14 stycznia 2014

Wychowanie seksualne w szwedzkiej wersji

(foto: W jednej z polskich księgarń)













Nie jestem specjalistą w tym zakresie, toteż bardziej interesuje mnie w powyższym zakresie opinia tych, którzy rzeczywiście są ekspertami od tej edukacji. Za każdym razem, kiedy zbliżają się wybory polityczne w naszym kraju, rządzący celowo odgrzewają i podgrzewają problemy światopoglądowe, by wyostrzyć różnice i podziały wśród Polaków. Dzięki temu scena polityczna staje się dla władzy bardziej przewidywalna. Może zastanowić się nad tym, kogo i gdzie jeszcze „przekupić”, politycznie „skorumpować”, żeby uzyskać maksymalnie najwyższy wynik wyborczego sukcesu. Zwróćcie uwagę na to, że w okresach „ciszy”, kiedy nikomu na nikim specjalnie nie zależy, zapomina się o tych problemach, nie porusza ich, gdyż są tematami tabu.

Oświata dostarcza idealnych problemów do rozgrzania wokół nich obywateli i spolaryzowania dzięki tej manipulacji debaty publicznej na tych, którzy będą ZA lub PRZECIW. Obojętni, nieświadomi i tak się nie liczą, więc można za nich zadecydować także o losach ich dzieci w placówkach publicznej oświaty. Nawet lepiej jest dla władzy, jak większa część obywateli obraża się na nią i milczy, jest bierna, nie weźmie udziału w wyborach, bo może wówczas precyzyjnie zaplanować środki, które musi wydać na kampanię, ale nie z własnego, partyjnego budżetu, tylko ze środków publicznych pod pozorem troski o sprawy publiczne, a takimi niewątpliwie jest edukacja naszych dzieci i młodzieży.
Premier już zapowiedział, że rozda jeden podręcznik do klasy I w szkołach podstawowych „za darmo”, a przecież wiadomo, że to wszyscy podatnicy za to zapłacą, ale jeszcze nie wie, jaki to będzie podręcznik. Tymczasem na rynku wydawniczym już mamy ponad 20 podręczników do elementarnego kształcenia dzieci. Zorganizowanie przetargu na jeden jest nie lada gratką, bo gwarantuje kilkumilionowy zysk dla wydawcy tylko w jednym roku! Ciekawe, kto ma wygrać ów konkurs, bo sądzę , że władza ma już rozeznanie na neoliberalnym rynku?

Nie ulega dla mnie wątpliwości, że jak wybory wygra Twój Ruch albo SLD czy jakakolwiek inna lewicowa partia polityczna, to natychmiast pojawi się kwestia darmowych podręczników do edukacji seksualnej i to wcale nie w wersji soft, skoro mamy już na rynku sprawdzonego w tym temacie wydawcę. Już teraz powinniśmy się zainteresować literaturą „bez tabu” w przekładzie na język polski, bo nie przypuszczam, by któryś z rodzimych autorów miał taką sprawność w pisaniu o sprawach intymnych dla dzieci jak autorzy ze Szwecji. Jest już cała seria książeczek, które układają się w jedną całość oprowadzając dzieci od małego do starości po rozkoszach seksualnego życia. Tymczasem, póki lewica jeszcze nie wygrała wyborów, a PO i PSL rozdają od kilku lat milionowe środki zgodnie z kryteriami równościowymi różnym organizacjom pozarządowym, od których wykładowców-edukatorów nikt nie żąda jakichkolwiek kwalifikacji psychologiczno-pedagogicznych i dydaktycznych, że nie wspomnę o kulturowych, oferuje się naszym dzieciom edukację w stylu szwedzkim.

Jedna z oficyn o jakże trafnej nazwie „Czarna Owca” oferuje literaturę softcorową z wyraźną adnotacją: „Uwaga! Treści zawarte w książce mogą obrażać uczucia religijne”. Zastanowiło mnie, czy jak jakiś artysta na plakacie swojej wystawy czy koncertu napisze to samo, a potem będzie darł Biblię czy kopulował na scenie z symbolami religijnymi, to nie naruszy polskiego prawa? To jest nawet ciekawa w sensie jurystycznym formuła obchodzenia prawa, gdzie nawet już nie mruga się do klienta okiem, tylko pisze mu wprost, że jeśli nie chce być dotknięty, to niech w czymś takim nie uczestniczy jako widz, albo nie czyta książki z takim ostrzeżeniem. A zatem czy każdy inny może czytać, oglądać czy słuchać treści obrażające uczucia religijne, bo jest to już jego prywatną sprawą?

