29 stycznia 2014

Samorządowy interwencjonizm oświatowy

W Łodzi już trwa spór o to, że władze samorządowe tego miasta postanowiły określić limity klas (a zatem i przyjęć) do istniejących jeszcze liceów ogólnokształcących. Tego typu interwencjonizm jest niczym innym jak socjalistyczną praktyką polegającą na wtrącaniu się władz edukacji w neoliberalną politykę edukacyjną III RP. To, ilu absolwentów gimnazjów, często z okolicznych powiatów, będzie mogło ubiegać się o miejsce w wymarzonej dla siebie szkole, nie zależy przede wszystkim od jej pojemności architektonicznej (chociaż i ta jest - czy tego chcemy, czy nie - ogranicznikiem, bowiem budynki nie są z gumy balonowej), ale od decyzji organu prowadzącego. Ten bowiem określił sztywny limit oddziałów, jakie będą mogły być uruchomione dla przyszłych pierwszoklasistów-licealistów.

Tym samym młodzież już wie, że to nie ona rozstrzyga o tym, gdzie pragnęłaby się uczyć, ale podmioty zewnętrzne. W ten oto sposób powstał nowy ranking liceów, który w pewnym zakresie pokrywa się z rankingiem osiągnięć szkolnych uczniów oraz jedną skupiającą młodzież z egzystencjalnymi problemami. Mamy zatem "szkoły - łodzie flagowe", jak I, III, IV, XII, XIII, XXI XXIV, XXV, XXVIXXXI, XXXII, XXXIII i XLIV LO, w których dyrektorzy będą mieli prawo organizować nabór do maksymalnie pięciu oddziałów nowych klas pierwszych(a w latach ubiegłych było ich w niektórych liceach po sześć) oraz nową w rankingu grupę liceów. W nich będą mogły powstać co najwyżej po cztery takie klasy, po trzy, lub co gorsza - po dwie i .. tylko po jednej. Tak więc na obrzeżach tego przyzwolenia znajduje się np. XXXV LO - szkoła, która miała być już w stanie likwidacji z powodu zbyt małej liczby chętnych do uczenia się właśnie w niej.

Niektórym liceom przykręcono kurek dopływu, bo zmniejszono limit nowych oddziałów np. z sześciu do pięciu, pięciu do czterech, z czterech do trzech itd. Dyrektorzy jednych szkół średnich już protestują, co jest postrzegane jako oznaka braku solidarności z pozostałymi, którzy też chcieliby kształcić w kierowanych przez siebie placówkach, inni zaś cieszą się, że będą mieli chociaż jeden czy dwa oddziały. Będą mieli? Tak, ale na papierze, bo przecież władze samorządowe nie są w stanie pokierować "strumieniem" kandydatów do tych szkół, do których w ramach pierwszego wyboru zgłosi się zbyt mało kandydatów, by można było uruchomić chociaż jedną pierwszą klasę. Podobnie mogą być sfrustrowani dyrektorzy szkół o tzw. wysokim progu przyjęć, bowiem nie mogą wiedzieć, ilu tegorocznych absolwentów gimnazjów znajdzie się w grupie najwyższych aspiracji i osiągnięć, by ów próg pokonać. Być może będą tworzyć listy rezerwowe, by przyjmować "z łapanki", byle tylko mieć wypełniony limit planowanych oddziałów.

Tak oto szkoły ponadgimnazjalne wchodzą coraz silniej w strategię rywalizacji antagonistycznej, która jest "grą o sumie zerowej", to znaczy, że zysk jednej szkoły jest równoznaczny ze stratą innych szkół. Bunt dyrektorów i rad pedagogicznych jednych liceów z powodu obiecania im w ubiegłym roku zwiększenia limitu oddziałów dla klas pierwszych (a tej obietnicy nie dotrzymano), jest niczym innym, jak z jednej strony próbą wyeliminowania konkurencji za pomocą interwencjonizmu samorządowego, a z drugiej ich ukrytego włączania się w lokalne rozgrywki przedwyborcze, by pomóc lewicy wykosić prawicę, czy na odwrót. Być może zatem nie o dobro uczniów tu chodzi, ani o dobro etyczne (słowność władzy), tylko o wzmocnienie własnego bezpieczeństwa zatrudnienia w zawodzie lub dostanie się do władz samorządowych nowej kadencji. Jak inni będą mieli mniej uczniów, to trudno, niech martwi się przyszła władza o to, co zrobić z nauczycielami i pustoszejącymi budynkami, które trzeba utrzymywać z pieniędzy podatników, płacić za media, utrzymywać kadry administracyjne i nauczycielskie itp., bez względu na to, czy uczniów jest 100 czy 450, albo zaledwie 60.

