05 lutego 2014

Napisz podręcznik dla pierwszoklasistów

(fot. Program TVN24 red. Andrzeja Morozowskiego z udziałem autorki podręczników dla wczesnej edukacji i posłanki PO)






Nie czekaj, nie bądź bezrobotny, nie leń się, praca leży na ulicy, a raczej w ORE, czyli Ośrodku Rozwoju Edukacji. Tysiące bezrobotnych nauczycieli w zakresie edukacji wczesnoszkolnej (kształcenia zintegrowanego, elementarnego) w Polsce wreszcie mają szansę na swój życiowy sukces. Być może wśród was, obok was albo poza wami jest ktoś, kto mógłby napisać podręcznik dla pierwszoklasisty i uratować honor nowej ministry edukacji pani Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Ba, tu nawet chodzi o honor Premiera rządu. Oboje przecież potwierdzili w mediach, że z dniem 1 września 2014 r. nasi milusińscy, którzy przekroczą próg szkoły podstawowej, otrzymają bezpłatny podręcznik.

Wymagania są jednak wyśrubowane, bowiem ORE ogłosiło już raz konkurs na takiego redaktora merytorycznego, ale albo nikt się nie zgłosił, albo nie miał właściwych kwalifikacji. Może termin był za krótki, żeby się zgłosić do atrakcyjnej pracy? Oferta została opublikowana w środę, 29 stycznia 2014, a trzeba było złożyć dokumenty do... 31 stycznia 2014 r. do godz. 13.00. Słusznie ktoś wyszedł z założenia, że podręczniki najlepsi autorzy mają w domu, w jakiejś szufladzie, tylko czekają, aż ktoś im zaproponuje ich wydanie.

Rozpętała się burza medialna. Dziennikarze zaczęli dopytywać panią minister o szczegóły, bo przecież nikomu by na myśl nie przyszło, by ogłaszać nierealną decyzję, i to w roku wyborczym. Nieeee, skądże znowu. Być może właściwy kandydat, znakomity autor już chciał złożyć swoją ofertę, ale jak usłyszał w telewizyjnym i prasowym wywiadzie ministry edukacji, że to będzie najbardziej krytykowany podręcznik w Polsce, bo nawet zarzuci się jego autorowi, że źle stawia przecinki, to pewnie się wystraszył/-a? Nieee, skądże znowu. ORE postanowiło dać kandydatom więcej czasu do namysłu. Już w poniedziałek, 03 lutego 2014, po weekendowych wywiadach pani minister, pojawiło się ponownie to samo "Ogłoszenie o poszukiwaniu kandydata na stanowisko specjalisty redaktora merytorycznego". Można złożyć swoje podanie wraz z pożądaną dokumentacją do... 6 lutego br.

Bardzo podoba mi się ta nazwa, bo nie chodzi tu o żadnego autora, gdyż ci już od dawna są na rynku wydawniczym, (a być może już z kimś zawarto stosowną umową bez konkursu?), ale o specjalistę redaktora merytorycznego, którego zadaniem będzie:

• redagowanie merytoryczne i edytorskie treści z zakresu edukacji wczesnoszkolnej;

• współpraca z autorami, konsultantami i recenzentami;

• czuwanie nad poprawnością merytoryczną ostatecznej wersji materiału;

• współpraca z zespołem graficznym i redaktorem prowadzącym.

Moim zdaniem nareszcie szkolnictwo wyższe otrzymało konkretne zamówienie i zarazem wskazanie, w jakim zakresie powinno kształcić studentów pedagogiki w zakresie wczesnej edukacji. Jeśli ktoś chce być nauczycielem w szkole podstawowej, to właśnie rynek powinien określać uniwersytetom i akademiom, jakie kompetencje są niezbędne u absolwentów tego kierunku. Może nawet warto uruchomić nową specjalność w uczelniach integrując kształcenie pedagogiczne z wydawniczym. W efektach kształcenia należałoby uwzględnić m.in.:

• doświadczenie w redagowaniu materiałów z zakresu edukacji wczesnoszkolnej (w ramach praktyk studenckich, dyplomowych itp.);

• bardzo dobra znajomość podstawy programowej w zakresie edukacji wczesnoszkolnej (wystarczy zdać egzamin z pamięciowego opanowania tej podstawy);

• dobra znajomość prawa autorskiego (tu przydałby się udział w module zajęć ze studentami prawa, a przy okazji można znaleźć partnera na całe życie);

• dobra znajomość prawa oświatowego (na studiach prawniczych nie jest ono wykładane, więc lepiej jest zainwestować w partnera, który nam wytłumaczy prawo oświatowe i przepyta z jego znajomości);

• znajomość programów pakietu Ms Office (to zna każdy absolwent gimnazjum);

• lista zredagowanych publikacji (już w toku studiów należy zaangażować się w redagowanie publikacji w ramach koła naukowego, gazety uniwersyteckiej itp.).

