02 stycznia 2015

AKADEMICKIE POZORANCTWO W RESORTOWYM WYDANIU


Zespół do Spraw Dobrych Praktyk Akademickich, który doradza Ministrowi Nauki i Szkolnictwa Wyższego, opublikował niewielkie objętościowo opracowanie, które - jak wynika z tytułu - dotyczy "Dobrych praktyk akademickich w zatrudnianiu i w relacjach przełożono-podwładny". Taki materiał po 25 latach rozwoju szkolnictwa wyższego w nowych warunkach ustrojowych niewiele wnosi do polskiej rzeczywistości akademickiej. Ba, on tylko utrwala przekonanie o świadomości zła, patologii, dewiacji, ale zarazem jest przykładem klasycznego pozoranctwa.

Odnoszę wrażenie, jakby jego autorzy nie czytali żadnych materiałów i raportów krytycznych na temat fatalnej kondycji tego środowiska. Wprawdzie wyodrębnione w tym opracowaniu cztery rozdziały jednoznacznie wskazują na te sfery życia szkolnictwa wyższego, które wymagają jak najszybszej i najskuteczniej zmiany, ale zaproponowane rozwiązania trącą myszką, banałem i chciejstwem. Układ treści jest tu następujący:

I. ZATRUDNIANIE
1. Konkursy
2. Awanse
3. Zatrudnienie krzyżowe
4. Odejście z pracy

II. RELACJE PRZEŁOŻONY – PODWŁADNY

1. Relacje przełożony – zatrudniony pracownik
2. Udział w badaniach i ich upowszechnianiu
3. Relacje pracownik – student

III. NEPOTYZM

Widać już na pierwszy rzut oka, że ów dokument jest niepełny, wybiórczy, a jego autorzy nawet się z tego nie tłumaczą. Jeśli członkom tego Zespołu wydaje się, że można coś takiego sklecić i liczyć na zmianę, to są albo naiwni, albo trzeba było uzasadnić jakoś wypłacenie im jakiejś gratyfikacji, bo nie znajduję odpowiedzi na pytanie o jego sens. Po raz pierwszy widzę na stronie Ministerstwa materiał, który nie zawiera jakiegokolwiek uzasadnienia. Po co został stworzony i dla kogo? Dla władz resortu? Dla rektorów, dziekanów, kierowników katedr lub zakładów w publicznych uczelniach? Kto to ma czytać i po co?

Są tu tak oczywiste w swoim zarysie patologie, których nie potrafi w żaden sposób zmienić żadna z nowelizacji ustawy prawo o szkolnictwie wyższym, że stawia to pod znakiem zapytania sens zatrudniania setek urzędników w resorcie i odpowiedzialności za ten stan rzeczy ministrów, sekretarzy stanu i podsekretarzy oraz posłów. Całość tchnie naiwnym normatywizmem, który da się sprowadzić do następującej formuły: DOBRZE BY BYŁO, GDYBY BYŁO, ale ponieważ nie jest tak i tak nie będzie, to NALEŻY chociaż OCZEKIWAĆ...

Zobaczcie państwo ten tekst:

1) Dossier kandydatów powinno być... - ale skoro tak, to być nie musi;

2) Należy zapewnić pełną jawność procedury kwalifikowania kandydatów... - ale bez twardej normy prawnej taki zapis "leży";

3) Procedura konkursowa może być uruchamiana pod warunkiem, że do konkursu zgłosili się przynajmniej dwaj kandydaci; dopuszczalne wyjątki wymagają odpowiedniego umotywowania i zatwierdzenia – w przypadku uczelni – przez rektora... - czyli - jak są dopuszczalne wyjątki, to powyższa norma jest w nich "rozpuszczalna";

4) Formułując wymagania konkursowe, należy wystrzegać się zbyt szczegółowych kryteriów, tak by uniknąć podejrzeń o stwarzanie preferencji dla konkretnej osoby - - tu chodzi o unikanie podejrzeń, a nie o to, by zatrudniać rzeczywiście najlepszych. Tym samym tworzymy pozory konkursu; Co ciekawe - autorzy są świadomi tej lipy, bowiem piszą, że owa rezygnacja z wyboru najbardziej wartościowego kandydata wynika z potrzeby spełnienia oczekiwań otoczenia. Tak oto (...) system konkursowy – może być (i bywa) wykorzystywany tylko jako rodzaj zasłony dla praktyki zatrudniania już wcześniej wybranego kandydata. Tym samym nadal może być tak jak bywa, a moim zdaniem jest w przeważającej mierze.

