13 czerwca 2019

Herberta Kopca postmodernistyczna "szczujnia" publicystyczna

Z treści okładki recenzowanej przeze mnie w 1997 r. książki doktora nauk humanistycznych Herberta Kopca pt. "Rozumiejący wgląd w wychowanie" dowiemy się, że był wykładowcą teorii wychowania na wydziale Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Jest absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego, który ukończył w dobie socjalizmu w 1965 r. Nie odnotowano wówczas jego walki z ówczesnym reżimem.

Pracę doktorską napisał pod kierunkiem znakomitej profesor Romany Miller na temat "Osiedle akademickie jako środowisko wychowawcze", w samym szczycie epoki Edwarda Gierka, bo w 1976 r. Pisał też ekspertyzy dla podlegającego polityce oświatowej KC PZPR Instytutu Problemów Badań nad Młodzieżą, a więc uzyskał w tamtym okresie nie tylko finansowe gratyfikacje swoich pracodawców, ale i poznał mechanizmy sprawowania przez nich władzy. Może dlatego mógł ją krytykować w czasach III RP? Nie wiadomo mi, by działał w podziemiu czy też publikował w drugim obiegu. Odwagi nabrał wraz z ze zmianą transformacji ustrojowej mając 52 lata.

Nie znam jego rozprawy habilitacyjnej, którą napisał w 1987 r. i wydał pod tytułem "Wychowawcza funkcja studenckiego ruchu naukowego". Nie była to moja problematyka badawcza. Musiał jednak pisać o socjalistycznym ruchu naukowym, którym zapewne się zachwycił. To zdumiewające, że można było pisać o wychowawczej funkcji osób, które były już osobami dorosłymi. No tak, ale jak chciało się habilitować w czasach PRL, to zapewne trzeba było wpisywać się w tę indoktrynację, która panowała w szkolnictwie wyższym.

Czy to spowodowało, że ów doktor nie uzyskał habilitacji? Może nie zdał kolokwium? Może miał negatywne recenzje? Nie wiem. Jakiś powód jego porażki musiał być, ale o tym nigdzie nie pisze. Może badacze szkolnictwa wyższego dokonają kiedyś analizy także tego przewodu habilitacyjnego. Nie ulega wątpliwości, że w czasach PRL szykanowano osoby o odmiennych od marksistowskich poglądach.

Herberta Kopca poznałem na początku lat 90. XX w., a więc w okresie transformacji ustrojowej, w czasie jednej z ogólnopolskich konferencji naukowych teoretyków wychowania w Zaciszu (obecnie woj. kujawsko-pomorskie), którą zorganizował wraz z WSP w Bydgoszczy prof. Heliodor Muszyński. Tylko nieliczni zabrali głos w dyskusji na temat stanu polskiej teorii wychowania w czasach PRL. Jak to na początku transformacji, w której sukces niewielu jeszcze wówczas wierzyło, młodzi uczeni nabrali wody w usta lękając się o swoją pozycję w uczelni.

Jedynymi, którzy przeciwstawili się podtrzymującym wartość pedagogiki socjalistycznej tezom prof. Heliodora Muszyńskiego (ten będąc jeszcze przewodniczącym Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN twierdził, że "jeśli się ześwinił w czasach PRL współpracując z ówczesnym reżimem, to w dobrym towarzystwie, bo wraz z kard. Stefanem Wyszyńskim") byli - piszący ten blog, dr Herbert Kopiec, dr Józef Górniewicz i dr Andrzej Płukis. Pozostali uczestnicy konferencji woleli milczeć.

Nic dziwnego, że starszy ode mnie, ale już negatywnie doświadczony niepowodzeniem awansowym dr H. Kopiec szukał kogoś, kto go zrozumie i wesprze. Poprosił z mojego Wydziału Filozoficzno-Historycznego UŁ prof. Irenę Lepalczyk, by napisała pozytywną recenzję jego kolejnej rozprawy, ale ta ... odmówiła. Owszem, serdecznie go przyjęła, poczęstowała herbatką i ciasteczkami, porozmawiała utyskując wspólnie na socjalistycznych reżimowców w uniwersytetach i zaproponowała, by recenzję napisał B.Śliwerski, bo on się nie boi.