Do rywalizacji koszącej przeciwnika (wszystko jedno, czy jest nim samorządowa władza, czy kadry innych liceów) wprowadza się argumenty, które de facto nie mają przecież nic wspólnego z wolnościowym prawem młodzieży do wyboru tej a nie innej szkoły. Jak w jednej zabraknie miejsc, to przeniosą się do innej, tylko czy aby dlatego, że rzeczywiście wymarzyli sobie w niej edukację czy - jak sądzą niektórzy nauczyciele - powaliła ich siła i zakres sukcesów, jakie obcy im już uczący się w danej szkole licealiści uzyskali w konkursach czy olimpiadach. Apetyty zresztą rosną w miarę "ględzenia", bo nauczyciele zagrożonego w ub. roku likwidacją liceum, do której nie doszło tylko i wyłącznie w wyniku błędu (a może celowo popełnionego) przez jednego z urzędników Wydziału Edukacji, już podnoszą alarm, że są niesłusznie dyskryminowani prawem do uruchomienia zaledwie jednego oddziału. W ubiegłym roku nie mieli chętnych nawet do jednego, więc skąd są przekonani, że w tym roku będą do nich waliły tłumy pasjonatów uczenia się właśnie w tym, a nie innym LO?

Być może magistrat dobrze oszacował spodziewaną liczbę kandydatów do liceów ogólnokształcących, uwzględniając nie tylko niż demograficzny (w tym roku będzie o ok. 500 kandydatów mniej w stosunku do ubiegłorocznej liczby kończących gimnazja), ale także swoistego rodzaju renesans zainteresowania szkołami technicznymi, zawodowymi czy ruchy migracyjne rodzin z dziećmi w tym wieku. Kto wie, czy interesy gimnazjalistów nie pokrzyżują nawet tak ambitnych planów w zakresie przygotowanej liczby nowych oddziałów? Łódź ulega z każdym rokiem wyludnieniu, gdyż coraz więcej młodych osób wyjeżdża albo do innych miast, albo z rodzicami do innych krajów (za chlebem). Kto jest to w stanie przewidzieć, by po wiosennej rekrutacji zaapelować do kandydatów do samorządów o... zmianę w następnym roku szkolnym poziomu samorządowego interwencjonizmu? Do jesieni będą "gruszki na wierzbie", a po wyborach zacznie się twarda konieczność przygotowywania kolejnych budynków liceów do likwidacji.

A poza tym społeczeństwo zgodziło się na władze polityczne, które promują dominację rynku, interesów gospodarki i przedsiębiorców kosztem (wy-)kształcenia młodych pokoleń. Jeśli minister edukacji w submisji wobec ministra finansów przykręca samorządom kurek z dotacją celową na oświatę, bo władza musi utrzymywać infrastrukturę edukacyjną i realizować konstytucyjne prawo dzieci do publicznej oświaty, ale jak najmniejszym kosztem, to i samorządy zaczynają stosować taktykę godzenia wielu interesów lokalnych.

A może zaniechać interwencjonizmu, jakichkolwiek regulacji formalnych i niech się dzieje wola Nieba. Do którego liceum przyjdą nowi kandydaci, to się ostanie, a może nawet zorganizuje kształcenie na trzy zmiany, byle tylko upchnąć jak najwięcej, a do którego liceum nie przyjdą, to ... też się ostatnie. Populistyczna polityka jest w tym roku w cenie. A kto zapłaci rachunki? ONI.