Ba, dodają: "Stwierdzenie, że system kuleje, byłoby eufemizmem. Rzadko bowiem konkursy prze- biegają zgodnie z ich podstawowym celem, jakim jest wyłonienie najwartościowszego kandydata. Zbyt często „najlepszy kandydat” znany bywa jeszcze przed rozpoczęciem procedury konkursowej, a ona sama przeprowadzana jest tak, by zalegalizować wcześniej dokonany wybór. Rady wydziału (naukowe) ogłaszają niekiedy konkursy dla konkretnego kandydata, zapisując go nawet w protokołach posiedzeń. Pojawia się pytanie, czy można temu zaradzić, a jeśli tak, to w jaki sposób? " To w końcu BYWA tak, czy tak JEST?

AWANSE
Najpierw banał:

Na każdym etapie swojej pracy zawodowej pracownik ma obowiązek ubiegania się o awans w hierarchii społeczności akademickiej. Potem dobra praktyka, równie banalna: (...) na każdym z tych etapów wymagana jest od pracownika naukowo-dydaktycznego praca nad powiększaniem własnego dorobku naukowego. Niedopuszczalne jest więc zakazywanie lub utrudnianie podwładnemu prowadzenia i publikowania samodzielnych autorsko prac naukowych.

Obowiązkiem przełożonego jest systematyczny nadzór nad rozwojem naukowym jego pracowników i ustawiczne motywowanie ich do osiągania kolejnych stopni zawodowych i tytułów naukowych. Chodzi nie tylko o czuwanie nad poziomem publikacji i naukowych wystąpień publicznych, ale przede wszystkim o ułatwianie udziału w zespołowych projektach badawczych oraz o pomoc w zdobywaniu doświadczeń na arenie międzynarodowej (staże, granty itp.). Niedopuszczalne jest blokowanie lub opóźnianie kariery swoich podwładnych, na przykład poprzez odgórne sterowanie kolejnością inicjowanych postępowań awansowych."


W praktyce wszystko jest dopuszczalne, a przede wszystkim to, co jest niedopuszczalne. wiele osób doskonale zna takie wydziały, których dziekani doprowadzali swoją polityką do odchodzenia najlepszych psychologów, filozofów czy pedagogów, a rektorowi to było zupełnie obojętne. WSIO RAWNO. Jedni i drudzy pobierali wysokie premie z tytułu funkcji a nie jakości i odpowiedzialności za bylejakość.

Dalej stwierdza się, że: Naganne jest instrumentalne traktowanie podwładnych, to pojawia się pytanie, jak można nie traktować tak nauczycieli akademickich, skoro większość obowiązków niezwiązanych z ich pracą naukową -badawczą muszą wykonywać sami, bo nie ma pracowników naukowo-technicznych, administracyjnych a na tyle kompetentnych, by wypełniali setki stron różnych formularzy, sprawozdań, planów, itp.

Część poświęcona relacjom przełożony-podwładny może być śmiało wyrzucona do śmieci, skoro - jak stwierdzają autorzy tego bubla: Wydawać by się mogło, że najlepszym typem relacji przełożony – podwładny był - by typ mieszany, łączący pozytywne cechy dwóch opisanych powyżej schematów. Niestety, z obserwacji wynika, że jest to połączenie niezmiernie trudne do zrealizowania i zwykle prowadzące raczej do kumulacji wad obu typów relacji niż do połączenia zalet. Po co pisać takie bzdety?

Kolejna patologia, stymulowana zresztą parametryzacją jednostek naukowych i oceną osiągnięć naukowych nauczycieli, brzmi tak, jakby to oni temu byli winni:

Uzyskane i opracowane przez młodego naukowca wyniki badań powinny stanowić pod- stawę do samodzielnej publikacji naukowej. Pomoc i niezbędne rady nie dają podstawy do oczekiwania przez przełożonego współautorstwa w pracy podwładnego. Każda publikacja naukowa może zawierać część zatytułowaną Podziękowania, zaś o tym, że jest to najwłaściwsze miejsce do odnotowania nazwiska zaangażowanego w pomoc przełożonego, powinny pamiętać obie strony.

MNiSW powinno przyznać, że ewaluacja jednostek bierze w łeb, skoro mają miejsce takie patologie. A mają, coraz powszechniejsze. Zaczęło się naukach przyrodniczych, medycznych, technicznych, a od kilku lat zaczyna rozkwitać w naukach społecznych i humanistycznych. Na końcu stwierdzają:

Reasumując, żadne formalne uregulowania nie są w stanie zapewnić uczciwej realizacji konkursów przy zatrudnianiu pracowników i zbudować właściwych relacji pomiędzy przełożonymi i podwładnymi. Dobre uregulowania mogą jednak im sprzyjać. Dobre uregulowania? Które? Te nieformalne, jakie sami proponują? Toż to jest śmieszne.


