28 stycznia 2014

Narodowy skandal w planowanym w 2014 r. rozwoju czytelnictwa?

Juliusz Wasilewski pisze pod powyższym tytułem w najnowszym numerze "Biblioteka w Szkole" o tym, jak to nasi politycy postanowili realizować Narodowy Program Rozwoju Czytelnictwa w 2014 r. bez udziału dzieci, młodzieży, szkół i bibliotek szkolnych. Toż to sama esencja teflonowego rządu. Jak trafnie pisze o tym autor felietonu, mamy tu do czynienia z narodowym skandalem w związku z przyjętym przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego planem powyższego anty-rozwoju.

Tego pisma władze MEN nie prenumerują, więc trudno się dziwić, że nie wiedzą, co dzieje się za miedzą, ale i nie muszą, bo w Polsce edukacja została rozparcelowana do różnych resortów, które - zgodnie z ponawianym postulatem polityków i ich idoli - nie przejawiają żadnej współpracy w sprawach fundamentalnych dla wspierania rozwoju młodych pokoleń.

Bibliotekarze szkolni rozpoczęli zbieranie danych, ile pieniędzy przeznacza się z budżetu na zakupy książek, ile sami "organizujemy" darów, a także, jak stare są nasze księgozbiory. Otóż największe kwoty w ramach w/w Programu zostaną przeznaczone na... poprawę infrastruktury bibliotek publicznych (30 mln) i zakup nowości wydawniczych wraz z multimediami dla tej sieci (ok. 23 mln), zaś rynek wydawniczy dostanie dofinansowanie rzędu 7 ml. zł na książki i czasopisma kulturalne.

Proszę sobie wyobrazić, że aż 7 mln zł zostanie wydatkowane na... PROPAGANDĘ, w ramach której będzie się informować społeczeństwo o tym, że ... Program Rozwoju Czytelnictwa jest realizowany i że powinno się czytać! Program nie przewiduje żadnych działań adresowanych bezpośrednio do dzieci i młodzieży, nie przewiduje także pomocy finansowej na zakup nowości wydawniczych dla bibliotek szkolnych (sic!), które nawet nie mogą się ubiegać o takie dotacje. Czyżby w sposób ukryty postanowiono kontynuować ubiegłoroczną akcję likwidowania bibliotek szkolnych? Cóż to, panie Ministrze, społeczeństwo nie widzi, to można to czynić? A gdzież nasi Związkowcy z ZNP, gdzie ministra edukacji? Na nartach w Dolomitach? Co robią posłowie w Sejmie, którzy w dobie kampanii do Europarlamentu będą głosić dobro i troskę o polskie dzieci, o ich wykształcenie?

Czyżby programy rządowe były tworzone pod prywatne spółki, które zarabiają pod szczytnymi hasłami? Kto nimi zarządza? Kto wygrywa przetargi? Wiadomo - beneficjentami nie są dzieci i młodzież. Władza sobie prenumeruje czasopisma i literaturę, więc zatroszczyła się o siebie, o czym pisałem już kilka dni temu. Tak samo jest w pozostałych resortach?

27 stycznia 2014

Światowej sławy socjolog ... z przypadku









Peter L. Berger (amerykański socjolog austriackiego pochodzenia) wydał autobiografię, która jest znakomitą analizą jego drogi do socjologii, do własnej pozycji w tej nauce, ale i w tle także historią dyscypliny naukowej. Dzisiaj należy do jednego z najczęściej cytowanych naukowców w świecie, toteż zapoznanie się z historią jego życia, która zaczyna się tak naprawdę wraz z jego dorosłością pozwala zrozumieć uwarunkowania przebiegu kariery naukowej socjologa. Opowiada on o sobie z całkowitym pominięciem wieku dziecięcego. Odsłania przy tym bardzo konsekwentnie rolę przypadku i umiejętności jego wykorzystania dla własnego rozwoju.