28 stycznia 2014

Narodowy skandal w planowanym w 2014 r. rozwoju czytelnictwa?

Juliusz Wasilewski pisze pod powyższym tytułem w najnowszym numerze "Biblioteka w Szkole" o tym, jak to nasi politycy postanowili realizować Narodowy Program Rozwoju Czytelnictwa w 2014 r. bez udziału dzieci, młodzieży, szkół i bibliotek szkolnych. Toż to sama esencja teflonowego rządu. Jak trafnie pisze o tym autor felietonu, mamy tu do czynienia z narodowym skandalem w związku z przyjętym przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego planem powyższego anty-rozwoju.

Tego pisma władze MEN nie prenumerują, więc trudno się dziwić, że nie wiedzą, co dzieje się za miedzą, ale i nie muszą, bo w Polsce edukacja została rozparcelowana do różnych resortów, które - zgodnie z ponawianym postulatem polityków i ich idoli - nie przejawiają żadnej współpracy w sprawach fundamentalnych dla wspierania rozwoju młodych pokoleń.

Bibliotekarze szkolni rozpoczęli zbieranie danych, ile pieniędzy przeznacza się z budżetu na zakupy książek, ile sami "organizujemy" darów, a także, jak stare są nasze księgozbiory. Otóż największe kwoty w ramach w/w Programu zostaną przeznaczone na... poprawę infrastruktury bibliotek publicznych (30 mln) i zakup nowości wydawniczych wraz z multimediami dla tej sieci (ok. 23 mln), zaś rynek wydawniczy dostanie dofinansowanie rzędu 7 ml. zł na książki i czasopisma kulturalne.

Proszę sobie wyobrazić, że aż 7 mln zł zostanie wydatkowane na... PROPAGANDĘ, w ramach której będzie się informować społeczeństwo o tym, że ... Program Rozwoju Czytelnictwa jest realizowany i że powinno się czytać! Program nie przewiduje żadnych działań adresowanych bezpośrednio do dzieci i młodzieży, nie przewiduje także pomocy finansowej na zakup nowości wydawniczych dla bibliotek szkolnych (sic!), które nawet nie mogą się ubiegać o takie dotacje. Czyżby w sposób ukryty postanowiono kontynuować ubiegłoroczną akcję likwidowania bibliotek szkolnych? Cóż to, panie Ministrze, społeczeństwo nie widzi, to można to czynić? A gdzież nasi Związkowcy z ZNP, gdzie ministra edukacji? Na nartach w Dolomitach? Co robią posłowie w Sejmie, którzy w dobie kampanii do Europarlamentu będą głosić dobro i troskę o polskie dzieci, o ich wykształcenie?

Czyżby programy rządowe były tworzone pod prywatne spółki, które zarabiają pod szczytnymi hasłami? Kto nimi zarządza? Kto wygrywa przetargi? Wiadomo - beneficjentami nie są dzieci i młodzież. Władza sobie prenumeruje czasopisma i literaturę, więc zatroszczyła się o siebie, o czym pisałem już kilka dni temu. Tak samo jest w pozostałych resortach?

27 stycznia 2014

Światowej sławy socjolog ... z przypadku









Peter L. Berger (amerykański socjolog austriackiego pochodzenia) wydał autobiografię, która jest znakomitą analizą jego drogi do socjologii, do własnej pozycji w tej nauce, ale i w tle także historią dyscypliny naukowej. Dzisiaj należy do jednego z najczęściej cytowanych naukowców w świecie, toteż zapoznanie się z historią jego życia, która zaczyna się tak naprawdę wraz z jego dorosłością pozwala zrozumieć uwarunkowania przebiegu kariery naukowej socjologa. Opowiada on o sobie z całkowitym pominięciem wieku dziecięcego. Odsłania przy tym bardzo konsekwentnie rolę przypadku i umiejętności jego wykorzystania dla własnego rozwoju.

