12 kwietnia 2014

Odczłowieczanie w środowisku akademickim



Uczelnie publiczne i wyższe szkoły prywatne, niestety, nie są wolne od zjawiska, które w jednostkach odpowiedzialnych za kształcenie przyszłych pedagogów czy psychologów nie powinny mieć miejsca. Nie muszę pisać, że mobbing jest zaprzeczeniem człowieczeństwa, niszczeniem ludzkiej godności przez tych, którym wydaje się, że z racji pozycji społecznej, instytucjonalnego władztwa mają jakieś wyjątkowe prawo do zachowywania się w relacjach z innymi, najczęściej podwładnymi w degradujący ich sposób. To zdumiewające, że w XXI wieku trzeba pisać o tego typu postawach i praktykach w środowisku, które powinno być zwierciadłem kultury, a nie jej zaprzeczeniem.

Sprawcą mobbingu może być zarówno akademicki zwierzchnik, jak i nauczyciele akademiccy między sobą. Zdarza się, że ci ostatni wykorzystują relacje z przełożonymi do tego, by odegrać się na porażkach poniesionych w relacjach jednostkowych w instytutach, katedrach, zakładach czy pracowniach naukowych. Mobbing najczęściej jest zamierzonym zachowaniem przemocowym wobec kogoś, chociaż zdarza się, że jest ono incydentalne, przypadkowe, sytuacyjne, dochodzi do niego w wyniku nieumyślnego bezprawnego zachowania. Jego wskaźnikiem jest emocjonalne natężenie zdarzeń, takich jak krytyczne uwagi o czyjejś pracy, sposób traktowania danej osoby na tle pozostałych pracowników akademickich, niewłaściwe przekazywanie poleceń, dyscyplinowanie pracownika, zasady jego awansowania lub też uniemożliwianie mu tego czy przyznawania zadań. Czasami dochodzi już do tak ekstremalnych sytuacji, że doktorant całkowicie zdany na swojego opiekuna naukowego jest "zmuszany" do zachowań stricte niewolniczych, często upokarzających, a nie mających nic wspólnego z obowiązkami w szkole wyższej.

Powinniśmy zatem wiedzieć, że zgodnie z art. 94 § 2 Kodeksu Pracy na mobbing składają się działania lub zachowania dotyczące pracownika lub skierowane przeciwko niemu, polegające na jego uporczywym i długotrwałym nękaniu lub zastraszaniu, wywołujące u niego zaniżoną ocenę przydatności zawodowej, powodujące lub mające na celu poniżenie lub ośmieszenie, izolowanie go lub wyeliminowanie z zespołu współpracowników. Spotykamy się w środowisku z wyrażaniem przez jednych o innych ocen czy z podejmowaniem działań lub zachowań, które mają na celu i mogą lub doprowadzają do zaniżenia oceny przydatności naukowej pracownika, do jego poniżenia, ośmieszenia, izolacji czy nawet wyeliminowania go/jej z zespołu współpracowników.

Kiedy ktoś ma poczucie, że jest poddawany mobbingowi, musi udokumentować rozstrój zdrowia w znaczeniu medycznym (poza negatywnymi emocjami psychicznymi) oraz w szczególności, czy doszło do jego zaniżonej samooceny czy oceny przydatności zawodowej w sensie obiektywnym. Skierowanie sprawy do sądu sprawia, że tam analizuje się niniejsze kwestie na podstawie innych dowodów niż wrażenia samego poszkodowanego. Sąd musi rozstrzygnąć, czy rozstrój zdrowia nauczyciela został spowodowany jego nadwrażliwością oceny sytuacji, czy też doszło w istocie do zachowań jego zwierzchnika, które przekraczały przyjęte standardy społeczne w stopniu wskazującym na mobbing. Dlatego tak ważne jest posiadanie świadków, którzy w momencie składania oskarżenia, podpiszą zgodę na podzielenie się z sądem swoimi obserwacjami czy innymi dowodami. Zdarza się bowiem, że w naszym środowisku ktoś popiera osobę opresjonowaną przez profesor/-a czy doktor/-a, ale w obawie przed skutkami świadczenia prawdy (zemsta oskarżanej/-go w białych rękawiczkach) może nagle się wycofać.