Jest też jeszcze w tym opracowaniu mowa o nepotyzmie. Ani jednym zdaniem nie pisze się o skandalicznych układach w manipulowaniu pracą rad jednostek, by załatwić coś SWOIM, a wykosić OBCYCH. Nie ma mowy o nieuczciwości akademickiej w postaci PLAGIATÓW i TURYSTYKI HABILITACYJNEJ. Nie ma nic na temat żenującego poziomu uchwał PKA, gdzie mimo negatywnych opinii zespołów oceniających zmienia się ich wymiar na pozytywne oceny z zaleceniami. Drodzy Państwo! Dajcie spokój z takimi materiałami. Wysyłajcie je do Brukseli, do OECD, bo tam może potrzebują takie banały, ale nie serwujcie tego polskim nauczycielom akademickim, bo samym sobie wystawiacie świadectwo nieodpowiedzialności i współsprawstwa w tych patologiach.

01 stycznia 2015

Polska szkoła pedagogiki społecznej - konieczny powrót do źródeł i naukowych sporów



Z końcem 2014 r. ukazały się dwie prace syntetyczne, chociaż każda była pisana przez innego autora i zgodnie z przyjętą dla naukowego gatunku odmiennością celów poznawczych. Mam tu na uwadze syntetyczny, mądrze skonstruowany podręcznik akademicki dra hab. Mariusza Cichosza, prof. UKW w Bydgoszczy pt. "Pedagogika Społeczna. Zarys problematyki" (Kraków: IMPULS 2014, ss.207) oraz potężną (nie tylko objętościowo) monografię z makrohistorii porównawczej myśli pedagogicznej Heleny Radlińskiej, którą wydał w tej samej Oficynie IMPULS prof. zw. dr hab. Lech Witkowski pt. "Niewidzialne środowisko. Pedagogika kompletna Heleny Radlińskiej jako krytyczna ekologia idei, umysłu i wychowania. O miejscu pedagogiki w przełomie dwoistości w humanistyce"(Kraków: IMPULS 2014, ss.777).

Jak pisałem wcześniej, rozprawa M. Cichosza jest jedenastą już z cyklu monografii Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN. Studiujący pedagogikę czy młodzi badacze pedagogiki społecznej znajdą w tej publikacji, znakomicie zresztą napisanej a po mistrzowsku zredagowanej przez Jolantę Świetlikowską, kanon wiedzy z tej subdyscypliny nauk pedagogicznych.

Rozwijająca się od przeszło 100 lat nauka musi co jakiś czas odnawiać stan swojej samowiedzy, zaś metaanalizy dokonał w tym przypadku bydgoski naukowiec, który wyrósł w jednej ze szkół klasycznej pedagogiki społecznej (warto pamiętać tu chociażby o prof. Edmundzie Trempale z Bydgoszczy) i dzięki pogłębionym studiom jest w stanie spojrzeć niejako "z lotu ptaka" na genezę, ewolucję i dotychczasowe osiągnięcia jej mistrzów. Tego typu prace powinny być tłumaczone na języki obce, by zagraniczni naukowcy mogli dostrzec, jak wspaniały poziom osiągnęła polska pedagogika społeczna i czego warto się uczyć od jej prekursorów i kontynuatorów.

Jak Mariusz Cichosz niezwykle trafnie pisze we Wstępie do tej książki:

[...] Bardzo ważnym przejawem rozwoju każdej dyscypliny naukowej są podręczniki. Tu warto wymienić Pedagogikę społeczną (2008) autorstwa Andrzeja Radziewicza-Winnickiego oraz Pedagogikę społeczną – podręcznik akademicki (2007) pod red. Ewy Marynowicz-Hetki. Publikacje te z jednej strony wpisują się w wypracowane już nurty problemowe pedagogiki społecznej, z drugiej podejmują nowe wątki teoretyczne, wskazując jednocześnie na aktualne obszary praktyki społeczno-środowiskowej.


Podsumowując, należy powiedzieć, iż współczesna pedagogika społeczna jest rozwijającą się subdyscypliną pedagogiki. Jeżeli chodzi o jej strukturę problemową, to dyscyplina ta od momentu swojego powstania do dzisiaj zachowuje źródłową tożsamość i ciągłość. Dużą różnorodnością poszukiwań i przyjmowanych rozstrzygnięć w tym zakresie charakteryzują się ostatnie lata. Choć jednocześnie w wymiarze organizacyjnym – rozwoju instytucjonalnego – można zauważyć pewne „rozproszenie” pedagogiki społecznej, gdyż raczej nie powstają nowe jednostki organizacyjne służące tej dyscyplinie, a te, które istnieją, najczęściej funkcjonują w połączeniu z innymi obszarami praktyki wychowawczej.