Czytając Bergera przypomniał mi się esej filozoficzny prof. Bogusława Wolniewicza "O idei losu", w której wyróżnił on dwie prostsze idee składowe ludzkiego losu: przeznaczenie (gr. mojra, to, co los nam „przydzielił”) i przypadek (gr. tyche – czyli to, co się nam przytrafia). Los człowieka jest wypadkową tych dwojga. Ktoś odpowie: „Przecież można coś robić!”. Owszem, czasami można. Jednakże to, czy gdzieś można, samo już jest wyrokiem losu, który akurat tutaj zostawił nam jakąś furtkę. (B. Wolniewicz, O Polsce i życiu, 2011, s. 19)

Otóż tak stało się w życiu Petera L. Bergera, którego do napisania historii własnego życia, związanej z początkami rodzenia się jego ścieżki rozwoju i sukcesów w naukach społecznych (a może bardziej nawet w naukach humanistycznych), skłonił zupełny przypadek. Od niego zaczyna zresztą wstęp do autobiografii pt. Adventures of an Accidental Sociologist: How to Explain the World without Becoming a Bore” (2011). Trafiłem na tę książkę w tłumaczeniu na język czeski, bowiem socjologia w tym kraju stoi rzeczywiście na światowym poziomie. W Pradze wydaje się znakomite, rodzime oraz zagraniczne rozprawy i studia badawcze z nauk społecznych i humanistycznych. Te zaś monitoruję i czytam od lat.

Peter L. Berger – jak wspomina w słowie wstępnym – został zaproszony w 2009 r. z wykładem do Budapesztu na Uniwersytet Środkowoeuropejski. Kiedy zapytał organizatorów, o czym miałby mówić, usłyszał, że wszystko jedno, że to zależy od niego. Innymi słowy, niech powie cokolwiek jako ozdoba wielkiej konferencji. Dodali jednak, że nie mieliby nic przeciwko temu, gdyby ten wykład miał charakter „ego-historii”. Pomyślał, że prawdopodobnie pod tym określeniem kryje się oczekiwanie przedstawienia jakiegoś autobiograficznego wątku z jego życia. Tak też uczynił, by sprawić tym nie tylko sobie przyjemność, ale i słuchaczom. Po powrocie z Węgier przystąpił do opisania naukowego życia.

Zacytuję zatem z wstępu odpowiedni akapit, zachęcając państwa do przeczytania książki w oryginale, bo po czesku pewnie niewielu będzie miało taką możliwość:

W tym samym roku, latem miałem rozmowę w Wiedniu z córką mojego przyjaciela. Właśnie zaczęła uniwersyteckie studia na socjologii i była nimi rozczarowana. Przeczytała moją starą książkę „Zaproszenie do socjologii”, toteż oczekiwała poruszających intelektualnie doznań. Zamiast tego strasznie się nudziła. Nie wiem, jakiego rodzaju socjologię wykładano w tamtym czasie na Uniwersytecie Wiedeńskim (kiedy przybyłem po latach do swojego rodzinnego miasta, miałem ważniejsze sprawy do załatwienia, niż kontrolowanie stanu rozwoju austriackiej socjologii). Skoro jednak są tam programy kształcenia, jak w całej Europie czy w Ameryce, to wcale nie byłem zaskoczony, że ta bystra młoda kobieta był znudzona studiami. O socjologii krąży mało dowcipów. Ale jeden z nich wydaje się odpowiadającym tej sytuacji:

Doktor oznajmia pacjentowi, że pozostał mu prawdopodobnie już tylko rok życia. Kiedy chory uporał się z tą dramatyczną diagnozą, pyta go, co by mu doradził.
- Ożeńcie się z socjolożką i przeprowadźcie się do Północnej Dakoty – poradził doktor.
- A to mnie wyleczy?
- Nie, ale ten rok wyda się Panu dzięki temu o wiele dłuższy.
(Dobrodružství náhodného sociologa. Jak vysvětlit svět, a přitom nenudit, tłum. tytułu: Przygody przypadkowego socjologa. Jak wyjaśniać świat a przy tym nie nudzić, Praga 2012, s.5


Ciekawe, czy krążą w Polsce dowcipy o socjologach, pedagogach czy psychologach?