Sąd Najwyższy w wyroku z 16 marca 2010 (I PK 203/09) wskazał jednak na możliwość wystąpienia mobbingu także w postaci mimowolnej. Uznał, że za mobbing mogą być uznane wszelkie bezprawne także nieumyślne działania lub zachowania mobbera dotyczące lub skierowane przeciwko pracownikowi, które wyczerpują ustawowe znamiona mobbingu, a w szczególności wywołały rozstrój zdrowia u pracownika. Podobnie w uzasadnieniu wyroku z 7 maja 2009 (III PK 2/09) SN podkreślił, że uznanie określonego działania za mobbing nie wymaga ani stwierdzenia po stronie prześladowcy działania ukierunkowanego na osiągnięcie celu, ani wystąpienia skutku.

Jeśli dziekan czy rektor nie zareaguje zgodnie z prawem na skargę nauczyciela akademickiego o dopuszczanie się przez jego przełożonego naruszania jego godności, stosowania wobec niego mobbingu, to musi liczyć się z tym, że sam zostanie pozwany o współdziałanie ze sprawcą i może być pociągnięty do odpowiedzialności karnej z tego tytułu. Na bezpośrednim przełożonym spoczywa bowiem obowiązek ochrony dóbr osobistych obejmuje także zapobieganie i przeciwdziałanie ich naruszaniu przez innych pracowników podległych pracodawcy. Tolerowanie takich naruszeń to równocześnie przyczynienie się do wynikającej z nich szkody. Każda próba przykrycia, "zamiecenia pod dywan" może skutkować oskarżeniem o współsprawstwo. Zgodnie bowiem z art.111 w/w Kodeksu obowiązkiem pracodawcy jest zapewnienie poszanowania godności i innych dóbr osobistych pracownika. Ochronie podlegają takie dobra osobiste zatrudnionych, jak w szczególności: zdrowie, wolność, cześć, swoboda sumienia, nazwisko lub pseudonim, wizerunek, tajemnica korespondencji, nietykalność mieszkania, twórczość naukowa, artystyczna, wynalazcza i racjonalizatorska.



11 kwietnia 2014

Ministerstwo potocznej edukacji




Jakiś czas temu pisałem, że byłoby lepiej, gdyby nowa ministra edukacji nie zabierała publicznie głosu, bo nie ma nam nic do powiedzenia. Trudno, żeby ktoś, kto nie jest nauczycielem, nie przepracował w szkole chociaż miesiąc, mógł znać się na edukacji. Inna rzecz, że poprzedniczki wcale nie były lepsze, chociaż były nauczycielkami.

Żaden polityk, który jest wniesiony w partyjnej teczce do resortu edukacji, znać się na niej nie musi. Im nawet mniej o niej wie, tym więcej może dla niej uczynić... złego, bo nawet nie ma z tego powodu wyrzutów sumienia. Poziom pełnego sprawstwa (za K. Sośnickim) jest u takiej osoby niemalże zerowy. Takiemu ministrowi, z braku wiedzy nie starcza wyobraźni, stąd i poczucie sprawstwa jest niskie. I tak nikt go nie odwoła, bo przecież jest dla premiera „zderzakiem” lub "ciągnikiem". Ważne, by partia, która wyniosła panią minister na to stanowisko, dotrwała do końca kadencji, a może - jak będzie bardziej ludzka, czyli populistyczna - to kto wie, może załapie się na lepsze stanowisko. Ten resort właściwie od wielu kadencji traktowany jest jak zadżumiony, gorszy od pozostałych, jakąś wypaloną przestrzenią (za A. Nalaskowskim).

W mojej opinii zdecydowanie lepszym ministrem edukacji byłby już Michał Boni, bo ten nie tylko ma wiedzę, ale i wyobraźnię mimo, że nie jest z wykształcenia nauczycielem. Słusznie natomiast twierdzi w swoim felietonie – poprzedzającym w "Gazecie Wyborczej" z dn. 10.04.br. wywiad z ministrzycą - że za kilka lat powinniśmy uczyć w szkołach, a nawet już w przedszkolach – oprócz języka ojczystego i superojczystego (angielskiego) także języka programowania. „myślenie algorytmiczne powinno być wprowadzone do nauczania powszechnego (…) bo wtedy właśnie dzieci zyskują zarówno umiejętności poznawcze, jak i kooperatywne. A nauka kodowania prowadzo9na w grupach wzmacnia zdolność do współpracy, czego niestety polskiemu systemowi edukacji brakuje. (…) Potrzebujemy skoku cyfrowego”.(Uczymy programowania od dziecka, GW 10.04.2014, s. s.9.) Zgoda.

