11 kwietnia 2014

Ministerstwo potocznej edukacji




Jakiś czas temu pisałem, że byłoby lepiej, gdyby nowa ministra edukacji nie zabierała publicznie głosu, bo nie ma nam nic do powiedzenia. Trudno, żeby ktoś, kto nie jest nauczycielem, nie przepracował w szkole chociaż miesiąc, mógł znać się na edukacji. Inna rzecz, że poprzedniczki wcale nie były lepsze, chociaż były nauczycielkami.

Żaden polityk, który jest wniesiony w partyjnej teczce do resortu edukacji, znać się na niej nie musi. Im nawet mniej o niej wie, tym więcej może dla niej uczynić... złego, bo nawet nie ma z tego powodu wyrzutów sumienia. Poziom pełnego sprawstwa (za K. Sośnickim) jest u takiej osoby niemalże zerowy. Takiemu ministrowi, z braku wiedzy nie starcza wyobraźni, stąd i poczucie sprawstwa jest niskie. I tak nikt go nie odwoła, bo przecież jest dla premiera „zderzakiem” lub "ciągnikiem". Ważne, by partia, która wyniosła panią minister na to stanowisko, dotrwała do końca kadencji, a może - jak będzie bardziej ludzka, czyli populistyczna - to kto wie, może załapie się na lepsze stanowisko. Ten resort właściwie od wielu kadencji traktowany jest jak zadżumiony, gorszy od pozostałych, jakąś wypaloną przestrzenią (za A. Nalaskowskim).

W mojej opinii zdecydowanie lepszym ministrem edukacji byłby już Michał Boni, bo ten nie tylko ma wiedzę, ale i wyobraźnię mimo, że nie jest z wykształcenia nauczycielem. Słusznie natomiast twierdzi w swoim felietonie – poprzedzającym w "Gazecie Wyborczej" z dn. 10.04.br. wywiad z ministrzycą - że za kilka lat powinniśmy uczyć w szkołach, a nawet już w przedszkolach – oprócz języka ojczystego i superojczystego (angielskiego) także języka programowania. „myślenie algorytmiczne powinno być wprowadzone do nauczania powszechnego (…) bo wtedy właśnie dzieci zyskują zarówno umiejętności poznawcze, jak i kooperatywne. A nauka kodowania prowadzo9na w grupach wzmacnia zdolność do współpracy, czego niestety polskiemu systemowi edukacji brakuje. (…) Potrzebujemy skoku cyfrowego”.(Uczymy programowania od dziecka, GW 10.04.2014, s. s.9.) Zgoda.

Niestety, M. Boniego partia wysyła do Europarlamentu, więc polskim dzieciom i ich nauczycielom oraz rodzicom pozostaje ministrzyca z antykoncepcją kształcenia w szkolnictwie publicznym. Jak wynika z treści wywiadu - będzie umacniać centralizm, bo tylko w takiej strukturze zarządzania oświatą, jakże kompromitującą postsolidarnościowe elity, można w sposób potoczny, z takim poczuciem władztwa, opowiadać o planach zmian.

Dobrze, że J. Kluzik-Rostkowska powiedziała Tomaszowi Kwaśniewskiemu o tym, jak wyobraża sobie rolę MEN, bo to świadczy o tym, w jak głębokim mentalnie syndromie homo sovieticus tkwi niemalże każdy, kto wchodzi do gmachu w al. Szucha 25. Duch tamtych czasów osiadł na ramionach i tej ministry. Tak szybko nabrała przekonania o swojej misji, że w wywiadzie niemalże jednym tchem wymieniła, do czego MEN musi nakłonić nauczycieli!!!

I słusznie, bo nauczyciele to jakieś głąby są, niedouczeni, leniwi, tylko by strajkowali, ustawicznie narzekali, zasłaniali się Kartą Nauczyciela (jaką podarował im Wojciech Jaruzelski), nic by nie robili, za to mieli długie wakacje….. a tu trzeba pilnie rozstrzygnąć za nich i bez nich rewolucyjne kwestie! Skoro nie wiedzą, jak pracować w szkole, to WŁADZA MUSI POWIEDZIEĆ NAUCZYCIELOM, żeby ustawili ławki w podkowę. Jak nie wiedzą, to władza rozstrzygnie za nich:

Czy podręcznik ma być jedynie dodatkiem do pracy nauczyciela, czy podstawą?
Czy dzieci mają odrabiać lekcje w domu czy nie?
Czy uczniowie mają rywalizować, czy współpracować?
Czy zadania domowe w edukacji wczesnoszkolnej to dobry pomysł , czy raczej zły?
Czy szkoła ma uczyć rygoru i odpowiedzialności od samego początku, czy podążać za uczniem?
Czy jak się uczymy o przyrodzie i jest wiosna, to lepiej wyjść na zewnątrz, czy zostać w klasie i coś tam sobie czytać?