Mam nadzieję, że dołożę swoją cegiełkę do wspólnej troski władzy, by powstał pierwszy, najwspanialszy i bezpłatny elementarz, bo być może ten z buławą redaktorską w plecaku szkolnym zdąży jeszcze do jutra złożyć swoją ofertę pracy. Dokumenty uważa się za dostarczone w terminie, jeśli wpłynęły na adres ORE do dnia 6 lutego 2014 r. Nie podano godziny, a zatem liczy się data stempla pocztowego. A może ORE poszukuje redaktora do kolejnych już podręcznikowych tomów dla uczniów klasy II i III? Może rzeczywiście podręcznik już jest?

A my, rodzice, cieszymy się, że skończy się ten podręcznikowy koszmar, te boxy, ćwiczeniówki, wyklejanki, wycinanki, karty pracy, gry i zabawy, krzyżówki i łamigłówki. Niech wreszcie nasze dzieci zaczną się uczyć za darmo w szkole publicznej. Jeden podręcznik - jeden zeszyt.




04 lutego 2014

Jaką rolę odgrywa OECD w polskiej edukacji?

(fot. Szczyt ministrów edukacji krajów OECD)









Odpowiedzi na to pytanie nie uzyskamy z dostępnych źródeł, czyli domeny Ministerstwa Edukacji Narodowej. Owszem, jak ktoś wpisze w wyszukiwarkę "OECD", to znajdzie multum tekstów na temat rzekomych sukcesów polskiej młodzieży w PISA, czyli programie realizowanym przez m.in. państwa członkowskie OECD, a do takich należy Polska. Moje pytanie nie dotyczy jednak PISA, bo o tym, do czego i w jakim zakresie sprowadza się manipulacja polityczna i nieprzestrzeganie przez stosowne konsorcjum standardów naukowej weryfikacji owych diagnoz już pisałem w kwartalniku "Pedagogika Społeczna" (2013 nr 4).

Moje pytanie dotyczy tego, na podstawie jakich regulacji prawnych Ministerstwo Edukacji Narodowej podporządkowuje politykę oświatową wytycznym stanowionym przez organizację pozanarodową? A może tak nie jest? A może przypadkiem jest zainteresowanie władz OECD uzyskiwanymi w Polsce pomiarami wiedzy i umiejętności wśród naszych nastolatków? Jakie zalecenia polskiej władzy wydaje OECD, które mają zobowiązujący dla nas charakter?

Ministrowie (lub ich zastępcy) edukacji spotykają się każdego roku ze sobą, by rozliczyć się z nałożonych na ich kraje zadań. Tak wynika z raportu rządu Słowackiej Republiki, który niczego nie ukrywa przed własnym społeczeństwem, tylko na stronie resortu szkolnictwa informuje wprost o "Poleceniach/rekomendacje OECD" , które rzekomo mają przyczynić się do podwyższenia osiągnięć szkolnictwa przy efektywnych sposobach jego finansowania. Niektóre z tych rekomendacji i nam bardzo by odpowiadały, skoro jest w nich mowa o tym, żeby podwyższyć płace nauczycieli, ale OECD żąda zarazem zmian strukturalnych, które przyczyniłyby się do zwiększenia efektywności systemu szkolnego, mając tu na uwadze sieć szkolną, zwiększanie liczby uczniów w klasach czy uzależnienie wysokości płacy nauczycieli od skuteczności ich pracy.

Zdaniem władz OECD rezerwy tkwią w dostępnych przecież sposobach oceniania pracy nauczycieli i identyfikowania szkół dysfunkcyjnych oraz szkół będących wzorem dobrych praktyk. Finansowanie szkół powinno być podporządkowane lokalnym potrzebom i zwiększeniu autonomii szkół. Oczekuje się także zwiększania liczby uczniów niepełnosprawnych i o specjalnych potrzebach rozwojowo-wychowawczych w szkolnictwie ogólnodostępnym, a więc wzmacniania procesu ich integracji.

