08 września 2014

Dobre samopoczucie b. ministry edukacji


Wakacje są doskonałą okazją, by w czasie ich trwania wypowiadali się na temat edukacji ci, którzy zbyt dobrze się jej nie przysłużyli, jak i obecnie sprawujący nad nią władzę. Oto w Rzeczpospolitej z dn.4 lipca 2014 r. była minister edukacji Katarzyna Hall postanowiła zabrać głos na temat polskiej szkoły. Jej poziom samozadowolenia jest odwrotnie proporcjonalny do tego nastroju wśród dyrektorów przedszkoli i szkół, nauczycieli, uczniów i ich rodziców. Tak jednak jest w każdym państwie, chociaż jest ich już na naszym kontynencie coraz mniej, w którym władze centralistycznie zarządzają systemem szkolnym na wzór ustrojów z XIX i XX w. (także w krajach postsocjalistycznych, Rosji, na Białorusi, Ukrainie, Litwie, Łotwie, Kubie, Korei Północnej itp.). Władze w takich ustrojach szkolnych mają przeświadczenie o wyłączności na rację o stanie edukacji. Jak tylko ten stan rozmija się z ich pożądaniem, to natychmiast wprowadzają korekty korzystając przede wszystkim z instrumentów przymusu nadzoru pedagogicznego oraz propagandy, czyli manipulacji politycznej.

Kto był w lipcu na wakacjach, to zapewne przeoczył "świetny" artykuł pani Katarzyny Hall pt. "Dobry kierunek polskiej szkoły". Po pierwsze, miała tu okazję przypomnienia sobie i nam zarazem, że była "najdłużej urzędującym ministrem edukacji III Rzeczypospolitej", bo - jak wiadomo - najdłużej, oznacza najlepiej. Nie wszystko jednak, co zaczyna się od przedrostka "naj..." jest w istocie pozytywnym zjawiskiem. Ktoś może być najkrócej ministrem, a mimo to pozostawić po sobie najlepsze dobra, i można być najgorszym ministrem pomimo długości trwania na tej funkcji i "utrzymania się" u władzy. Jest zresztą nasza b. minister w swojej samoocenie niekonsekwentna, bo chwali za kierowanie resortem edukacji Edmunda Wittbrodta, który sprawował swoją funkcję zaledwie 15 miesięcy po dymisji Mirosława Handke i kryzysie w rządzie AWS. Sądzi, że nie wiemy o tym, czym skutkowała przeprowadzona przez niego "ustawa czyszcząca"?

Skoro pani K. Hall była ministrą edukacji aż 4 lata, to właściwie dlaczego nie osiągnęła niczego znaczącego, niczego, co wpisywałoby się pozytywnie w jej politykę zarządzania pozostawiając na trwałe pozytywny ślad w strukturach i świadomości społecznej? Pytani przeze mnie rodzice, nauczyciele i dorośli, którzy nie posiadają jeszcze dzieci w wieku szkolnym o to, z czym kojarzy im się powyższa ministra edukacji, odpowiadali:
- z bałaganem, chaosem;
- z arogancją wobec rodziców, wyniosłością; butą;
- z nieudolnością w komunikowaniu planowanych zmian;
- z naruszeniem praw rodziców do samostanowienia o kierowaniu dziecka do szkoły;
- z lekceważeniem psychologicznych podstaw naukowej wiedzy o rozwoju dziecka i jego dojrzałości do edukacji szkolnej.

Niektórzy zapamiętali jej rzecznika prasowego, który - w uzgodnieniu przecież nie tylko z tą ministrą edukacji - manipulował informacjami o pracy władz resortu edukacji i związanych z nimi "reformami" czy na temat rzekomych osiągnięć szkolnych dzieci i młodzieży. Społeczeństwu nie można mówić prawdy - szkolił ów rzecznik studentów - "w kontaktach z mediami nie chodzi o informację, ale o sprzedanie się z jak najlepszej strony”. Nie wiem, czy władze MEN "sprzedały się" z jak najlepszej strony. Wiem natomiast, że każda z proponowanych reform sprzedawała się fatalnie niszcząc zaufanie do władzy.