Wszystkim tu wskazanym zagadnieniom: powstawaniu i rozwojowi pedagogiki społecznej, twórczości jej przedstawicieli, a także wypracowanym koncepcjom poświęcona jest ta książka. Należy jednak pamiętać, iż wpisując się w określony cykl wydawniczy, stanowi ona jedynie zarys najważniejszych problemów. Wszystkie wskazane tu wątki były i zapewne będą podstawą dalszych pogłębionych analiz. Zadaniem natomiast tego opracowania jest zaznajomienie czytelnika z podstawowymi obszarami rozstrzygnięć w obrębie dyscypliny bez pretensji do ich szczegółowej analizy. Rozważania tu zawarte są wynikiem wieloletniej pracy autora, niejednokrotne prezentowanej już w jego publikacjach. Mam nadzieję, że książka ta pomoże całościowo spojrzeć na rozwój
i dorobek pedagogiki społecznej uprawianej w Polsce, a tym samym będzie dobrą inspiracją do dalszych szczegółowych poszukiwań.[...]

Gratuluję prof. UKW Mariuszowi Cichoszowi, ale i wydawcy oraz czytelnikom znakomitego kompendium wiedzy z polskiej pedagogiki społecznej.



Druga natomiast z rozpraw została napisana przez outsidera (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) pedagogiki społecznej - prof. Lecha Witkowskiego, filozofa edukacji, który jako badacz spoza tej subdyscypliny naukowej, a więc jako TEN OBCY, mógł doświadczyć zupełnie nowych impulsów w rozprawach i dokonaniach czołowej postaci, jaką była prof. Helena Radlińska. Sam po kilkudziesięciu latach od ukończenia własnych studiów, zaczął dokonywać odkryć poznawczych dotychczas mu nieznanych, ale i niedostrzeganych przez samych pedagogów społecznych. Różne są tego powody, ale nie dostrzegam w tym żadnego błędu. Na każdy utwór musi przyjść jego czas, jego twórca i jego praca.

Uczenie się od OBCEGO, od outsidera - jak pisała o tym w latach 90. XX w. prof. Joanna Rutkowiak - ma swoje ogromne zalety, co także w mojej aktywności naukowej jest od samego początku kluczowym przesłaniem. Kiedy po raz pierwszy czytałem książkę J. Rutkowiak pt. „Uczenie się od outsidera. Perspektywa europejskiej współpracy edukacyjnej” (Kraków: Impuls 1997) wiedziałem, że w polityce oświatowej takie podejście było czymś zupełnie nowym. W nauce, w konceptualizacji badań społecznych jest ono niezwykle wartościowe, do czego wielokrotnie zachęcał w swoich rozprawach psycholog Zbigniew Pietrasiński. Joanna Rutkowiak zainicjowała wówczas pracą zbiorową nowy typ relacji z badań komparatystycznych w zakresie pedeutologii, by reformatorów oświaty w Szwecji pobudzić do głębokiej autorefleksji, zaś polskich badaczy zachęcić do studiów natury (meta)teoretycznej.

Przypomniałem sobie tę rozprawę, gdyż zawiera ona kluczowy dla recepcji także najnowszej książki Lecha Witkowskiego aspekt nie tylko szans, ale i barier uczenia się od outsidera. Autor studium o pedagogii społecznej Heleny Radlińskiej wykonał bowiem tytaniczną pracę badawczą dokonując szerokiego, komparatystycznego studium nad literaturą nie tylko okresu jej życia i działalności twórczej. Otworzył tym samym nowe drzwi do spuścizny już w jakimś przecież zakresie analizowanej, przywoływanej tu i ówdzie przez czytelników różnej maści - naukowców, oświatowców, pracowników socjalnych, pedagogów specjalnych, a nawet teoretyków wychowania.

Witkowski udostępnia nam przestrzeń myśli tak jeszcze nie wydobywanej z jej częściowej niewidzialności, by zachęcić do kolejnych badań pedagogicznych. Jego książka może mieć implikacje dla kontynuatorów nie tylko "jego" sposobu myślenia i odczytywania dzieł minionych klasyków pedagogicznych teorii i praktyk, ale także znacząco odchodzących od źródeł, a poszukujących nowych kategorii pojęciowych, innych myśli czy idei.

Uczenie się od innego nie wyrasta przecież ani z czyichś oskarżeń o zaniechania, niedoczytania, niedomówienia itp., ani z narzucanego nam przez kogokolwiek (bez względu na wielość tytułów i godności) jego punktu widzenia jako jedynie prawomocnego, słusznego czy - tym bardziej - rzekomo prawdziwego. Uczenie się od OBCEGO rodzi się bez jego ingerencji, zobowiązań, nieustannych często i nachalnych pouczeń czy wymachiwania symboliczną ręką. Sztuka uczenia się rodzi się z pasji do tego, co jest istotą samego procesu poznawczego, z chęci dociekania prawdy, a nie jej głoszenia czy narzucania.