Widzę, że nasza ministra edukacji ma jeszcze dużo prac domowych do odrobienia, jeśli nadal chce wypowiadać się na temat procesu kształcenia. Nawet nie zaproponuję lektur, z którymi powinna się zapoznać, bo woli czytać Witkacego. To, o czym mówi w wywiadzie, jest zbiorem banałów, potocznych sądów, opartych najczęściej na tym, co jedna pani powiedziała drugiej pani o tym, jak trzecia pani... , to odwoływanie się do zdarzeń incydentalnych, powierzchownych sądów, zasłyszanych poglądów, dykteryjek, które być może są dobre dla osób niewykształconych, dla półanalfabetów, ale jeśli czytają to nauczyciele (w moim przekonaniu osoby wykształcone), to mogą tylko z politowaniem spojrzeć na fotografię swojej szefowej i tekst tego wywiadu.

Co to za minister edukacji, która na pytanie o sens edukacji seksualnej młodzieży w szkolnictwie publicznym, odpowiada, że poprosiła Instytut Badań Edukacyjnych (podlegający MEN) o przeprowadzenie badań, bo chce wiedzieć, „w którym roku życia dzieci sięgają po treści seksualne. Skąd czerpią wiedzę i jaki to im daje obraz seksualności”. Mamy w Polsce znakomitych ekspertów w tej dziedzinie, ale... ministra chce mieć wyniki badań. To znaczy, że żyjemy w jakimś zaścianku, gdzie nikt niczego nigdy nie badał. Ministra nie wie, że mamy w uniwersytetach i akademiach medycznych ludzi, którzy prowadzą od lat badania naukowe, kształcą innych z zakresu edukacji seksualnej, publikują raporty na ten temat, ale... ministra woli wydać kolejne dziesiątki tysięcy z budżetu państwa na własne oświecenie. A tak samej sięgnąć po książki, to nie łaska? Może by ministra wysłała jakiegoś urzędnika z MEN do Biblioteki Narodowej, by jej wypożyczył, albo nawet sam przeczytał i zrobił notatkę, jeśli sama nie ma na to czasu?

Jest w tym wywiadzie kolejna porcja nieustannie powtarzanych tych samych poglądów m.in. na temat konieczności wprowadzenia jednego podręcznika, stanu przygotowań szkół do przyjęcia sześciolatków itp. Jest też przejaw hipokryzji, bo kiedy zapytana o to, do jakich szkół uczęszczają jej dzieci, odpowiada, że do niepublicznych, ale tylko i wyłącznie z powodu miejsca zamieszkania. Ministra mieszka na peryferiach Warszawy, a do każdej szkoły publicznej trzeba dojechać. Uznałam, że skoro mają przemierzać pół świata, to niech spróbują szczęścia w takich, które zmuszają do myślenia i krytycznego oglądu świata". Mamy więc laurkę dla szkół prywatnych i pośrednią ocenę jakości kształcenia w szkołach publicznych. A może J. Kluzik-Rostkowska zorientowała się, że rejonowa szkoła publiczna dla jej dzieci jest nie na miarę...? Nie mogła powiedzieć, że dlatego jej dzieci uczęszczają do szkoły prywatnej, bo są tam dużo lepsze warunki do uczenia się, korzystniejsza oferta kształcenia?

Przeczytałem cały wywiad tylko i wyłącznie z racji zawodowych. Przykre, że dane jest nam już kolejną kadencję tolerować (łac. tolero – ścierpieć) ministra, który nie przynosi polskiej edukacji chwały. Obsługę propagandową ma świetną, jak cały rząd, bo i w edukacji wszystko stało się towarem, produktem, który trzeba dobrze ulokować, wypromować.