26 stycznia 2014

Nie jest łatwo być tłumaczem języka migowego

Czynna zawodowo pedagog jako asystentka osoby niepełnosprawnej prosi o poradę na temat języka migowego i tłumacza języka migowego. Interesuje ją, jak to wygląda w Polsce pod względem prawnym. Ona sama ukończyła wiele kursów ale nie jest pewna czy ma uprawnienia do bycia tłumaczem języka migowego.

W rejestrze tłumaczy tego języka w jednym z urzędów wojewódzkich po zgłoszeniu się, widnieje jako tłumacz języka migowego, natomiast wg Polskiego Związku Głuchych, by ukończyć tłumacza T1, lub T2 powinna mieć ukończone kursy KSS1, KSS2, KSS3. Oczywiście, te kursy już ukończyła i ma także dodatkowo zdany egzamin w Państwowym Związku Głuchych w Warszawie. Ten ostatni egzamin składa się z trzech części, a jego koszty wynoszą około 500 zł i jest on odnawialny co 4 lata. Oprócz tego PZG zastrzega sobie, że egzamin W1 (na wykładowcę) mogą zdawać jedynie osoby niesłyszące, niedosłyszące lub osoby będące członkami PZG.

Nie jestem surdopedagogiem, toteż zwróciłem się do jednego z naszych najlepszych ekspertów, jakim jest prof. dr hab. Bogdan Szczepankowski, em. profesor Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, autor wielu podręczników i rozpraw na temat języka migowego. Odpowiedź Profesora jest następująca:

Po pierwsze – jeśli chodzi o możliwość rejestracji na listach wojewodów – to każdy może się zarejestrować na podstawie oświadczenia, że zna język migowy. Tu praktycznie nie są potrzebne żadne dokumenty.

Po drugie – uprawnienia tłumacza z możliwością powoływania przez sądy na biegłego rzeczywiście uzyskuje się na podstawie świadectwa tłumacza wydawanego przez PZG i to drugiego stopnia (T2). Przepisy PZG w sprawie egzaminów są takie, jak pisze zainteresowana.

Po trzecie – uprawnienia wykładowcy języka migowego również wydaje PZG.

No i najważniejsze – Polska Rada Języka Migowego chce te sprawy uporządkować, m.in. znieść monopol PZG na nadawanie uprawnień w postaci certyfikatów T1, T2, W1 i W2. Prace trwają i w tym roku sprawa się rozstrzygnie, ale te certyfikaty nie mają jakiejś magicznej mocy i tylko certyfikat T2 upoważnia do zgłoszenia się jako tłumacz do sądu. Bardzo wiele osób w Polsce prowadzi np. kursy języka migowego bez jakichkolwiek dyplomów (to też jest przedmiotem działania Rady). Rada zajmie się także weryfikacją osób na listach wojewodów, bowiem wiadomo już, że są tam zgłoszone osoby, które zbyt słabo znają język migowy.

Wreszcie uwaga osobista Profesora – aby być tłumaczem języka migowego nie wystarczy ukończyć trzy kursy KSS. Potrzeba autentycznie o wiele więcej wiedzy i umiejętności. Niech owa Pani usiądzie przed telewizorem np. w czasie wiadomości i spróbuje tłumaczyć a vista. Jeśli jej się to uda to oznacza, że potrafi, jeśli nie, to przynajmniej przekona się ile mniej więcej jeszcze jej brakuje.


Sądzę, że tego typu wyjaśnienia przydadzą się nie tylko studiującym pedagogikę specjalną, ale i być może zainteresowanym uzyskaniem nie tyle certyfikatu, ile odpowiednich umiejętności.