Prof. L. Witkowski przyznaje, że musiał wkroczyć na obce sobie terytorium wiedzy, gdyż nie zamierzał i nie chce dostosowywać się do istniejących w literaturze z pedagogiki społecznej i dyscyplin z nią współpracujących odczytań myśli H. Radlińskiej. Są one - co precyzyjnie wykazuje w wielu miejscach - częściowo sprzeczne z zasadami badań metodologicznych (historycznych, oświatowych) i ich zastosowaniem w różnych pracach badawczych czy ich recepcji w pedagogice społecznej i dla pedagogiki w ogóle. Takie podejście jest dyskusyjne. Humanistyka - to nie czysta matematyka. Nie mamy tu aksjomatów, a zatem wyprowadzane wnioski muszą być zgodne z przyjętymi przez badacza kryteriami do analizowania lektur i tylko w takich ramach są one słuszne lub niesłuszne, adekwatne do nich lub nieadekwatne, ale nie są ani prawdziwe, ani fałszywe.

Warto tej rozprawie poświęcić odrębny tom, pracę zbiorową, konferencję naukową, bo w blogu nie ma na to miejsca, by podzielić się szansami, jakie wnosi jej treść dla o(d)żywienia pedagogów społecznych, ale i by zwrócić uwagę na bariery, które jej autor sam skonstruował. Należy ją przeczytać, by nie została ulokowana jedynie na półkach bibliotek jako ich ozdoba, której wielkość może niektórych zniechęcić do sięgnięcia po nią, do zapoznania się z jej treścią lub tylko częściowego jej "skonsumowania". Natomiast ładnie będzie ozdabiać jakąś przestrzeń.

Używając gestaltowskiej formuły: Witkowski nie zaprosił nas na obiad składający się z kilku dań, ale na "wielkie żarcie", które powinno trwać długo, by po spożyciu jednych treści, natychmiast wydalić je z własnego organizmu, wspomagając się metodologią badań porównawczych, biograficznych i historycznych oraz by trawić to, co jest dla duszy naukowca najbardziej wartościowe, a co stanie się budulcem własnych badań na kolejne lata.

Autor tej monografii, która - moim zdaniem - wbrew podtytułowi wcale nie jest dowodem kompletności pedagogiki H. Radlińskiej, prowokuje pedagogów do (u-)ważnego czytania, refleksji, samokrytyki, permanentnego samokształcenia i doskonalenia tak warsztatu badawczego, jak i treści publikowanych rozpraw. Witkowski pisząc i wydając liczne rozprawy, monografie naukowe z i o filozofii edukacji, zajmując się recepcją humanistycznej myśli w pedagogice i dla pedagogiki, czyni ją zupełnie inną, niż była nią dotychczas. W tym sensie jest jego twórczość wielkim darem dla nauk o wychowaniu. Te bowiem w dużej części były zamknięte w pozytywistycznym paradygmacie badań. Wielu naukowców korzystało z ortodoksyjnego "przywileju" oraz obowiązku zatroszczenia się o autonomię dyscypliny naukowej redukując przy okazji wszystko to, co było jej fundamentalnym bogactwem, jej warstwę aksjonormatywną, kulturową.

To niestety prawda, że pedagogika wpisała się instrumentalnie w ideologię władz politycznych i rządzących systemem kształcenia w naszym państwie nie tylko w okresie dwóch totalitaryzmów. Instrumentalnie służalcza funkcja naszej dyscypliny odrodziła się częściowo w dwudziestopięcioleciu transformacji ustrojowej III RP. Żadna z rozpraw pedagogów krytycznych, także wobec polskiej rzeczywistości - jej samej nie zmieniła. Warto zatem uderzyć się we własną pierś, by nie zarzucać innym tego, czego samemu się nie osiągnęło.

Ani H. Radlińska sama z siebie nie mogła zmienić środowiskowych, w tym politycznych uwarunkowań życia ludzi w ówczesnym świecie, ani nie dokonały i nie sprawią tego prace największych - zdaniem L. Witkowskiego - humanistów czy społeczników. Tak w modernistycznym jak i ponowoczesnym świecie iskry zapalne i podpalacze dziejów są spoza świata lektur filozofów, etyków, pedagogów, politologów, socjologów czy psychologów.

Profesor Lech Witkowski ujawnia powód napisania tej książki przez niego jako filozofa, a mianowicie jest nim podjęcie próby „(...) uwolnienia myśli pedagogicznej w Polsce od gorsetu PRL-u, w tym od spłyceń, wypaczeń, zaniechań i marginalizacji, ustanowionego w pedagogice przez własne wzorce i ideały twórcze oraz autorytety, które dużą część wysiłku pokolenia Radlińskiej przemilczały, dużej części nie doczytały, dużą część zastąpiły spłyceniami rozmaitej proweniencji, a to marksistowskiej, a to katolickiej, a to szatkującej myślenie pedagogiczne na kawałki niezdolne do troski o pełnię i głębię odpowiedzialności specjalistycznej. (s. 19-20) Chwała mu za to. Oby wreszcie zaistniał głębiej i szerzej ten zakres badań.