O ile rację ma K. Hall, że proces: "przygotowywania prawa jest długi, a prawo oświatowe - złożone, a na skutki zmian czeka się wiele lat", to jednak powinna dodać, że skutki błędnych decyzji, które były pozbawionych racji pedagogicznych, edukacyjnych są niemalże natychmiastowe. Ujawniają się coraz szybciej i z coraz większą intensywnością mimo tego, że ministrowie edukacji włączają do pomocy nawet premiera rządu, który cieszył się jeszcze częściowym zaufaniem i popularnością. Te jednak szybko wygasają w związku z serią skandali pod jego skrzydłami i koalicyjnych kolesiów.

Szukam w wypowiedzi pani K. Hall jej rzekomych - jak na czteroletnią kadencję - sukcesów. Ona sama uważa, że udało się jej upowszechnić edukację przedszkolną, a nawet zmienić sposób kształcenia w szkołach ponadgimnazjalnych. Nie podaje jednak, na czym polega jej zasługa, bo przecież doskonale pamiętamy, a ja sam tego doświadczyłem, że dla dużej części dzieci w wieku przedszkolnym (w zależności od miasta) nie było miejsc w publicznych przedszkolach, zaś o tym, w jaki sposób kształcić młodzież w szkołach ponadgimnazjalnych chyba jednak decydują nauczyciele, a nie pani minister. Ba, z tegorocznego raportu OECD wynika, że prawie 40% polskich dzieci przed pójściem do tzw. zerówki w przedszkolu czy szkole, nie chodzi w ogóle do przedszkola. Jest to najgorszy wynik w Europie. I to jest sukces p. K. Hall, K. Szumilas i J. Kluzik-Rostkowskiej(?)

Pani K. Hall przyznaje się jednak do swoich porażek, i to się ceni. Po pierwsze przez sześć lat nie udało się MEN obniżyć wieku obowiązku szkolnego. Po drugie, nie powiodła się wojna z wydawcami, by obniżono ceny podręczników szkolnych. Po trzecie, ... . Nic więcej. Kropka. Tyle i tylko tyle. Sześć zmarnowanych lat, aczkolwiek przygotowujących teren do ich kontynuowania przez następczynie.

Nie wspomina o błędnej zmianie podstawy programowej wychowania przedszkolnego i kształcenia ogólnego, które cofają jakość procesów edukacyjnych o kilkadziesiąt lat. Nie pisze o zniszczeniu systemu edukacji przedszkolnej, która przygotowywała dzieci do dojrzałości szkolnej na bardzo wysokim poziomie, skoro 98% siedmiolatków rozpoczynało edukację bez deficytów, patologii, dysfunkcji itp. Nie przyznaje się do tego, a przecież stała się autorem zniszczenia systemu kształcenia nauczycieli i egzekwowania jak najwyższych standardów w dopuszczaniu do tego zawodu osób o koniecznych kwalifikacjach. Nie wspomina o powołaniu fikcyjnej Rady edukacji Narodowej, o swoim głosowaniu przeciwko inicjatywom rodzicielskim, przeciwko referendom obywatelskim. Nie mówi nic o pozorowaniu współpracy z ruchem rodzicielskim, o pozoranctwie władzy i jej urzędników itd., itd.

Była i przeminęła z wiatrem społecznego oporu i kompromitacji, realizując się w utworzonej przez siebie sieci szkół prywatnych. Komercja wygrała w życiu pani minister z misją publiczną. Byłoby zatem dobrze, żeby już nie pisała o tym, w jak dobrym kierunku zmierza polska edukacja, bo sama skierowała ją na złe tory.

Z jednego materiału nie potrafią korzystać wszystkie panie minister nominowane przez Platformę Obywatelską. Tymczasem to MEN zapłacił ze środków EFS za napisanie i opublikowanie poradnika w zakresie wiedzy o komunikacji społecznej w przygotowaniu strategii oświatowych politologowi Jarosławowi Flisowi. O tym jednak przy innej okazji.

