na zwiększenie środków. Podobnie jest z nauczycielami. Jak nauczyciele chcą podwyżek, to niech pokażą pani minister Joannie Kluzik-Rostkowskiej źródło ich możliwego i realnego pochodzenia. To po co są ministrowie tych resortów, skoro i tak nic nie mogą? To za co płacą im obywatele? Po co społeczeństwo utrzymuje tysiące urzędników, którzy i tak nic nie mogą?

W związku z tym, że PAP nie informuje, tylko gładkimi komunikatami zaciemnia istotę sprawy, przytaczam pełen tekst OŚWIADCZENIA KOMITETU KRYZYSOWEGO HUMANISTYKI POLSKIEJ:

Dnia 17.03.2015 doszło do spotkania przedstawicieli KKHP i obserwatorów reprezentujących związki zawodowe z wiceministrem nauki i szkolnictwa wyższego Markiem Ratajczakiem. Spotkanie było konsekwencją kongresu „Kryzys uczelni – kryzys nauki – kryzys pracy”. Podczas kongresu zostały ogłoszone postulaty reformy szkolnictwa wyższego, które uzyskały poparcie 70 instytutów i wydziałów z całej Polski a także trzech największych central związkowych, oraz Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego. Postulowanym celem spotkania było rozpoczęcie wspólnych prac nad koniecznymi systemowymi zmianami, będącymi odpowiedzią na kryzys, w którym znalazło się polskie szkolnictwo wyższe. Niestety ministerstwo odrzuciło propozycję powołania wspólnych zespołów roboczych.

KKHP wnosiło o wypracowanie rozwiązań w pięciu podstawowych obszarach problemowych:

1) systemowa zmiana modelu finansowania szkolnictwa wyższego

2) reforma finansowania nauki

3) zmiana sposobu oceniania badań

4) zmiany gwarantujące poprawę warunków studiowania

5) zmiana modelu współpracy z otoczeniem społecznym

Ministerstwo odrzuciło możliwość wspólnej pracy nad tymi palącymi problemami. Ze smutkiem odnotowujemy, że Ministerstwo kolejny raz powołuje się na nieprawdziwą informację jakoby dotacja dydaktyczna w niewielkim tylko stopniu zależała od liczby studentów. Jest to wymówka zwalniająca władze od odpowiedzialności za zapaść polskiego szkolnictwa wyższego. Podobnym zabiegiem jest przerzucanie odpowiedzialności za rażące niedofinansowanie nauki na Ministerstwo Finansów.
W rezultacie spotkanie nie stało się okazją do rozpoczęcia realnego dialogu społecznego na temat kryzysu polskiej nauki. Jak się okazało, dla Ministerstwa spotkanie pełniło funkcję czysto wizerunkową. Ta rozczarowująca postawa władz stawia pod znakiem zapytania możliwość dialogu społecznego i uniemożliwia wdrożenie niezbędnych i niecierpiących zwłoki reform. Postawa Ministerstwa prowadzić może tylko do pogłębienia kryzysu. Zmusza to również środowisko naukowe do dalszej mobilizacji.

18 marca 2015

Czy MEN ukrywa koszty produkcji i dystrybucji podręcznikopodobnego wyrobu?
















Właściwie mój wpis mógłby zostać zamknięty tylko pytaniem retorycznym. Tymczasem sprawa nie jest taka błaha. Od prawie dwóch lat polskie społeczeństwo jest wprowadzane w błąd w kwestii, która miała być produktem numer jeden kampanii politycznej Platformy Obywatelskiej z udziałem jej członkini - ministry edukacji Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Być może to jej poprzedniczki wsadziły ją na "minę", by w odpowiednim momencie ją "zdetonować". W końcu, politycznie przyspieszony ruch populistycznego rozwiązania, jakim miało być ofiarowanie rodzicom polskich dzieci uczęszczających do klasy pierwszej szkoły podstawowej, a w dalszej kolejności kontynuujących edukację w klasach starszych, rzekomo bezpłatnego podręcznika szkolnego. Tę rolę spełniać miał "rządowy" EleMENtarz", na którego napisanie nakłoniono bez jakiegokolwiek oporu merytorycznego panią Marię Lorek (szefową Fundacji i sieci prywatnych szkół w regionie wyborczym minister edukacji)oraz dr Lidię Wollman z Uniwersytetu Śląskiego, Wydział Etnologii i Nauk o Edukacji w Cieszynie.