To, co moim zdaniem nie powiodło się autorowi, bo i z pozycji outsidera było niemożliwe, to (...) zbudowanie całościowego horyzontu dla sytuowania aktualnego dyskursu pedagogiki społecznej (w tym teorii pracy socjalnej), gdzie część tego horyzontu obejmuje perspektywę historyczną, wpisywania się w rozumienie tradycji i jej przetwarzanie oraz przyswajanie nadal nowocześnie brzmiących akcentów. (s. 20) Horyzont jest nieograniczony, dobór źródeł także, a te, które stały się okazją do prześwietlenia myśli H. Radlińskiej, na szczęście nie wyczerpują wszystkich zasobów do (re-)interpretacji wiedzy i śladów przeszłości.

Nie jest bowiem prawdą, że w polskich uniwersytetach czy akademiach jej pedagogika jest nieobecna, niewidzialna - i to w formie oraz treści, jakiej życzyłby sobie autor tego dzieła. Jest ona bowiem i obecna i dostrzegana, ale z zupełnie innych perspektyw, pod zupełnie innym kątem, których on sam nie dostrzegł, bo nie musiał, a które odrzucił, by zaznaczyć swoją recepcję jako jedynie możliwą i najbardziej słuszną.

To, że jest możliwa i jakże wartościowa recepcja dzieł Radlińskiej z perspektywy przełomu dwoistości w humanistyce sam uzasadnia merytorycznie i należy się za to wielka pochwała. Nie jest to jednak recepcja kompletna, wyczerpująca wszystkie możliwe jej zakresy i kryteria, gdyż te nie są ani rozpoznane, ani możliwe do uwydatnienia.

Kierowałbym się w takich przypadkach większą pokorą i starannością oraz uczciwością wobec humanistyki, która na szczęście nie godzi się na tak rozumianą wyłączność jednostronnego i apodyktycznego narzucania wszystkim czytelnikom odczytania czyichś rozpraw. Godzi się natomiast z prawem każdego badacza do dokonywania wyborów własnych kryteriów analitycznych i kierowania się nimi w uzasadnianiu odkrywanych racji.

Książka L Witkowskiego ma kilka warstw, z których jedna na pewno nie powinna się w niej znaleźć, gdyż wymaga zupełnie odrębnych i uczciwych badań - co najmniej metodą monografii instytucjonalnej, wzbogaconej metodą badań biograficznych i analizą dokumentacji. Tylko wówczas można formułować oceny o jednostkach akademickich czy pracujących w nich osobach. To, czego dokonuje w tej książce L. Witkowski (chociaż także w uprzednich, ale bez autorefleksji co do pozanaukowego charakteru pewnych części własnych narracji) jest w powyższym aspekcie nieuprawnione.

Praca naukowa może - a nawet powinna - uwzględniać w części (jakkolwiek strukturalnie usytuowanej) uzasadnienie podjęcia problemu badawczego, powody podjętego do realizacji zamiaru poznawczego oraz maksymalnie rzetelnie powinna oddać stan dotychczasowych badań w tym zakresie. Musi zatem odnosić się do dokonań minionych autorów, tych znakomitych - w ocenie badacza, jak i mniej poprawnych merytorycznie czy metodologicznie. Nadawanie jednak tym rekonstrukcjom cech osobistych rozliczeń z własną historią w tle i własnym wyobrażeniem o tym, jak inni powinni pracować naukowo i pełnić określone role w akademickim środowisku, nie tylko wykracza poza kanon badań naukowych, ale i czyni go toksycznym w przekazie i odbiorze.

Witkowski usprawiedliwia swoją postawę - będącą w wielu miejscach i wielokrotnie powtarzanym aktem publicystycznego rozrachunku z kimś lub czymś - co radykalnie rozmija się z jego, przecież dającą podstawy do repliki, krytyką czyichś poglądów czy nawet całych rozpraw.

Jak jednak dyskutować z autorem sądów wartościujących, które w wielu miejscach zawierają kwantyfikator duży w ocenie zmiennej X. Raz jest nią środowisko wszystkich pedagogów społecznych, wszystkich uniwersytetów, innym razem wszystkich pedagogów, jakichś tajemniczych, bo nie uwzględnionych w przypisie z imienia i nazwiska czy chociażby tytułu ich rozpraw.