Tak też się stało. Kiedy profesor poprosiła mnie o wsparcie dra H. Kopca, nie odmówiłem, bowiem przedłożony mi do recenzji maszynopis jego rozprawy był - jak na 1997 r. - niesłychanie ważnym upomnieniem się o rozliczenie polskiej pedagogiki z jej socjalistyczną historią i zaangażowaniem, także w szkolnictwie wyższym. Warto pamiętać, że w 1997 r. ministrem edukacji był ortodoksyjny ideolog, socjolog marksizmu-leninizmu prof. Jerzy Wiatr. Książka zatem idealnie wpisywała się w moralną wręcz konieczność oprotestowania obecności byłych marksistów w polskiej edukacji, skoro niszczyli swoją polityką rozwój także polskiej pedagogiki.

Napisałem zatem w swojej rekomendacji do wydania książki co następuje:

"Przedłożona do opinii rozprawa w całej pełni zasługuje na jak najszybsze wydanie, nadrabiając tak bardzo potrzebną w polskiej pedagogice lukę w zakresie studiów krytycznych wobec rzeczywistości wychowawczej oraz nauk pedagogicznych. Już w czasie I Zjazdu Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego w 1992 r. w Rembertowie Autor ww pracy przedstawił - jako jeden z niewielu polskich naukowców - referat, w którym upomniał się nie tylko o wiarygodność elit akademickich, ale i o konieczność szybkiego wyjścia ku metateoretycznym studiom nad podstawowym fenomenem w kształceniu pedagogów jakim jest wychowanie i jego istota. Nie da się bowiem przygotowywać kolejnych kadr dla rodzimej edukacji przez odwoływanie się do jakże skompromitowanej wiedzy i jej autorów.

Opublikowane ostatnio w kraju książki naukowców z WSP w Bydgoszczy i UMK w Toruniu potwierdzają, że niebezpieczeństwo - przed którym tak mocno i wyraziście ostrzega H. Kopiec - a mianowicie odtwarzanie i utrwalanie zdegenerowanej wiedzy przez skompromitowanych naukowców, nie tylko ma nadal w polskich uczelniach miejsce, ale i swoje następstwa w postaci „samoodtwarzającego” się zła i bezwiednego przenoszenia go do środowisk socjalizacyjnych i edukacyjnych.

Jak słusznie podkreśla wybitna socjolog prof. Aldona Jawłowska - W sytuacji zmiany otwierającej wielorakie możliwości kształtowania otaczającego świata, gdy ani teraźniejszość ani przyszłość nie jest zdeterminowana działaniem „obiektywnych” praw, paradygmat pozostaje ten sam. Nadal „budujemy lepszą przyszłość”, „droga do socjalizmu” zmieniła się w „drogę do Europy”, „wartości socjalistycznego humanizmu” zostały zastąpione „fundamentalnymi wartościami kultury chrześcijańskiej” (A. Jawłowska, M. Kempny, E. Tarkowska, Kulturowy wymiar przemian społecznych, IFiS PAN, Warszawa 1993).

O czym, jak nie właśnie o potrzebie pytania o sens w ponowoczesnym (postsocjalistycznym) świecie, pisze H. Kopiec, odwołując się nie tylko do świadectw materialnych w postaci rekonstruowanych przez niego publikacji czołowych w okresie PRL postaci tamtego „świata nauki”, ale i do najbardziej aktualnych wydarzeń społeczno-politycznych, w które - czy chcemy, czy też nie - uwikłana jest pedagogika.