Niestety, M. Boniego partia wysyła do Europarlamentu, więc polskim dzieciom i ich nauczycielom oraz rodzicom pozostaje ministrzyca z antykoncepcją kształcenia w szkolnictwie publicznym. Jak wynika z treści wywiadu - będzie umacniać centralizm, bo tylko w takiej strukturze zarządzania oświatą, jakże kompromitującą postsolidarnościowe elity, można w sposób potoczny, z takim poczuciem władztwa, opowiadać o planach zmian.

Dobrze, że J. Kluzik-Rostkowska powiedziała Tomaszowi Kwaśniewskiemu o tym, jak wyobraża sobie rolę MEN, bo to świadczy o tym, w jak głębokim mentalnie syndromie homo sovieticus tkwi niemalże każdy, kto wchodzi do gmachu w al. Szucha 25. Duch tamtych czasów osiadł na ramionach i tej ministry. Tak szybko nabrała przekonania o swojej misji, że w wywiadzie niemalże jednym tchem wymieniła, do czego MEN musi nakłonić nauczycieli!!!

I słusznie, bo nauczyciele to jakieś głąby są, niedouczeni, leniwi, tylko by strajkowali, ustawicznie narzekali, zasłaniali się Kartą Nauczyciela (jaką podarował im Wojciech Jaruzelski), nic by nie robili, za to mieli długie wakacje….. a tu trzeba pilnie rozstrzygnąć za nich i bez nich rewolucyjne kwestie! Skoro nie wiedzą, jak pracować w szkole, to WŁADZA MUSI POWIEDZIEĆ NAUCZYCIELOM, żeby ustawili ławki w podkowę. Jak nie wiedzą, to władza rozstrzygnie za nich:

Czy podręcznik ma być jedynie dodatkiem do pracy nauczyciela, czy podstawą?
Czy dzieci mają odrabiać lekcje w domu czy nie?
Czy uczniowie mają rywalizować, czy współpracować?
Czy zadania domowe w edukacji wczesnoszkolnej to dobry pomysł , czy raczej zły?
Czy szkoła ma uczyć rygoru i odpowiedzialności od samego początku, czy podążać za uczniem?
Czy jak się uczymy o przyrodzie i jest wiosna, to lepiej wyjść na zewnątrz, czy zostać w klasie i coś tam sobie czytać?


Widzę, że nasza ministra edukacji ma jeszcze dużo prac domowych do odrobienia, jeśli nadal chce wypowiadać się na temat procesu kształcenia. Nawet nie zaproponuję lektur, z którymi powinna się zapoznać, bo woli czytać Witkacego. To, o czym mówi w wywiadzie, jest zbiorem banałów, potocznych sądów, opartych najczęściej na tym, co jedna pani powiedziała drugiej pani o tym, jak trzecia pani... , to odwoływanie się do zdarzeń incydentalnych, powierzchownych sądów, zasłyszanych poglądów, dykteryjek, które być może są dobre dla osób niewykształconych, dla półanalfabetów, ale jeśli czytają to nauczyciele (w moim przekonaniu osoby wykształcone), to mogą tylko z politowaniem spojrzeć na fotografię swojej szefowej i tekst tego wywiadu.

Co to za minister edukacji, która na pytanie o sens edukacji seksualnej młodzieży w szkolnictwie publicznym, odpowiada, że poprosiła Instytut Badań Edukacyjnych (podlegający MEN) o przeprowadzenie badań, bo chce wiedzieć, „w którym roku życia dzieci sięgają po treści seksualne. Skąd czerpią wiedzę i jaki to im daje obraz seksualności”. Mamy w Polsce znakomitych ekspertów w tej dziedzinie, ale... ministra chce mieć wyniki badań. To znaczy, że żyjemy w jakimś zaścianku, gdzie nikt niczego nigdy nie badał. Ministra nie wie, że mamy w uniwersytetach i akademiach medycznych ludzi, którzy prowadzą od lat badania naukowe, kształcą innych z zakresu edukacji seksualnej, publikują raporty na ten temat, ale... ministra woli wydać kolejne dziesiątki tysięcy z budżetu państwa na własne oświecenie. A tak samej sięgnąć po książki, to nie łaska? Może by ministra wysłała jakiegoś urzędnika z MEN do Biblioteki Narodowej, by jej wypożyczył, albo nawet sam przeczytał i zrobił notatkę, jeśli sama nie ma na to czasu?