Gdyby odcedzić te - z naukowego punktu widzenia a merytorycznie nieuzasadnione - toksyny, to mielibyśmy dzieło czyste i w pełni wartościowe w jego naukowej narracji. A tak, to jako pasjonat studiów komparatystycznych myśli pedagogicznej stoję przed zadaniem takim samym, z jakim miałem do czynienia w okresie PRL, tzn. czytania czyichś, nawet bardzo wartościowych rozpraw z koniecznością omijania tych zdań czy fragmentów, które miały charakter stricte ideologiczny, pseudonaukowy. Wielki myśliciel nie zapanował nad własnymi problemami, którymi chce obdarzać tych, którzy ich nie znają i nie poznają, gdyż nie mają i nie będą mieli możliwości ich zweryfikowania.

Wolę metodologię badań uwolnioną od osobistych problemów, jak chociażby Johna H. Goldthorpe'a, który pisze:(...) fakty historyczne nie dadzą się ustalić poznawczo jako zbiór dobrze określonych elementów, z których każdy byłby niezależny od pozostałych i które łącznie stworzyłyby określoną i ostateczną wersję rzeczywistości. (...) fakty historyczne trzeba traktować tylko jako „inferencje ze śladów przeszłości” o wagach zależnych od solidności podstaw wnioskowania, które zwykle bywają wzajemnie powiązane w tym sensie, że razem utrzymują lub tracą wiarygodność i oczywiście wciąż podlegają reinterpretacjom, radykalnym bądź w bardzo subtelnych niuansach (O socjologii. Integracja badań i teorii, przeł. Jerzyna Słomczyńska, Wstęp: K.M. Słomczyński i H. Domański, Warszawa: Wydawnictwo IFiS PAN 2012, s. 71).

Nie warto było wielkości własnej myśli i ciężkiej pracy osadzać w kontekstach,które nie mają nic wspólnego z Radlińską, gdyż taka idiosynkrazja czyni tę rozprawę częściowo niestrawną. Takiemu filozofowi nie jest potrzebna marność czyjegokolwiek czy jakiegokolwiek bytu, instytucji, by uwydatniać na jej tle różne słabości. Sam przecież nie pracuje w wybitnym naukowo środowisku, chociaż powinien wykładać w Cambridge lub Oxfordzie. Są jednak bariery tkwiące w każdym z nas, w warunkach naszego życia, obowiązującego prawa, które nie muszą źle świadczyć o kimkolwiek.

Wolę zatem radować się krytycznym laserem myśli krytycznej L. Witkowskiego, skupionej tylko i wyłącznie na dziełach Radlińskiej i innych humanistów, aniżeli na pojawiającym się dość często między wartościowymi akapitami własnych analiz tradycyjnym skalpelem, który na dodatek nie jest właściwie zaostrzony.

Tę książkę warto przeczytać, podobnie jak każdą inną tego Autora, gdyż - jak trafnie wskazują naukoznawcy - nawet negatywnie oceniane w danym momencie rozprawy dobrze służą nauce. To dzięki nim mogą powstawać znacznie lepsze monografie, pojawiają się nowe projekty badawcze, a i my sami się zmieniamy. Być może, gdyby nie jakieś negatywne doświadczenia L. Witkowskiego w jego akademickiej karierze, a sam też wielu doświadczyłem, ta książka nigdy by nie powstała. Na tym też polega dwoistość humanistyki.

31 grudnia 2014

Pedagog wśród stypendystów MNiSW oraz w składzie KEJN

(źródło:.facebook_1419953184291_resized.jpg)

Jeszcze w grudniu zostały przyznane stypendia Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego za wybitne osiągnięcia w roku akademickim 2014/2015. Było ich w grupie doktorantów zaledwie 95. Nie jest tak, że to władze uczelni nie dostrzegają wśród najmłodszych kadr tych najbardziej uzdolnionych, skoro rektorzy przedstawili Ministrowi Nauki i Szkolnictwa Wyższego 815 wniosków doktorantów o przyznanie im powyższego stypendium. Ministerstwo wybrało z tej grupy ok. co dziewiątego.

Na tyle stać budżet resortu nauki i szkolnictwa wyższego. Ważniejszy od troski o naukę okazał się populistyczny projekt tworzenia żłobków czy przedszkoli dla maluchów w uczelniach publicznych. Były takie w PRL i je zlikwidowano. Teraz socjalizm powraca w nowej wersji. Ważne jest, by wygrywać piarowo. Chyba, że to rozwiązanie ma służyć temu, by studentki jak najszybciej i jak najczęściej zachodziły w ciążę i rodziły dzieci. To wtedy ratujemy lukę demograficzną w naszym państwie. To też jest populizm.