Zacznijmy zatem od literatury dziecięcej dotyczącej edukacji seksualnej, która (nie-)zgodnie z gender study (?) została jednak rozdzielona na osobną dla dziewcząt i dla chłopców. Dan Hȍjer i Gunilla Kvarnstrȍm w ilustrowanej książeczce pt. „Wielka księga cipek” udzielają odpowiedzi dziewczynkom 12 –letnim na temat tego - Dlaczego masturbacja nie może być szkodliwa? Dlaczego cipki są owiane taką tajemnicą? Jak trzymać lusterko, żeby zobaczyć wejście do własnej pochwy i jak znaleźć w niej punkt G? Dla chłopców wydano „Wielką księgę siusiaków” tych samych autorów, którzy odpowiadają na takie kwestie, jak: Czy wielkość penisa jest ważna? Czy masturbacja może być szkodliwa i dlaczego nie jest? Po co chłopcom włosy łonowe? Dlaczego mogą mieć 9 wzwodów nocnych, a nawet w szkole? oraz Dlaczego nie rozmawia się o siusiakach? Nie ma w żadnej z tych książek ani jednego zdania na temat więzi, rodziny, odpowiedzialności, przyjaźni czy wartości etycznych w stosunkach międzyludzkich. Bo i po co? Szwedzi są szczęśliwi, a jak twierdzą niektórzy eksperci od badań PISA - będą teraz przyjeżdżać do Polski, by dowiedzieć się, jak to jest możliwe, że nasi nastolatkowie jeszcze uczą się matematyki, bo oni pewnie woleliby zająć się szukaniem punktu G.

13 stycznia 2014

Dlaczego w Warszawie nie udaje się platformerskim samorządowcom zrealizować idei socjalizmu w publicznej oświacie?











Zachwyt nad polską szkołą roztacza w wywiadzie dla Gazety Wyborczej Mirosław Sielatycki, b. dyrektor CODN, którego odwołał przed 6 laty minister edukacji Roman Giertych za przekład i wydanie ze środków publicznych genderowego podręcznika „Kompas” dla nauczycieli, a także b. wiceminister edukacji w resorcie kierowanym przez Katarzynę Hall, a następnie Krystynę Szumilas. W listopadzie 2012 r. podał się do dymisji, by powrócić do władz samorządowych. Jest zastępcą dyrektora Biura Edukacji Urzędu miasta st. Warszawy, gdzie odpowiada m.in. za edukację pozaszkolną, współpracę z organizacjami pozarządowymi, doskonalenie nauczycieli, projekty unijne, współpracę międzynarodową i miejskie programy edukacyjne.

Zaletą polskiej szkoły publicznej jest – jego zdaniem – to, że „Syn kasjerki z supermarketu może siedzieć w jednej ławce z synem prezesa banku. A Krzyś, który ma same dwójki, może przyjaźnić się z Jasiem, który co roku dostaje świadectwo z czerwonym paskiem”. Zapewne jest to duży skrót myślowy z opcji lewicowej mający poświadczać stan osiągniętego egalitaryzmu. Poza szkołą wszyscy się różnimy, także zasobami ekonomicznymi, ale kiedy posyłamy dzieci do szkoły publicznej, to owe różnice stają się nieistotne, gdyż władza czuwa nad tym, by klasy i szkoły nie były tak grodzone jak otoczone murami i strażnikami osiedla dla bogatych i usytuowane na obrzeżach wielkich miast bloki komunalne dla biednych.