Jest w tym wywiadzie kolejna porcja nieustannie powtarzanych tych samych poglądów m.in. na temat konieczności wprowadzenia jednego podręcznika, stanu przygotowań szkół do przyjęcia sześciolatków itp. Jest też przejaw hipokryzji, bo kiedy zapytana o to, do jakich szkół uczęszczają jej dzieci, odpowiada, że do niepublicznych, ale tylko i wyłącznie z powodu miejsca zamieszkania. Ministra mieszka na peryferiach Warszawy, a do każdej szkoły publicznej trzeba dojechać. Uznałam, że skoro mają przemierzać pół świata, to niech spróbują szczęścia w takich, które zmuszają do myślenia i krytycznego oglądu świata". Mamy więc laurkę dla szkół prywatnych i pośrednią ocenę jakości kształcenia w szkołach publicznych. A może J. Kluzik-Rostkowska zorientowała się, że rejonowa szkoła publiczna dla jej dzieci jest nie na miarę...? Nie mogła powiedzieć, że dlatego jej dzieci uczęszczają do szkoły prywatnej, bo są tam dużo lepsze warunki do uczenia się, korzystniejsza oferta kształcenia?

Przeczytałem cały wywiad tylko i wyłącznie z racji zawodowych. Przykre, że dane jest nam już kolejną kadencję tolerować (łac. tolero – ścierpieć) ministra, który nie przynosi polskiej edukacji chwały. Obsługę propagandową ma świetną, jak cały rząd, bo i w edukacji wszystko stało się towarem, produktem, który trzeba dobrze ulokować, wypromować.

10 kwietnia 2014

Nie tylko MEN zagrało fałszywymi kartami


W ostatnich latach mamy patologiczne rozstrzygnięcia MEN, dla których post factum dorabia się ideologię. Od samego początku wiadomo było, że są niewłaściwe, że są sprzeczne nie tylko ze stanem współczesnej wiedzy z zakresu psychologii rozwojowej dziecka, ale i teorii kształcenia. Jeśli traktuje się naukę wybiórczo jako kartę do gry, w której tasujący talię i rozdający je uczestnikom wie, które są znaczone, to trafią one do osoby przewidzianej na zwycięzcę.

Jedną z tych decyzji jest przemoc strukturalna władz państwowych w zakresie obniżenia obowiązku szkolnego. Psycholodzy i pedagodzy szkolni doskonale wiedzą, że tylko niewielki odsetek dzieci w tym wieku osiąga pełną dojrzałość szkolną. Pełną, to znaczy, nie tylko w sensie intelektualnym, fizycznym, ale i społecznym oraz emocjonalnym. Władze oświatowe postawiły piramidę dojrzałości do góry nogami, w wyniku czego większość dzieci niedojrzała w pełni do systematycznego uczenia się w szkole zostaje wciśnięta w mury klas lekcyjnych i procesu kształcenia, który jest do tego niedostosowany. Trafnie zatem wypowiadają się tu i ówdzie, chociaż natychmiast są z tego powodu stygmatyzowani w środowisku zawodowym, bo przecież nie wolno mówić inaczej, niż oczekuje tego władza, ci psycholodzy z poradni, którzy opowiadają się za wydawaniem rodzicom tegorocznych sześciolatków odroczeń szkolnych. Obawiam się, że medialna nagonka na profesjonalistów w zakresie diagnozy dojrzałości szkolnej, będzie skutkować w kolejnym roku stygmatyzacją dzieci, które otrzymają takie odroczenie.