Jak głosiła wszem i wobec pani Joanna Kluzik-Rostkowska, dzięki interwencji państwowej w wolny rynek wydawców, wolność autorów pomocy dydaktycznych i suwerenność polskich nauczycieli do wyboru najbardziej korzystnych dla własnych uczniów środków kształcenia, Polacy mieli zaoszczędzić 125 mln. zł. Oczywiście, nie każdy z nas odrębnie, bo osób o takich zasobach finansowych jest w naszym kraju niewiele, a w każdym razie nie należą do nich ani nauczyciele, ani naukowcy-pedagodzy. Przyznam szczerze, że nigdy nie interesowało mnie to, jaki jest koszt produkcji pomocy dydaktycznej, jaki jest poziom ryzyka zespołu redakcyjnego i wydawcy, ani też, jakie są z tego tytułu dochody samych autorów. Jedna z autorek cyklu podręczników do edukacji elementarnej wprawdzie sama chwaliła się, że zarobiła na tym w ciągu kilku lat miliony, ale jej podręczniki rzeczywiście były stosowane w kilkunastu tysiącach szkół podstawowych. Wystarczy przemnożyć liczbę tych szkół i uczniów klas I-III, by wyliczyć, że dochód z tego tytułu musiał być bardzo wysoki. Wysokie też musiała płacić podatki, a z tych przecież m.in. utrzymywane jest w Polsce szkolnictwo publiczne, także płace nauczycieli i urzędujących w MEN pracowników.

Uruchomiona nagle, przed dwoma laty kampania propagandowa MEN w sprawie zablokowania w/w wolności na rzecz rzekomego ulżenia obywatelom w ich corocznych wydatkach na zakup podręczników szkolnych, miała być powrotem do socjalistycznego stylu uprawiania władzy, która lepiej wie, od społeczeństwa, co jest dla niego dobre. Istotnie, każdy rodzic dziecka uczęszczającego do szkoły musi przed 1 września wydać często kilkaset złotych na zakup nie tylko podręczników szkolnych do wszystkich przedmiotów, ale także materiały piśmiennicze, często odzież szkolną (mundurki) czy osobistą i obuwie na skutek naturalnego wzrostu dziecka. Czy jednak ktoś z rządu przejmuje się tym, że rodzice młodszych dzieci, w wieku od noworodka do końca edukacji przedszkolnej też muszą wydawać pieniądze na zakup środków dydaktycznych, gier i zabawek rozwojowych, ubrań, żywności itd.?

Skąd zatem nagle takie zainteresowanie eleMENtarzem? Jak to jest w ogóle możliwe, że po 25 latach wolności resort edukacji funduje z pieniędzy podatników produkt, który nie tylko nie spełnia od samego początku norm prawa unijnego, bo te zostały sprytnie ominięte przyjęciem odpowiedniej ustawy przez Sejm i podpisania jej przez Prezydenta (rzecz dotyczy braku konkursu na autora elementarza oraz braku przetargu publicznego na druk), ale przede wszystkim nie odpowiada jakości procesu kształcenia i wychowywania najmłodszych dzieci w szkołach publicznych. Zmuszono bowiem nauczycieli do tego, by przyjęli do realizacji "wyrób podręcznikopodobny".

Nic tu nie pomoże minister edukacji wymachiwanie tym produktem na kolejnych konferencjach prasowych jako czymś rzekomo najlepszym, skoro nie kto inny, jak właśnie wcześniej naukowcy, a teraz już także sami nauczyciele ocenili ten wyrób jako poniżej dotychczas istniejących na polskim rynku wydawnictw. Nie chodzi tu o żadne boxy, komplety dodatkowych zeszytów ćwiczeń, tylko o główne źródło wiedzy alfabetycznej dla naszych najmłodszych uczniów. Otóż ten produkt jest bublem, za który płacą wszyscy rodzice, także ci, którzy w ogóle nie mają dzieci, jak i ci, których pociechy uczęszczają do przedszkoli czy szkół.

Nie jest prawdą, że jest to elementarz bezpłatny. Wierutnym kłamstwem jest także wmawianie społeczeństwu, że jest to "produkt" doskonały, skoro tyle tysięcy osób zapoznało się z jego treścią, a niektórzy nawet przesłali do MEN swoje uwagi krytyczne. Taką demagogią można karmić nieoświecony naród, ale ministra edukacji powinna okazywać Polakom wyższy poziom szacunku, niż ten, jaki wynika z socjotechniki manipulacji opinią publiczną.

No więc, pytajmy, dociekajmy, ile dziesiąt-milionów złotych rocznie wydawało MEN - przed tym wyrobem - na dofinansowanie, refinansowanie podręczników szkolnych dla uczniów klas I, których rodziców nie było stać na ich zakup? Ile set-milionów wydało MEN na obecny eleMENtarz oraz na materiały go wspomagające, biorąc pod uwagę to, że szkoły mogły zabiegać o finansowe pokrycie związanych z tym kosztów do wysokości 50 zł na ucznia klasy I?

Niezależnie od kolosalnych wydatków MEN na produkcję tego kiczu, ze środków resortu w tym roku przeznacza się 156 mln zł na wypłatę dofinansowania dla uczniów od klasy II szkoły podstawowej wzwyż na zakup podręczników, a w przypadku uczniów z upośledzeniem umysłowym w stopniu umiarkowanym lub znacznym także materiałów edukacyjnych. Jest wreszcie rządowy program pomocy dzieciom i uczniom w formie zasiłku losowego na cele edukacyjne oraz pomocy uczniom w formie wyjazdu terapeutyczno-edukacyjnego.