W świetle warunków stawianych Słowacji przez OECD należy zwiększyć wsparcie dla uczniów z dysfunkcyjnych środowisk wychowawczych, z środowisk biedy, w tym dzieci romskich, i zachęcać dzieci z tym środowisk już do edukacji przedszkolnej. Rekomenduje się władzom Słowacji, by wprowadzono dualny system przygotowywania uczniów do zawodów, a więc łączenia nauki z praktyką zawodową. Jak podaje słowackie ministerstwo szkolnictwa, częściowo już zaczęło wywiązywać się z tych zaleceń, bo podwyższono płace nauczycielskie o 5%.

To może i polscy nauczyciele mieli w ciągu ostatnich lat podwyżki nie dzięki hojności polskiego rządu, tylko nałożonym nań zaleceniom OECD? A tak w ogóle, to kto rządzi polską edukacją i decyduje o losach polskich dzieci i młodzieży? Z notek MEN wynika, że np. Maciej Jakubowski, podsekretarz stanu w MEN, uczestniczył w ub. roku w szczycie dotyczącym zawodu nauczyciela, zorganizowanym w Amsterdamie przez OECD. Jak napisano: Międzynarodowe szczyty nauczycielskie służą bezpośredniej wymianie poglądów między przedstawicielami państw, które postrzegane są przez społeczność międzynarodową jako kraje z wysoką jakością edukacji. Ze względu na swą wyjątkowość spotkania te określane są często jako „edukacyjne G20". Polska, od pierwszego szczytu, który odbył się trzy lata temu w Nowym Jorku, znajduje się w gronie zapraszanych państw, co stanowi dla nas ogromne wyróżnienie.

To my musimy być wyróżniani w ten sposób, bo nie potrafimy sami stanowić o jakości kształcenia polskich dzieci? Jakie konkretne korzyści, poza dowartościowaniem ministrów, wynikają z takich szczytów? NA stronie MEN odnotowano: "Podczas szczytu nauczycielskiego w Amsterdamie zwracano uwagę na konieczność tworzenia spójnych, kompleksowych rozwiązań uwzględniających zarówno ocenę pracy nauczycieli i szkół, jaki i całych systemów edukacji, zachęcając jednocześnie do patrzenia na te zagadnienia w szerszym kontekście uwarunkowań decydujących o powodzeniu działań edukacyjnych państwa." To nasi ministrowie tego nie wiedzą, czy może godzą się na standaryzowanie systemu i wymogów pracy nauczycieli pod oczekiwania OECD?

Dlaczego w polskim Sejmie nigdy nie było debaty na temat tego, w jakim zakresie międzynarodowe organizacje "meblują" naszą oświatę i na jakiej podstawie?

02 lutego 2014

Ależ MEN ma podręcznikowego kota... w worku




Dzisiaj powracam do kwestii populizmu ministry oświaty na poziomie socjalistycznych westchnień. Wczorajsza konferencja prasowa pani Joanny Kluzik - Rostkowskiej wraz z wsparciem (równie niekompetentnym) Premiera rządu Donalda Tuska (ten jednak ma prawo być z ludu i dla ludu, chociaż bez wiedzy na określony temat, skoro nawet jego ministra nie ma pojęcia o tym, o czym mówi) była kolejną odsłoną spektaklu manipulowania społeczeństwem. To żałosne, że politykom wydaje się skuteczną propagandowa forma komunikowania się z obywatelami bez rzeczowego wyjaśnienia problemu, który jest przedmiotem debaty.

Ministra edukacji zwołała konferencję prasową na temat "bezpłatnego podręcznika" dla pierwszoklasistów, ale nie pokazała narodowi tekstu projektowanej w tym zakresie ustawy czy rozporządzenia. Podobno jest w opracowaniu, ale urzędnicy jeszcze się nie wyrobili. To za co otrzymują płace? O tej kwestii nie mówi się przecież od tygodnia tylko od kilkunastu lat! Proszę nie wciskać kitu polskiemu społeczeństwu, że nagle w MEN ktoś zaczął pracować nad projektem prawnego rozwiązania tej kwestii, skoro wszystkie poprzednie ekipy właśnie na tak populistycznej idei kompromitowały się i wycofywały z niej bardzo szybko twierdząc, że problem jest zbyt złożony. Obawiam się, że dukająca w czasie konferencji ministra, która nie ma zielonego pojęcia o procesach kształcenia i ich uwarunkowaniach (nie musi, nie od tego są politycy, by byli kompetentni) dobija ten rząd bezmyślnym rozwiązaniem.