07 września 2014

Są granice kłamstw i manipulacji




Niestety, muszę po raz kolejny ostrzec wszystkich tych, którzy zostali przez kogokolwiek i w jakiejkolwiek formie poinformowani, jakoby za czyimś wspomnieniem, relacją, opinią czy nawet decyzją stała moja osoba. Coraz częściej dowiaduję się, że ktoś powołał się na mnie, posłużył moim nazwiskiem, przypomniał sobie, że "jest moim przyjacielem", by upełnomocnić czy uwiarygodnić siebie lub swoje praktyki, moim kosztem i bez mojej wiedzy.

Nie jestem w stanie temu zapobiec, bo w ciągu kilkudziesięciu lat pracy akademickiej i oświatowej miałem kontakt z tysiącami osób, w różnych relacjach: nauczycielskich, koleżeńskich, przyjacielskich czy społecznych. Styczności, więzi, formalne czy nieformalne powiązania zmieniają się z biegiem lat, co jest oczywiste. Nauczycielem akademickim jest się dla kogoś tak długo, jak długo formalnie niejako dana osoba bierze udział w naszych zajęciach lub ubiega się o zaliczenia przedmiotu, pracy itp. Z wieloma osobami współpracowałem, przyjaźniłem się i byłem w tych relacjach wzajemnie wspierany, ale też i zdradzany. Hipokrytów jest wielu, w każdym środowisku.

Z wieloma studentami, absolwentami uczelni, w których pracowałem czy pracuję, mam częstszy lub rzadszy kontakt, którego wartość polega na tym, że nie przekraczają granic wzajemnego zaufania i szacunku, otwartości czy profesjonalizmu. Niestety, zdarzają się osoby, pełniące różne role, funkcje, zajmujące różne stanowiska w takim czy innym środowisku, które ośmielają się te granice przekraczać i bez mojej wiedzy powołują się na mnie, na rzekome relacje, więzi czy nawet opinie. Taka sytuacja jest etycznie i społecznie naganna, ale trudna do jej zdemistyfikowania, jeśli adresat owych zabiegów nie uzyska jej potwierdzenia.

Żyjemy w czasach nadużyć, perfidii, zawiści, intryg, fałszowania danych, statystyk, ukrywania prawdy, manipulacji, walk o różne statusy, środki itp. Stykamy się z osobami, z których część pozbawiona jest jakichkolwiek zasad moralnych (poza troską o siebie i znajomych królika). Rozumiem resentymenty, kiedy kolega z byłej uczelni, którą kierowałem jako rektor, zamieszcza na facebooku fotografię z podpisem pod fotografią także z moją osobą - jako "rektorem". Tego się nie wypieram, gdyż przez 6 lat kierowałem pedagogiczną, akademicką kulturą łódzkiej WSP. Podpis powinien jednak być rzetelny - "były rektor", gdyż zdjęcie dotyczyło dawno minionego już okresu mojej aktywności i odpowiedzialności za stan rozwoju wyższej szkoły. Dzisiaj, po ponad 4 latach, mało kto wie, że odszedłem z funkcji i z tej szkoły w 2010 r. na znak protestu przeciwko ujawnionym przeze mnie nieetycznym praktykom właścicielki i założycielki WSP i niedotrzymywaniu przez nią uchwał Senatu.

Nie obchodzi mnie to, kto i dlaczego doprowadził tę szkołę do obecnego stanu, ale też nie mogę milczeć, kiedy łączy się z nią moją osobę. Dzisiaj nikt nie będzie zaglądał na stronę wyników kontroli Polskiej Komisji Akredytacyjnej, że WSP w Łodzi już drugi rok z rzędu ma ocenę warunkową, a więc jest dla kierunku "pedagogika" pseudoszkołą wyższą, niespełniającą nawet minimalnych standardów krajowych. Ta szkoła otrzymała rok temu, kiedy jej rektorem (a wcześniej prorektorem) został b. profesor UŁ, ocenę warunkową i nawet nie raczono poprawić tego stanu na ocenę pozytywną. Za rok mają kolejną ocenę. Przykre, żałosne, ale i prawdziwe.