Powróćmy jednak do laureatów. Otóż z nauk społecznych wskazano tylko co piętnastego kandydata. Wyraźnie potwierdza to, że ta dziedzina nauk nie cieszy się szczególną estymą pani minister i jej ekspertów. Z rozporządzenia MNiSW z 2011 r. w sprawie obszarów, dziedzin i dyscyplin naukowych wynika, że mamy 21 dziedzin nauk. Nie wiemy, czy wszystkie dziedziny były reprezentowane wśród zgłoszonych przez rektorów wniosków, ale nie ulega wątpliwości, że wśród stypendystów znalazło się zaledwie 15 dziedzin nauk. Wynika z tego, że sześć pozostałych dziedzin nauk nie ma się kim pochwalić.

Wśród tegorocznych stypendystów jest jedna doktorantka pedagogiki Wydziału Nauk Pedagogicznych UMK w Toruniu pani mgr Beata Pietkiewicz-Pareek , która przygotowuje rozprawę pod kierunkiem prof. Zbigniewa Kwiecińskiego.

Przeważają w naukach społecznych psycholodzy, bowiem stypendystami zostały tu dwie osoby:

pan mgr Paweł Andrzej Atroszko (Uniwersytet Gdański, Wydział Nauk Społecznych, Instytut Psychologii, Zakład Psychometrii i Statystyki);
i
pani mgr Karolina Dukała (Uniwersytet Jagielloński w Krakowie, Wydział Filozoficzny - zajmująca się psychologią sądową, gerontologią, wykrywaniem kłamstwa, metodami przesłuchiwania).

oraz politolodzy:

pan mgr Jacek Durkalec (Uniwersytet Jagielloński w Krakowie, Instytut Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych);
i
pani mgr Joanna Piechowiak-Lamparska (Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu, Katedra Europeistyki WPiSM UMK)

Jest też jeden socjolog pan mgr Jacek Kubera (Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, Instytut Socjologii).

Gratuluję i liczę na wyróżniające dysertacje doktorskie, publikacje o światowym zasięgu oraz życzę kolejnego awansu naukowego.

Natomiast Minister L. Kolarska-Bobińska powołała w dn. 30 grudnia 2014 r. nowych członków Komitetu Ewaluacji Jednostek Naukowych aa kadencję obejmującą okres od dnia 1 stycznia 2015 r. do dnia 31 grudnia 2018 r. KEJN jest organem opiniodawczo-doradczym pani minister, którego podstawowym zadaniem jest przeprowadzenie kompleksowej oceny działalności naukowej lub badawczo-rozwojowej jednostek naukowych w odniesieniu do standardów międzynarodowych. Co dwa lata następuje wymiana piętnastu członków Komitetu.

Tak więc skład KEJN zmienił się tylko częściowo, a dzięki pozostawieniu na kolejną kadencję dr. hab. Romana Dolaty z Instytutu Badań Edukacyjnych w Warszawie pedagogika zachowała swojego reprezentanta. W Grupie Nauk Humanistycznych i Społecznych KEJN są następujący członkowie:

1. Dominik Antonowicz;

2. Wojciech Dajczak;

3. Ewa Dahlig-Turek;

4. Roman Dolata;

5. Maria Lewicka;

6. Monika Marcinkowska;

7. Bogdan Mach;

8. Włodzimierz Mędrzecki;

9. Marek Zaleski;

10. Piotr Żylicz.


Gorzej jest w Polskiej Akademii Nauk, gdyż w ramach tegorocznych wyborów na nową kadencję "Komisji do spraw etyki w nauce" członkowie PAN nie zgłosili żadnego pedagoga. Prezydium PAN mogło rekomendować kandydatów nie tylko spośród członków Akademii. Wśród 17 kandydatów do tej Komisji było po jednym przedstawicielu: prawa, chemii, fizyki, matematyki, informatyki, inżynierii materiałowej, psychologii, nauk leśnych i geologii; po dwóch kandydatów z filozofii, filologii i biologii oraz czterech z medycyny.
Członkami Komisji do spraw etyki w nauce na kadencję 2015-2018 zostali:

Prof. Andrzej Zoll

Prof. Maciej W. Grabski

Prof. Andrzej Białynicki-Birula

Prof. Piotr Węgleński

Prof. Andrzej Górski

Prof. Osman Achmatowicz

Prof. Janusz Limon

Prof. Franciszek Ziejka

Prof. Tadeusz Luty.

Życzę wszystkim nominowanym pomyślności, sukcesów i satysfakcji w Nowym Roku - 2015. W imieniu członka Prezydium KNP PAN
- ks. prof. dr. hab. Mariana Nowaka kieruję do wszystkich najserdeczniejsze życzenia na Nowy Rok 2015 - niech będzie dla Państwa błogosławionym czasem spotkań, które niosą radość; niech będzie Rokiem spokoju, szacunku, pomocnych dłoni i ludzkiej obecności – zwłaszcza w chwilach trudnych; niech będzie Rokiem wielu sukcesów osobistych i wspólnotowych.

(źródło: facebook_1419953147441_resized.jpg)