Proszę zauważyć, że nikt w tej debacie nie mówi o tym, czym jest podręcznik szkolny, jaka jest jego rola, jak powinien być napisany, jaką powinien posiadać oprawę graficzną, by mógł spełniać nie tylko dydaktyczne, ale i samokształceniowe funkcje w rozwoju osoby uczącej się. Tu w ogóle nie ma kompetentnych wypowiedzi, tylko wprowadza się propagandowe hasełka w stylu, że ma być przede wszystkim jak najtaniej i jak najszybciej. Nic dziwnego, że bardziej przygotowani do tej konferencji dziennikarze (nie po raz pierwszy okazuje się, że mają lepszą wiedzę, niż sam minister edukacji i premier) zadawali pytania, z którymi ministra nie potrafiła sobie poradzić. Właśnie dlatego dukała i prosiła dziennikarzy, by nie pytali o konkrety, gdyż ona ich... nie zna. To była dopiero jedna z wielu konferencji na ten temat, jak stwierdzała po wielokroć, więc jeszcze się dowiedzą.

No to, o co chodziło w czasie tej konferencji? Po co ją zorganizowano, skoro ministra nie ma zielonego pojęcia o tym, o czym powinna mówić? Oczywiście, po to, by powalczyć o wzrost poparcia dla partii władzy w sondażach. Jak się rzuci społeczeństwu informacyjny ochłap w stylu: "- Chcielibyśmy sfinansować obowiązkowy podręcznik tak, aby rodzice mieli do niego dostęp bezkosztowo. Kalkulacje pokazały rzecz druzgocącą, koszt produkcji podręcznika dla pierwszoklasisty nie powinien w żadnym wypadku przekroczyć 10 milionów złotych. Dzisiaj rodzice wydają blisko 140 mln złotych. Tak naprawdę o tę różnicę walczymy, o różnicę właśnie dla rodziców " , to przecież nikt w tym momencie nie sprawdzi, o jakich rodzicach jest tu mowa, skąd się wzięła kwota 140 milionów zł. i jak wyliczyła to ministra lub jej urzędnicy, że koszt wydania podręcznika bezkosztowo powinien wynosić 10 milionów zł dla rodziców? Proszę podać źródła i metodologię tych wyliczeń! Skończcie państwo politycy z tym rzucaniem wielkich i małych liczb w eter, bo bardzo szybko zostaną one zweryfikowane jako kłamliwe, a zatem służące jedynie ,manipulacji politycznej.

Zdaniem Premiera, celem wprowadzenia darmowych podręczników jest uzyskanie porównywalnego jakością materiału za nieduże pieniądze. Każdy, kto wydawał podręczniki, a ja uczestniczyłem w pracy naukowej nad wydaniem 6 tomów podręczników akademickich wie, że koszty wydania jednego podręcznika są zależne od:
- jego formatu: A5, B5 czy inny;
- nakładu;
- objętości;
- rodzaju druku: kolor czy czarno-biały;
- rodzaj oprawy: twarda, szyta czy miękka, klejona, czy np. skoroszyt;
- kosztu dodatku (np. płyta CD lub DVD, jakieś plansze, itp.,);
- honorariów autorskich;
- kosztów recenzji;
- koszty licencji (w podręcznikach to koszt zakupu praw do publikacji zdjęć, grafik, filmów także tekstów innych autorów czy z innych wydawnictw wspierających treść podręcznika np. wiersze, zagadki, ćwiczenia graficzne itp.);
- projekt okładki i layout (makieta środka)
- skład (DTP);
- koszty wydawnicze (samo się nie zrobi; redakcje, korekty, koszty pracowników i in.)
- kosztów promocji: (pamiętamy, że na promocję idei sześciolatek w szkole MEN wydał w jednym roku 31 mln!);
- koszt dystrybucji;
i inne.