Czytając Bergera przypomniał mi się esej filozoficzny prof. Bogusława Wolniewicza "O idei losu", w której wyróżnił on dwie prostsze idee składowe ludzkiego losu: przeznaczenie (gr. mojra, to, co los nam „przydzielił”) i przypadek (gr. tyche – czyli to, co się nam przytrafia). Los człowieka jest wypadkową tych dwojga. Ktoś odpowie: „Przecież można coś robić!”. Owszem, czasami można. Jednakże to, czy gdzieś można, samo już jest wyrokiem losu, który akurat tutaj zostawił nam jakąś furtkę. (B. Wolniewicz, O Polsce i życiu, 2011, s. 19)

Otóż tak stało się w życiu Petera L. Bergera, którego do napisania historii własnego życia, związanej z początkami rodzenia się jego ścieżki rozwoju i sukcesów w naukach społecznych (a może bardziej nawet w naukach humanistycznych), skłonił zupełny przypadek. Od niego zaczyna zresztą wstęp do autobiografii pt. Adventures of an Accidental Sociologist: How to Explain the World without Becoming a Bore” (2011). Trafiłem na tę książkę w tłumaczeniu na język czeski, bowiem socjologia w tym kraju stoi rzeczywiście na światowym poziomie. W Pradze wydaje się znakomite, rodzime oraz zagraniczne rozprawy i studia badawcze z nauk społecznych i humanistycznych. Te zaś monitoruję i czytam od lat.

Peter L. Berger – jak wspomina w słowie wstępnym – został zaproszony w 2009 r. z wykładem do Budapesztu na Uniwersytet Środkowoeuropejski. Kiedy zapytał organizatorów, o czym miałby mówić, usłyszał, że wszystko jedno, że to zależy od niego. Innymi słowy, niech powie cokolwiek jako ozdoba wielkiej konferencji. Dodali jednak, że nie mieliby nic przeciwko temu, gdyby ten wykład miał charakter „ego-historii”. Pomyślał, że prawdopodobnie pod tym określeniem kryje się oczekiwanie przedstawienia jakiegoś autobiograficznego wątku z jego życia. Tak też uczynił, by sprawić tym nie tylko sobie przyjemność, ale i słuchaczom. Po powrocie z Węgier przystąpił do opisania naukowego życia.

Zacytuję zatem z wstępu odpowiedni akapit, zachęcając państwa do przeczytania książki w oryginale, bo po czesku pewnie niewielu będzie miało taką możliwość:

W tym samym roku, latem miałem rozmowę w Wiedniu z córką mojego przyjaciela. Właśnie zaczęła uniwersyteckie studia na socjologii i była nimi rozczarowana. Przeczytała moją starą książkę „Zaproszenie do socjologii”, toteż oczekiwała poruszających intelektualnie doznań. Zamiast tego strasznie się nudziła. Nie wiem, jakiego rodzaju socjologię wykładano w tamtym czasie na Uniwersytecie Wiedeńskim (kiedy przybyłem po latach do swojego rodzinnego miasta, miałem ważniejsze sprawy do załatwienia, niż kontrolowanie stanu rozwoju austriackiej socjologii). Skoro jednak są tam programy kształcenia, jak w całej Europie czy w Ameryce, to wcale nie byłem zaskoczony, że ta bystra młoda kobieta był znudzona studiami. O socjologii krąży mało dowcipów. Ale jeden z nich wydaje się odpowiadającym tej sytuacji:

Doktor oznajmia pacjentowi, że pozostał mu prawdopodobnie już tylko rok życia. Kiedy chory uporał się z tą dramatyczną diagnozą, pyta go, co by mu doradził.
- Ożeńcie się z socjolożką i przeprowadźcie się do Północnej Dakoty – poradził doktor.
- A to mnie wyleczy?
- Nie, ale ten rok wyda się Panu dzięki temu o wiele dłuższy.
(Dobrodružství náhodného sociologa. Jak vysvětlit svět, a přitom nenudit, tłum. tytułu: Przygody przypadkowego socjologa. Jak wyjaśniać świat a przy tym nie nudzić, Praga 2012, s.5


Ciekawe, czy krążą w Polsce dowcipy o socjologach, pedagogach czy psychologach?