O tym, że tak nie jest, świadczą liczne raporty, także Instytutu Spraw Publicznych, ale jak chce się dodać trochę wazeliny do oceny polskich władz oświatowych, to można taki kit wciskać społeczeństwu. Autor tej wypowiedzi jednak chyba już nie dostrzega tego, że Polacy potrafią obserwować i czytać, analizować i porównywać, by zrozumieć, z jakiego to powodu najlepsze osiągnięcia szkolne mają dzieci właśnie prezesów banków, które nie uczęszczają do szkół publicznych tylko do prywatnych, a niektóre to nawet poza granicami kraju (np. uczą się w średnich szkołach w Oksfordzie czy w Paryżu) albo do takich "elitarnych a publicznych gimnazjów", na których stworzenie przyzwolił m.in. urząd, w którym zarządza M. Sielatycki.

W Warszawie nie tylko prezesi banków, ale także znani adwokaci, lekarze, a nawet posłowie płacą miesięcznie ok. 1 tys. dolarów czesnego za edukację własnego dziecka w szkole niepublicznej, tak więc została tu nieco przerysowana sytuacja dzieci kasjerek z hipermarketów, kreując w tym wywiadzie zaskakujący jak na socjalistę podział na dzieci kasjerek i prezesów banku jako rażąco przeciwstawny, skoro większość kasjerek ma w naszym kraju wyższe wykształcenie, magisterskie podobnie, jak prezes banku. Dla nich jednak nie było na wolnym rynku miejsca pracy zgodnego z ich wykształceniem, więc niektórzy spoglądają na nie z wyższości urzędniczego stanowiska i podkreślają, że nawet ich dzieci mogą siedzieć w jednej ławce z dzieckiem jakiegoś prezesa.

Ostatnio jeden z takich prezesów musiał przyznać, że nie powiodła mu się operacja doprowadzenia do fuzji interesujących go podmiotów, ale za to sam wymądrza się w mediach na temat koniecznych reform w polskiej edukacji. Tymczasem owa kasjerka z wyższym wykształceniem ledwo wiąże koniec z końcem na „śmieciowej” umowie. Ani w PRL, ani tym bardziej w III RP dzieci bankowców nie uczęszczają do szkół publicznych, o czym pan M. Sielatycki powinien wiedzieć. MEN nigdy nie miało i nie ma w tym zakresie żadnych zasług, bo nie od polityki rządu zależy to, kto do jakiej uczęszcza szkoły i z kim siedzi w jednej ławce.

Nota bene byłem pewien, że kto jak kto, ale samorządowiec pokaże na czym polega destrukcja polityki oświatowej MEN, w wyniku której nadal mamy schizoidalny podział na dwie władze: samorządową i państwową, które idealnie zwalczają się ze sobą, manipulują i czynią szkoły publiczne wraz z ich kadrami oraz uczniami zakładnikami własnych wojen partyjnych, kompleksów i perfidnego niedofinansowywania placówek oświatowych lub w województwach opanowanych przez formację rządzącą załatwiają wspólne interesy. Tymczasem, jak widać z treści udzielonego wywiadu, w tych miastach, gdzie w obu strukturach władzy są rządzący, samorządowcy nagle tracą instynkt obywatelski i rozgrywają partyjne interesy przeciwko swoim mieszkańcom i obywatelom, jeśli takowe wynikają z błędnych rozstrzygnięć MEN.

Wicedyrektor Biura Edukacji ani słowem nie wypowiedział się na temat nieprzygotowania części szkół do przyjęcia do nich sześciolatków, na temat rażących cięć w refundowaniu doskonalenia zawodowego nauczycieli, na temat braku środków na wyposażenie szkół w pomoce dydaktyczne, w tym na sprzęt komputerowy i dostęp w nich do Internetu, na temat braku miejsc w publicznych przedszkolach oraz o braku finansów na remonty szkół, do czego samorząd musi dopłacać ze swojego budżetu. Samorządowiec chwali polską szkołę za to, że gimnazjaliści uzyskali tak dobre wyniki w ostatnim pomiarze PISA. Szkoda, że pan M. Sielatycki nie wskazał, uczniowie z których szkół stołecznych uczestniczyli w tym pomiarze i jak wypadli warszawscy gimnazjaliści na tle 15-latków z innych regionów kraju? Nie dowiadujemy się także o tym, jakie są wymierne korzyści dla samorządu z faktu, że polscy gimnazjaliści uzyskali taki czy inny wynik w tym pomiarze?