Oficyny, z którymi dotychczas współpracowałem lub nadal współpracuję naukowo, nie wydają podręczników szkolnych, ale wiem jako redaktor czy współredaktor takowych dla środowiska akademickiego, z ilu rozwiązań koniecznych dla tego typu publikacji musiałem rezygnować, gdyż zakup licencji na ilustrację, fotografię, schemat, tabelę itp. przekraczał granice wytrzymałości nie tylko wydawcy, ale w konsekwencji także klienta.

Niech ministra J. Kluzik-Rostkowska ujawni wyliczenia rzeczywistych kosztów produkcji. Ta formacja polityczna ma przecież posła Rafała Grupińskiego, który był przez kilka lat prezesem właśnie największego w Polsce wydawnictwa szkolnego i jakoś przez sześć lat rządów PO nie był w stanie przygotować żadnego projektu ustawy. Nawet specjaliści milczą w obozie władzy w obliczu tej populistycznej gry.

Andrzej Nowakowski napisał w swoim felietonie (Biblioteka Analiz 2/2014, s. 16): "Swoją drogą polecam MEN-owi zacząć od rozdania za darmo (po uprzednim wykupieniu licencji od WSiP-u) kilkuset tysięcy "Elementarzy" Falskiego. Po pierwsze: byłoby to czytelne nawiązanie do czasów, w których pieniądze nie były aż tak ważne; po drugie: jest to podręcznik ciągle aktualny; a po trzecie: łączy on pokolenia. Któż bowiem nie wspomina z sentymentem Murzynka Bambo i Ali, która ma kota?... Jak się okazuje, dzisiaj też można się nabawić kota.

Podejmowałem już ten temat w blogu. Nie wolno wyjmować drobnego ogniwa z chorego systemu edukacyjnego w naszym kraju, by usiłując je nieco zmodernizować, wmawiać społeczeństwu, że będzie lepiej i taniej. Nie będzie. To, że rodzice uczniów klas pierwszych nie zapłacą ani jednej złotówki za wytworzone badziewie. Podręcznik nie powstaje w 5 miesięcy, więc musi być kiepski, skoro ma być tani. Chyba, że ktoś z MEN już wie, który z obecnych na rynku wydawców ma być zwycięzcą. Wówczas nie będzie to badziewie, bo w końcu od lat nauczyciele pracują z różnymi podręcznikami. To ciekawe, czy wówczas kryteria doboru nie będą rozpisane pod z góry upatrzonego wydawcę? Czy CBA zainteresuje się owym przetargiem?

Rząd wyda na to więcej niż 10 milionów złotych, a nauczyciele nie będą z tego podręcznika korzystać. Dlaczego? Dlatego, że NIE MUSZĄ. Nauczyciele w ogóle nie muszą korzystać z jakichkolwiek podręczników szkolnych zalecanych przez MEN. Mam nadzieję, że nauczyciele nie będą korzystać z podręczników szkolnych, gdyż w świecie multimediów są one tylko jednym z wielu źródeł porządkowania wiedzy, która w części bardzo szybko ulega dezaktualizacji w naukach przyrodniczych, społecznych i humanistycznych. Władze powinny inwestować w elektroniczne środki dydaktyczne, które wcale nie muszą mieć podręcznikowego charakteru. Wystarczy kupić dla szkoły i wypożyczyć każdemu uczniowi, którego sytuacja ekonomiczna w rodzinie jest bardzo zła, tablet z kartą WI-FI, by ten mógł swobodnie, pod kierunkiem nauczyciela sięgać do źródeł wiedzy. W Holandii takim uczniom tablety są wypożyczane albo ich koszt jest rozkładany na raty, by mogli je sobie po 3 latach wykupić. Tam stanowią one własność szkoły. Czas skończyć z podtrzymywaniem z minionej epoki kształcenia off-line na rzecz edukacji z wykorzystywaniem wiedzy w świecie on-line.

Przede wszystkim, czas skończyć z centralistycznym władztwem niekompetentnych urzędników MEN, zlikwidować tę zbyteczną i pasożytniczą instytucję, by zacząć wreszcie inwestować w autonomie szkół i nauczycieli, w samorządność szkolną i jak najwyższe kwalifikacje pedagogów, nauczycieli do pracy w zupełnie nowym świecie, świecie nowych mediów. Kto i kiedy zredukuje pasożytującą biurokraturę, która dzięki socjalistycznym pozostałościom w gmachu na al. Szucha czerpie korzyści z wygodnych posadek, które już od lat nie służą poprawie polskiej edukacji?