Poziom manipulacji informacjami o rzekomej wielkości nauki świadczyć ma treść jednego z komunikatów na stronie tej szkoły: Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego Pani Profesor Lena Kolarska-Bobińska zaprosiła wszystkie Uczelnie do obchodów dziesiątej rocznicy wejścia Polski do Unii Europejskiej. Naczelne hasło tych obchodów - NAUKA TO WOLNOŚĆ znalazło odzwierciedlenie w sesji naukowej, która odbyła się w siedzibie WSP oraz w przygotowywanej publikacji poświęconej wolności w wychowaniu. To prawda, że pani minister zaprosiła naukowców do obchodów 25 - lecia transformacji. Nie jest to jednak w tym kontekście cała prawda. Czy pani minister nauki i szkolnictwa wyższego wyraziła zgodę na to, by jej nazwiskiem uwiarygodnić czyjąś debatę, konferencję, która nie była prowadzona pod patronatem resortu?

Można sobie żyć dobrymi wspomnieniami, ale nie wolno ich nadużywać w sytuacji, kiedy wykorzystuje się - jak w tym przypadku - mój wizerunek do czegoś, czemu przeciwstawiałem i przeciwstawiam się od lat. Niech za jej prawdziwy, a nie lukrowany obraz odpowiadają i go upełnomocniają ci, którzy do tego doprowadzili, a niektórzy nadal w tym tkwią w pewnym sensie wprowadzając w błąd studentów i kandydatów. Mój post nie dotyczy tylko tej sytuacji, bowiem krążących po kraju rzekomo wiarygodnych profesorów, co to najlepiej wiedzą (bo ponoć z wiarygodnych źródeł), by komuś zaszkodzić w taki czy inny sposób, jest co najmniej kilkoro.

Wszystko przyjmuję z pokorą i dużą dozą tolerancji, ale są granice, których przekroczenie zacznie skutkować działaniami na drodze prawnej. Lepiej zatem sprawdzajcie u źródeł, czy to, co ktoś wam mówi, pisze lub na co lub kogoś się powołuje, jest rzeczywiście prawdą. Byłem i jestem dla wielu osób wsparciem nie oczekując żadnej wzajemności. Jeśli jej doświadczam, to od osób szlachetnych, poczciwych i z zasadami. Tych jednak o tak - wydawałoby się - banalnych kwestiach informować nie trzeba. Konieczne jest jednak ostrzeżenie ich przed tymi, którzy ich nie dotrzymują.

06 września 2014

Każdy może być psycho...terapeutą


W Polsce jest już tak wielki bałagan na rynku zawodów, że każdy może być nie tylko politykiem, a tym samym sprawować władzę z ramienia dowolnej partii, bez względu na własne zdrowie psychiczne, kulturę, wykształcenie (im jest niższe oraz im mniej wie oraz rozumie, tym dla kariery jest lepiej). Każdy może być jeszcze psychoterapeutą. Niektórzy nawet twierdzą, że im ktoś jest bardziej pokręcony wewnętrznie, tym chętniej jest gotów interesownie pomagać innym.

Wydawałoby się, że w III RP psychoterapeutą może być tylko lekarz medycyny ze specjalnością psychiatry, albo psycholog o specjalności klinicznej, który uzyskał dodatkowe certyfikaty po specjalistycznych studiach/szkoleniach w zakresie określonego rodzaju terapii. Jesteśmy jednak w błędzie, bo psychoterapeutą może być każdy, kto tylko tego pragnie, bez jakiegokolwiek wykształcenia, bez koniecznych kwalifikacji. Czyż nie jest to powrót do plemiennego szamanizmu? Dlaczego nie? Mamy sklepy ze zdrową żywnością, są apteki z lekami homeopatycznymi i ziołami, są kosmetyki z naturalnych produktów, są też przedszkola i szkoły w przyrodzie, to dlaczego nie miałoby być terapeutów pure nature?

W świecie wykreowanych i często nieprawdziwych informacji, jakim jest Internet wraz ze światem biznesu, pełnym szalbierstwa, różnej maści oszustów, mamy niezliczone oferty dla osób strapionych, z różnego rodzaju problemami. Jak reklamują się "eksperci" od ludzkich dusz i dylematów, jeśli nie wiesz, czym różnią się od siebie psycholog, psychoterapeuta i psychiatra, to tym lepiej, bo natrafisz na tego, który nie jest ani tym pierwszym, ani tym ostatnim, ale za to jest psychoterapeutą.