Od kiedy to jeden pomiar ma być dowodem na to, że w polskiej szkole publicznej jest wspaniale? Na jakiej podstawie formułowana jest taka radość? Otóż wyjaśnienie p. M. Sielatyckiego jest kuriozalne, powiada bowiem, że sukces polskiej szkoły jest wynikiem dziewięcioletniej edukacji ogólnokształcącej (6+3), w wyniku której nasze dzieci z różnych warstw społecznych są ze sobą przez dziewięć lat w szkole rejonowej(dzieci kasjerek i prezesów), która realizuje tę samą podstawę programową. Gdyby poddał tę tezę analizie etnopedagogicznej w poszczególnych szkołach (a szczególnie w gimnazjach z górnej warstwy rankingowej), to musiałby się z niej szybko wycofać, ale za to jak ładnie brzmi? PRL – pełną gębą.

Nie wiem, skąd takie przekonanie, że: „W Polsce testy pisało 6 tysięcy losowo wybranych uczniów z różnych szkół: miejskich, wiejskich, tych z czołowych miejsc w rozmaitych rankingach i tych słabszych”, skoro nie są opublikowane dane na ten temat? Pan M. Sielatycki ma jako wtajemniczony dostęp do tajnych danych OECD? Przecież nie wolno ich ujawniać osobom spoza kręgu umów o dzieło? Skąd wie, jaka była struktura zadań PISA, skoro są one objęte ścisłą tajemnicą i nawet żaden naukowiec spoza tego konsorcjum nie ma do nich dostępu? A co sądzi o manipulowaniu doborem próby uczniów do badań PISA, o której wielokrotnie pisał prof. Zbigniew Kwieciński, że dyrektorzy szkół (na polecenie samorządowców czy kuratorów, czy może z własnej woli politycznej?) proponują najsłabszym uczniom, by nie uczestniczyli w badaniach PISA?

A jednak M. Sielatycki (rozumiem, bo zbliża się okres wyborczy do samorządów) stwierdza: Wyniki uczniów oczywiście różnią się znacząco, ale nie ma między nimi przepaści, co oznacza, że wszystkie szkoły trzymają pewien poziom. W porównaniu z poprzednim badaniem znacznie wzrósł odsetek uczniów wybitnych, rozwiązujących świetnie najtrudniejsze zadania, ale poprawiły się też wyniki najsłabszej ćwiartki. Innymi słowy, polska edukacja ciągnie doi góry wszystkich uczniów, a nie tylko tych najlepszych” A może poprawiły się wyniki najsłabszych, którymi nie byli ci rzeczywiście najsłabsi? Co to za bzdurne interpretacje? Tym zamierza pan Sielatycki karmić Prezydenta III RP na mającej w tym tygodniu propagandowej „debacie” o edukacji, a w istocie o tym, jak pomóc PO w uratowaniu własnych stołków?

Na szczęście zdradza nam w powyższym wywiadzie pewne patologie pozostałości socjalistycznych praktyk także w m.st. Warszawa, kiedy stwierdza: Szkoły podstawowe i gimnazja są rejonizowane, każde dziecko z okolicy ma pewność, że się dostanie. Ale system jest regularnie podmywany. Zwłaszcza na poziomie gimnazjalnym. Dyrektorzy szkół w tzw. lepszych dzielnicach czują nacisk, żeby pozbyć się tych „gorszych” dzieci, które jeszcze tam chodzą. Są na to sposoby. Otóż to, brawo! Pan wicedyrektor zdradził nam jeden ze sposobów na to, jak pozbyć się syna czy córki kasjerki z hipermarketu z gimnazjum w lepszej dzielnicy. Wystarczy stworzyć „gimnazjum dwujęzyczne ... a potem przyjmować dzieci spoza rejonu na podstawie konkursu świadectw po szóstej klasie i predyspozycji językowych, które jedni nabyli – często poza szkołą – a inni nie.” W sytuacji zagrożenia demograficznie warunkowanym spadkiem liczby kandydatów do szkół (...) dobrze mieć w szkole „lepsze” dzieci, bo ich „lepsi” rodzice – zamożniejsi, wykształceni, na stanowiskach – są silniejszą grupą nacisku w razie konfliktu z samorządem.