Już powiada się o tym, że „nadmierna troska rodziców o własne dzieci” jest sprzeczna z zasadą edukacji inkluzyjnej. Szkoda, że nie docieka się istoty, znaczenia i adresatów tego procesu, tylko traktuje obowiązek szkolny w kategorii walki ideologicznej. Być może "wrzucenie" niedojrzałych sześciolatków do klas z siedmiolatkami było znakomitą okazją do wykazania się sprawnością szkoły w realizacji idei edukacji inkluzyjnej. Nie przypominam sobie wypowiedzi psychologów sprzed roku, dwóch lat czy więcej, że akcja „Ratuj Maluchy” miała swoje dobre strony, gdyż wywołała zainteresowanie rodziców, a nawet społeczeństwa problemem gotowości szkoły lub jej brakiem na przyjęcie dzieci. Dzisiaj takie poparcie już nic nie znaczy, bowiem to rodzice zostali opuszczeni przez specjalistów w uzyskaniu odpowiedzi na pytanie, czym tak naprawdę jest gotowość szkolna dziecka, a czym gotowość szkoły do jego przyjęcia i edukowania w warunkach zupełnie odmiennych od przedszkolnych. Milcząco zakłada się tożsamość obu rodzajów "gotowości" szkolnej.

Tymczasem jedno z drugim ma w naszym systemie szkolnym niewiele wspólnego. Większość sześciolatków trafi bowiem do klas z siedmiolatkami, a zatem rytm i struktura procesu kształcenia będzie podporządkowana albo tym starszym, albo tym młodszym, w zależności od priorytetów i presji społecznej lub ze strony nadzoru pedagogicznego, gdyż przez kilkadziesiąt lat w naszym kraju zniszczono model edukacji łączonej, dla heterogenicznych wiekowo klas szkolnych. Tracić zatem będą i jedni i drudzy. W nielicznych zespołach uczniowskich nauczyciele będą przygotowani do edukacji zróżnicowanej ze względu na wiek dzieci.

Będziemy zatem mieli w tej grupie pokoleniowej roczniki obciążone błędem dorosłych, polityków, ale i nieodpowiedzialnych ekspertów wspierających rozwiązanie, którego ich dzieci zapewne nie doświadczą. Zawsze łatwiej jest zmieniać coś w szkolnej edukacji kosztem cudzych dzieci. Może dlatego dyskutujący między sobą politycy mówią z wyraźną ulgą, że ich to rozwiązanie na szczęście już nie dotyczy. To, co stało się w wielu przedszkolach wielkim sukcesem doby transformacji, a mianowicie ewolucyjne przekształcanie procesu wychowawczego, opiekuńczego i dydaktycznego w grupach jednorodnych wiekowo, na pracę w grupach heterogenicznych, do czego niewątpliwie przyczynił się renesans pedagogiki Marii Montessori, nie będzie kontynuowane, gdyż nie rozwija się dla wczesnej edukacji tego modelu kształcenia. W tym też sensie, a nie tylko infrastrukturalnym, szkoły nie są przygotowane na sześciolatków.

W jednym z ostatnich swoich artykułów socjolog krytyczny Zbigniew Kwieciński uświadamia czytelnikom zawiłości relacji między szkołą i edukacją szkolną a światem życia osób uczących się w niej, podkreślając zarazem, że edukacja szkolna m.in. nie nadąża za zmianą w treściach przekazu, formach stosunków wychowawczych, w strukturach innowacyjnych, decyzyjnych i regulacyjnych, co więcej, edukacja (a w niej szkoła) adaptuje się do istotnych funkcji i dysfunkcji systemu, utrwala źródła kryzysu instytucji, zaburza procesy rozwoju jednostki, pogłębia sytuację anomii moralnej oraz brak ma miejsce odwagi odrzucenia konwencji w imię wartości z narażeniem się instytucjom kontroli społecznej.

W tej sytuacji jednoznacznie rekomenduje: Rodzicom ruch i pracę na rzecz współodpowiedzialności za rozwój własnych dzieci, na rzecz ich prawa do swoich dzieci. Nauczycielom – ruch i pracę na rzecz etosu profesjonalności naukowej, psychologicznej i metodycznej. Młodzieży – ruch na rzecz osobistej odpowiedzialności za wykorzystanie szans rozwojowych ku wyższym poziomom autonomii i tożsamości, ku wspólnotowości niesprzecznej z indywidualnością. Uczonym – pracę nad uchyleniem uprzednich schematów myślenia ku modelom myślenia krytycznego, emancypacyjnego i komunikacyjnego, a nie systemowego i technokratycznego. (Pokolenie pogrudniowe a edukacja, w: Edukacja. Uniwersytet. Oświata Dorosłych, red. W. Ambrozik, UAM Poznań 2014, s. 78) Zabrakło tu jeszcze rekomendacji dla polityków, w tym dla rządu. No ale... czy którykolwiek z tych podmiotów czyta tego typu prace?