Nie chodzi mu przecież li tylko o moralny wymiar rozliczenia się z nimi, ale o coś znacznie ważniejszego, a mianowicie o uświadomienie wchodzącym do zawodu uzasadnień racjonalności instrumentalnej wśród tych, którzy pełnią dzisiaj znaczące funkcje kierownicze w administracji oświatowej, nadzorze pedagogicznym, w centralnych i terenowych władzach nauczycielskich związków zawodowych itp. To przecież od nich zależy nie tylko możność realizowania misji zawodowej w prawdzie i uczciwości, a nie w lojalnym posłuszeństwie, cynizmie i fałszu. Z tego też względu książka powinna mieć tytuł - Etyczny wgląd w wychowanie.

Mimo, iż tak bardzo broni się H. Kopiec przed postmodernizmem, to jednak sam jemu uległ, korzystając z jego dobrodziejstw, jeśli przyjrzeć się całej pracy z perspektywy stylistyki narracyjnej. Miesza się tu bowiem język nauki (ba, miejscami i metanauki), z publicystyką czy wspomnieniami. Nadaje to rozprawie nietypowego charakteru, tempa, ostrości stawianych hipotez i ich rozstrzygnięć. Autor nie tylko odpowiada na pytanie, jak powinna bronić się współczesna pedagogika przed wewnętrznymi zagrożeniami ze strony syndromu homo sovieticus, ale i poszukuje na nie odpowiedzi, by mogła naprawić swoją reputację.

Skoro wciąż obecni w akademickim życiu profesorowie nie mają odwagi, by zmierzyć się z etycznym wymiarem prawdy swoich czasów i własnej w nich działalności, to ktoś musi to za nich zrobić, ktoś musi wyręczyć te „zniewolone bolszewizmem/komunizmem umysły” w ich „powszechnej spowiedzi” dla dobra przyszłych pokoleń i historycznej prawdy. Ktoś musi oczyścić terminologię nauk o wychowaniu z nowomowy, by przywrócić jej fenomenom ich właściwy sens. Ktoś wreszcie musi zatrzymać się - być może nad detalami tamtych czasów - by nie zamazywano więcej różnic między doktryną a nauką. Nie jest to łatwe studium, ale i niezwykle trudnego zadania podjął się jego Autor. Warto zatem dokonać w nim korekty stylistycznej i błędów literowych, by od strony edytorskiej nie budziło żadnych podejrzeń."

Książka H. Kopca została wydana w 1998 r. w Katowicach - chyba jego własnym sumptem, bo nie przez naukową oficynę. Nie znam rzeczywistych powodów zwolnienia go z Uniwersytetu Śląskiego w 2000 r., ani tego, w jakim stopniu ta postmodernistyczna publikacja, która była metaforycznie to określając "polowaniem na czarownice", przyczyniła się do tego, że osiągnąwszy wiek emerytalny, a nie zrobiwszy habilitacji, szukał dla siebie miejsca w szkolnictwie niepublicznym.

I tu zaczęła się jego autodestrukcja. Co bowiem miał uczynić emerytowany doktor, wykładowca, który nosił w sobie nienawiść do wszystkich tych, którzy nie rozumieli jego sytuacji? Oto ten, który tak walczył z komuchami, zabiegał o "oczyszczenie" polskiej pedagogiki z socjalistycznych pedagogów, zatrudnił się w prywatnej Gliwickiej Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości, której rektorem był nie kto inny, tylko dr inż. Tadeusz Grabowiecki - tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa TW „JAN”. Chichot historii. Antykomunista na pasku płac TW "Jan".

Jak się brało kasę od TW "Jana" przez wiele lat, to kiedy ten zwolnił wykładowcę z pracy ma skutek skarg studentów skarżących się na pseudonaukowe wykłady z teorii wychowania H. Kopca, trzeba było jakoś sobie z tym poradzić. No i zaczęła się postmodernistyczna walka dra H. Kopca z wszystkimi, którzy stanęli na jego drodze bez względu na to, w jakim to było charakterze.