Jak podaje MEN program ten przewiduje następujące formy pomocy dzieciom i młodzieży z rodzin dotkniętych skutkami żywiołów m.in. zasiłek losowy na cele edukacyjne – wypłata świadczenia pieniężnego w wysokości 500 zł albo 1000 zł, która ma umożliwić zakup niezbędnego wyposażenia szkolnego, w tym np. obuwia szkolnego, plecaków, podręczników, stroju sportowego, artykułów piśmiennych, a w konsekwencji uczestniczenie uczniów we wszystkich zajęciach szkolnych z pełnym wyposażeniem wymaganym przez szkołę, niezbędnym do prawidłowego zdobywania wiedzy lub rozwoju fizycznego.

MEN jest od tego, żeby zatroszczyć się o najsłabszych, o potrzebujących pomocy, ale czy rolą tego resortu jest sponsorowanie rodzicom wszystkich uczniów elementarza, który jest bublem? Zsumujmy te wydatki MEN i oceńmy, czy warto było te środki wydać? Czy to jest marnotrawstwo czy niegospodarność w zakresie finansów publicznych? Czy taka polityka MEN i rządu nie powinna budzić społecznego sprzeciwu?

17 marca 2015

Sromotny los kiboli w antycznych Pompejach


Kolejny dzień pobytu w Kampanii we Włoszech poświęciłem na Pompeje - "umarłe miasto", które najpierw doświadczyło tragicznego trzęsienia ziemi w 62 r.n.e., by w siedemnaście lat później nie przeżyć wybuchu pobliskiego wulkanu Wezuwiusza. W godzinach południowych, po erupcji wulkanu, całe antyczne miasto zostało zasypane ponad sześciometrową warstwą popiołów i lapillów wymieszanych z innymi materiałami. Niewielu pompejańczyków przeżyło, zaś do dnia dzisiejszego zachowały się wydobyte przed ponad dwustu laty resztki tej tragedii.



Pierwsze bowiem prace wykopaliskowe rozpoczęto w 1748 r., gdyż nie wiedziano, w którym miejscu jest to zasypane miasto. Dopiero jednak w latach 1924-1962 wydobyto spod warstw grubego kożucha popiołów i lapillów na jaw ponad trzy piąte terenu dawnych Pompejów, które dzisiaj można już zwiedzać. Archeolodzy odkryli miasto, które swoją architektoniczną strukturą odzwierciedlało wpływy rozmaitych ludów: Etrusków, Greków, Samnitów i Rzymian.


Wspomniany kataklizm utrwalił na wieczne czasy codzienność życia w pompejańskich domach, które były bez okien, otoczone wysokim murem, by nikt z ciekawskich nie mógł zajrzeć do wnętrza. To właśnie w atrium skupiało się życie domowników. Posiłki spożywano w pozycji półleżącej w jadalni, która była wyposażona w trzy łoża.





Do dziś zachował się amfiteatr pompejański, w którym w 59 r. n.e. odbywały się walki gladiatorów. Jedni z walczący reprezentowali gospodarzy, a drudzy miasto Nocere. Emocje ponoć były tak wielkie, że któregoś razu na widowni, która liczyła do 12 tys. osób, doszło do bójki między zwolennikami pompejańczyków a nucerejczyków. Można powiedzieć, że był to przykład współcześnie znanych nam bitw, do jakich dochodzi między stadionowymi kibolami. Tamta bójka zakończyła się masakrą kibiców gości, toteż wzburzony tym Neron zarządził zamknięcie amfiteatru na dziesięć lat.



Wielbicielom historii polecam zwiedzanie Pompei, gdzie na otoczonym ponad trzykilometrowym murem terytorium odnajdziemy ślady antycznego życia, pozostałości sklepików, warsztatów, typowych domów wielkopańskich z filarami podtrzymującymi ich zadaszenie, wille patrycjuszowskie, domów urzędniczych, domów wiejskich z warzywnikiem, dziedzińców z posągami i fontannami, resztek ścian z zachowanymi malowidłami, fragmentów kolumnowych portyków, sal triklinium i sypialni, dwóch amfiteatrów (małego i dużego), Wielkiej Palestry, a także zgromadzone dla badaczy starożytnej przeszłości posążki, portrety odlane z brązu, naczynia ceramiczne, wyroby artystyczne i rzemieślnicze czy sprzęt domowy np. amfory na wino.


Poruszająca jest droga, wzdłuż której idąc zobaczymy grobowce w kształcie kapliczki czy grób z edykułami i filarami. Wszystkie grobowce pochodzą z epoki hellenistycznej i rzymskiej. Ogromne wrażenie pozostawia widok gipsowych odlewów leżących ciał ofiar wybuchu Wezuwiusza.











(źródło oprac.: Eugenio Pucci, Pompeje, nowy praktyczny przewodnik, Firenze 1999)