Ludzie przeżywający obniżony nastrój, depresję, kryzys małżeński, ataki paniki, lęki, osoby uzależnione od seksu, internetu, alkoholu, narkotyków itp. często nie wiedzą do kogo zwrócić się po pomoc, bo obawiają się psychologów i psychiatrów jako tych, których diagnoza i przenikliwość mogłyby doprowadzić do usłyszenia prawdy o samym sobie. A po co ją znać, skoro profesjonaliści posługują się mglistą, niezrozumiałą terminologią, a wizyta u nich może tych skołatanych jeszcze bardziej odsłonić? Czyż nie lepiej jest udać się do wróżki, do jasnowidza, osoby o wyjątkowych zdolnościach leczniczych, energetycznych, czyniących nam dobrze, bo zgodnie z naszymi oczekiwaniami?

Czyż nie jest łatwiej zadzwonić do studia telewizyjnego lub radiowego, które oferuje jasnowidzów, numerologów, wróżbitów, terapeutów itp.? Czyż nie jest lepiej udać się do psychoterapeuty, skoro spotkanie z nim jest jak wizyta u rehabilitanta czy trenera fitnessu? Psychoterapeuta nie musi być ani psychologiem, ani lekarzem psychiatrą. Może być - w sensie pomocowej profesji - nikim, nawet mechanikiem samochodowym czy budowlańcem, pielęgniarką czy kasjerką (z całym szacunkiem do tych profesji), byle tylko zapłacił prywatnej firmie za udział w kursie, szkoleniu lub "studiach" z psychoterapii. Takie "szkolenie" trwa do czterech lat i może odbywać się w nurcie humanistycznym, behawioralno-poznawczym, psychodynamicznym, psychoanalitycznym lub egzystencjalnym. Im mniej ktoś rozumie, tym lepiej, bo kandydatów i tak nikt nie weryfikuje.

Szkoły psychoterapii rozpleniły się w naszym kraju, także medialnie, a te do niedawna jeszcze profesjonalne, z tradycją i akademicką kulturą, byle tylko utrzymać się na rynku, redukują poziom wymagań do minimum. Kto płaci, ten jest terapeutą. Może wcisnąć każdy kit swoim superwizorom, bo oni i tak nie sprawdzą jego/jej wiarygodności. W sieci pojawiają się poszukujący rzekomych kwalifikacji pisząc: ". W necie znalazłam jakieś szkolenia, dające te uprawnienia, ale trwają dłużej niż całe moje studia ;/i trochę mi się w to nie chce wierzyć, bo na taki kurs może przecież pójść i absolwent studiów psychologicznych i absolwent studium psychologicznego, które trwa rok, może dwa, albo np. absolwent socjologii/pedagogiki. Więc chciałabym aby ktoś mi wyłożył, jak krowie na rowie, prosto po kolei, co powinnam uczynić, by dostać owe uprawnienia i czy specjalizacja na mojej uczelni pt: "Psychoterapia", cokolwiek daje, czy zmienia."

Ktoś rozsądnie udziela na to odpowiedzi i komentuje: Z punktu widzenia prawnego - w tej chwili psychoterapeutą można zostać nawet po zawodówce samochodowej - nic nie stoi na przeszkodzie, aby Pan Józek zmienił profil działalności i zamiast naprawiać samochody, został psychoterapeutą i przyjmował pacjentów. Prawnie nic mu nie grozi, po prostu nie ma przepisów prawnych, które obwarowywałyby w jakikolwiek sposób zawód "psychoterapeuty". Oczywiście jeżeli zrobi komuś krzywdę to pacjent może dochodzić swoich roszczeń na podstawie przepisów kodeksu cywilnego.

W ten oto sposób powracamy do starej prawdy, że patologię leczy się patologią. Mistrzowie w szachach znają powiedzenie - "figur na figur powiedział święty Igur". Doskonale pasuje do naszej sytuacji. Internet poszerzył pole szamaństwa i pogrążania ludzi w chorobach. Na zdrowie!