Mnie się dostało za to, że w swojej rozprawie pt. "Współczesna myśl pedagogiczna" (Kraków 2009) znalazł się akapit, w którym H. Kopiec poczuł się dotknięty za określenie stylu jego pisarstwa ujętego w cudzysłowie jako "polowanie na czarownice". Oto ten fragment:

Niewątpliwie, stoimy u progu koniecznej analizy pedagogiki z okresu PRL, która z tak wielkim lękiem była odraczana przez samych zainteresowanych i głównych jej aktorów, czołowych liderów tego okresu. Nie wiem, dlaczego tak bardzo odchodzące pokolenie Mistrzów stara się ukryć prawdę tamtego okresu, nie chce odsłonić jej rzeczywistego zakresu adekwatnych do warunków ustrojowych, ale przecież pseudonaukowych dokonań i manipulacji? Jak zwykle w swoim życiu naukowym Zbigniew Kwieciński wyprzedził proces analiz i badań, które wymagają jak najszybszej i jak najgłębszej kontynuacji.

Obrażaniem się na konieczną fazę „dekomunizacji polskiej pedagogiki” niczego nie zmieni, a już na pewno nie jest możliwe w sposób, który wręcz zachęca do wyostrzania sądów krytycznych. Oczywiście, można tego dokonać w stylu „polowania na czarownice”, jaki proponuje od lat w swoich rozprawach Herbert Kopiec, „odrzucony” zresztą z tego też powodu poza obszar akademickiej debaty i kształcenia
(s. 20).

Gdyby był naukowcem z prawdziwego zdarzenia, to zrozumiałby z tego cytatu, że nie był pierwszym, który walczył z komuną oraz że nie czynił tego w stylistyce języka nauki, mimo iż przywoływał w swojej pracy niektórych uczonych. Tym samym potwierdził, że te jednostki, które odmówiły mu nadania stopnia doktora habilitowanego miały rację. Nie potrafił bowiem czytać i pisać naukowych tekstów ze zrozumieniem, narcystycznie wpatrując się we własną przeszłość, żyjąc żądzą nienawiści do byłego Rektora Uniwersytetu Śląskiego i profesorów Wydziału Pedagogiki i Psychologii tej uczelni. Żadnemu z nich nie dorósł nawet do przysłowiowych pięt, a to go bardzo boli.

Nie może znieść, że młodsi i zdolniejsi od niego naukowo badacze są już dawno profesorami tytularnymi. Trzeba więc wysupłać z ich tekstów tak, jak chcą tego propagandziści czasów stalinowskich, pojedyncze zdania, by ich deprecjonować, ośmieszać czy odreagowywać na nich własne kompleksy i niepowodzenia.

Finansujący pracę wykładowcy H. Kopca w GWSP w Gliwicach rektor-ubek pozbawił go po sześciu latach wygodnego życia wykładowcy (wygodnego, bo bez obowiązku prowadzenia badań naukowych i naukowego rozwijania się) środków do wzmocnienia niskiej emerytury, toteż postanowił dorabiać inaczej. Żadna ze szkół prywatnych nie chciał już go zatrudnić, gdyż podaż rynkowa doktorów przewyższała jego aspiracje. Teraz dorabia publicystyczną "szczujnią" tracąc resztki wiarygodności.

A szkoda, bo od lat marnuje swój talent przyjmując postawę - "po mnie choćby potop". Istotnie, potop zaleje jego publicystyczne manipulacje tekstami, a może i posłuży komuś do analizy tego, jak nie należy wprowadzać czytelników w błąd i to tym bardziej, kiedy opowiada się samemu za chrześcijańskim systemem wartości. No cóż, ale skoro wśród księży zdarzają się zdrajcy wartości i społecznej nauki Kościoła katolickiego, to dlaczego nie miałoby to mieć miejsca wśród świeckich parafian.