Znakomicie, prawda? Teraz już wiemy, dlaczego jednak dzieci kasjerek nie są w jednej ławce i jednej nawet szkole z dziećmi prezesów banków, i nie tylko.

Mieliśmy w Warszawie proces sądowy, który miasto przegrało z rodzicami ucznia liceum, w którym był „koszony w białych rękawiczkach przez dyrektora tzw. elit”, ale o tym już pan wicedyrektor nie wspomniał, bo to rzeczywiście wstydliwe dla władzy doświadczenie.

12 stycznia 2014

Ku jakiej tożsamości kulturowej zmierza polska edukacja?



















Na to pytanie znajdziemy odpowiedź w znakomitym tomie pod redakcją prof. dr. hab. Jerzego Nikitorowicza z Uniwersytetu w Białymstoku pt. "Patriotyzm i nacjonalizm. Ku jakiej tożsamości kulturowej? (Oficyna Wydawnicza "Impuls" Kraków 2013, ss.433). Jest to już czwarty tom z nowej serii wydawniczej, jaka ukazuje się pod patronatem Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, a którą redagują panie profesor - Maria Dudzikowa i Henryka Kwiatkowska. Jak dotychczas ukazały się trzy tomy:

1. Fabryki dyplomów czy universitas? red. Maria Czerepaniak-Walczak

2. Sprawcy i/lub ofiary działań pozornych w edukacji szkolnej, red. Maria Dudzikowa i Karina Knasiecka-Falbierska;

3. Człowiek z niepełnosprawnością w rezerwacie przestrzeni publicznej
, red. Zenon Gajdzica.

Jak piszą w uzasadnieniu powołania tej serii do życia Redaktorki:

„Palące problemy” są pilne do zidentyfikowania. Brak reakcji, odroczenie czy wreszcie zaniechanie wyrządza szkody o daleko idących skutkach. Należy pamiętać, że jeśli chce się rozwiązać problem to trzeba go nazwać (Tony Judt). Reakcja na te problemy, a nawet
antycypacja powinna być szybka. Najlepiej, gdy jest rekcją nie na proces, lecz na jego symptom. To jest czas optymalnego reagowania. Nasza Seria wpisuje się właśnie w tę wersję prakseologii. Uwzględnia problemy edukacji i pedagogiki, choć związane są one ze sobą: pierwsze nawiązują do praktyki społecznej, drugie – do kwestii teoretycznych nurtujących naukę o wychowaniu.

Uprawiamy pedagogikę interdyscyplinarnie. Przypisujemy pedagogice funkcję teorii krytycznej aktywnie zaangażowanej – jak pisał Tomasz Szkudlarek – w rekonstrukcji społecznej rzeczywistości i zdolnej do pragmatycznej reorientacji działań edukacyjnych. Publikacje będą miały na okładce adnotację: „książka akademicka, ujęcie interdyscyplinarne”. Wszakże nasza Seria to – nie podręczniki akademickie, które mają na ogół kursową i zawsze bardziej stabilną wiedzę i wobec których są określone wymagania z punktu widzenia danej dyscypliny/subdyscypliny i z racji ich funkcji. Przedkładamy książki akademickie o innym charakterze (studia, monografie, eseje naukowe), których intencją jest „dopełniać” i uaktualniać podręczniki uczelniane.


„Wsadzamy kij w mrowisko”, wywołujemy dyskusje, prowokujemy, próbujemy zaangażować czytelników w zmianę, docieramy nie tylko do akademików, ale również do szerszej sfery publicznej. Stanowiące Serię książki (pod redakcją i autorskie monografie), choć poświęcone różnej tematyce, łączone są metaforycznym tytułem (to stanowi również specyfikę naszego projektu). W odwołaniu do G. Lakoffa i M. Johnsona przyjmujemy, że istotą metafory jest „rozumienie i doświadczanie pewnego rodzaju rzeczy w terminach innej rzeczy”. Przyjmujemy także za wspomnianymi autorami, że metafora nie jest wyłącznie sprawą językową, ale środkiem nadawania struktury naszemu systemowi pojęć i naszemu działaniu. Tytułowe metafory tworzą ramy, jak pisze Lakoff w nawiązaniu do Goffmana, przez które widzimy świat, i które kierują naszym myśleniem i spostrzeganiem, a w konsekwencji postępowaniem.


Rzeczywiście, kolejny tom pt. "Patriotyzm i nacjonalizm" jest zaognieniem debaty publicznej wobec kumulacji mocy patriotyczno-nacjonalistycznych postaw młodzieży i dorosłych, z którymi spotykamy się już na co dzień w następstwie coraz silniejszych podziałów sceny politycznej na protagonistów i antagonistów wewnętrznie sprzecznych ideologii wychowania.

Jak trafnie zauważa prof. J. Nikitorowicz: "Kochamy Boga i jednocześnie nie lubimy bliźnich, martwimy się o środowisko, a równocześnie zużywamy bez potrzeby wiele wody, nie wyłączamy światła, śmiecimy w lesie. Mamy łagodne usposobienie, ale z miłości do drużyny narodowej wyzwalamy w sobie agresję wobec innych." (s. 15)

Po rozdziale I J. Nikitorowicza pt. "Tożsamość - twórczy wysiłek ku patriotyzmowi" pojawia się ważna analiza patriotyzmu jako antidotum skrajnego nacjonalizmu, której dokonuje prof. Janusz Gajda.

To nie jest praca tylko dla pedagogów, nauczycieli, ale także dla socjologów, kulturoznawców, specjalistów z zakresu nauk o polityce czy o komunikacji społecznej, psychologów i dziennikarzy. Autorami kolejnych rozdziałów są bowiem naukowcy reprezentujący powyższe dyscypliny i dwa pokolenia badaczy:

Mirosław Sobecki (Rasizm i antysemityzm a tożsamość kulturowa),

Mirosława Czerniawska (Patriotyzm - jak znaleźć mu miejsce w mentalności społeczeństwa?),

Ewa Ogrodzka-Mazur ([Nie]obecność patriotyzmu w świadomości aksjologicznej młodego pokolenia Polaków. "przesuwanie się horyzontu aksjologicznego" czy kryzys w wartościowaniu?);

Andrzej Nikitorowicz (Nacjonalizm w warunkach demokracji),

Emilia Żyłkiewicz-Płońska (Nowa jakość patriotyzmu. Identyfikacje społeczno-kulturowe mobilnych studentów),

Urszula Lewartowicz (Młodzież i patriotyzm. Wyzwania dla edukacji),

Jolanta Muszyńska (Jestem ze wsi. Czy to wstyd?),

Leon Dyczewski (Tożsamość i patriotyzm),

Alicja Szerląg (Narodowy dualizm w codzienności polskich rodzin na Wileńszczyźnie),

Barbara Miszkiel (Dziedzictwo kulturowe pogranicza - balast czy uskrzydlenie?).

Tomasz Bajkowski (Tożsamość jako negocjowany społecznie projekt),

Małgorzat Dziekońska (Jestem tu, ale i tam. Dylematy tożsamościowe osób powracających z migracji zagranicznych),

Urszula Markowska-Monista (Zakorzenienie czy społeczno-kulturowe zawieszenie? Afrykanie w Polsce),

Anna Młynarczuk-Sokołowska i Katarzyna Niziołek ("Tożsamość to matrioszka"),

Dorota Misiejuk (Tradycja wychowania wobec współczesnych kłopotów z tożsamością kulturową),

Krzysztof Sawicki i Karol Konaszewski (Meandry narodowych identyfikacji młodzieży),

Beta Boćwińska-Kiluk (Co oni do licha wyprawiają? O autoagresji w kryzysie tożsamości okresu dorastania),

Anna Chańko (Oblicza "bezdomnego" patriotyzmu),

Joanna Szydło (Podziemne Państwo Kobiet. Patriotki, nacjonalistki czy ofiary?) oraz

Agnieszka Sołbut Walory wynikające z odmienności).

Teksty czyta się z dużą przyjemnością ze względu na trafne i na gorąco podchwycone ujęcie problemu oraz interesującą narrację. Studenci znajdą tu wiele inspiracji do prowadzenia własnych badań, by przekonać się, w jakiej mierze prezentowane zjawiska zmierzają we właściwym lub destrukcyjnym społecznie kierunku.