12 czerwca 2019

Jak zamiatano pod dywan zły dotyk harcmistrza


W rozkazie Komendanta Hufca ZHP Łódź-Bałuty z 2017 r., który otrzymałem dopiero w minionym tygodniu, czytam:

12. Kary organizacyjne

12.1. Podaję do wiadomości orzeczenie Sądu Harcerskiego Chorągwi Łódzkiej ZHP z dnia 08.08.2017 r.

Sąd Harcerski Chorągwi Łódzkiej ZHP po rozpoznaniu sprawy z wniosku Komendantki Chorągwi Łódzkiej ZHP o ukaranie dh hm. Krzysztofa Ł. w związku z zarzucanym przewinieniem, tj. złamaniem postanowienia par. 20 pkt 1.1. i 2. Statutu ZHP orzeka:

Uznaje obwinionego dh hm. Krzysztofa Ł. za winnego popełnienia zarzucanego przewinienia:

- w całości, tj. naruszenia Statutu ZHP, zasad harcerskich oraz obowiązujących norm społecznych i przepisów kodeksu karnego;

- i w związku z tym wymierza karę wykluczenia z ZHP.


Nie ma w tym rozkazie ani informacji o tym, czego ów czyn dotyczył, ani że jego sprawcą był drużynowy jednej z najstarszych drużyn harcerskich. Tymczasem ów harcmistrz dopuścił się wykorzystania seksualnego ok. 30 nieletnich. Jedna z instruktorek zgłaszała na piśmie te przypadki, ale nie było chętnych, aby stanąć w obronie dzieci. Jeden z molestowanych przez tego drużynowego, kiedy został ojcem, jak się okazało po latach, molestował swoją pięcioletnią córkę.

W rozkazie jest mowa o przewinieniu. Jak to więc jest z harcerską służbą komendantki hufca? Dlaczego przez wiele lat zamiatano problem pod dywan? Czyżby ukrywanie czynu przestępczego - tu określonego jako jedynie przewinienie (w świetle Statutu ZHP) - było właściwą postawą instruktorską?

Druh - druhowi, druhnie - druh
hasło znaj "Czuj Duch!"

Drodzy rodzice! Uważajcie, komu powierzacie swoje dziecko w okresie wakacyjnym, ale i w ciągu roku szkolnego. Czuwajcie!

11 czerwca 2019

O naukowej krytyce pseudonaukowych habilitacji


Co jakiś czas muszę powracać do tej kwestii, bo jest fundamentalna dla nauki, a wciąż traktowana jako niepożądana. Znakomicie zatem, że ukazała się książka Anny Hanus pt. "Krytykowanie i jego operacjonalizacja w kontrastywnej analizie dyskursu" (Wrocław-Dresden 2018), bo może przestaniemy koncentrować się na tym, jak nie dopuścić do krytyki, jak ukryć pseudonaukowe rozprawy nieuczciwie zabiegając o ich upełnomocnienie przez własne rady wydziałów.

Mam nadzieję, że wreszcie skończy się w wymiarze formalno-prawnym dalsze procedowanie w postępowaniu habilitacyjnym osoby, która otrzyma dwie negatywne recenzje, bo - jak wykazuje dotychczasowa praktyka w uniwersytetach - im więcej jest recenzji negatywnych i krytycznych opinii pozostałych członków komisji, tym bardziej habilitant nie dowierza własnej ignorancji, niewiedzy, popełnionym błędom.

To już nie jest mechanizm obronny słodkich cytryn, tylko dysfunkcja psychiczna, która wymaga specjalistycznej terapii. Takim osobom trzeba pomóc, by zrozumiały swoje błędy i podjęły ich naprawy. Znam wielu habilitantów, którzy po pierwszym niepowodzeniu w postępowaniu habilitacyjnym, dokonali rzeczowej analizy niedociągnięć czy nawet kardynalnych błędów, przeprowadzili nowe badania i napisali rozprawę prezentującą ich wyniki, dzięki czemu są już doktorami habilitowanymi.

Krytykowanie - jak pisze Anna Hanus - "nierozerwalnie łączy się z praktykami społecznymi, realizowanymi przez człowieka za pomocą języka, jest stałym elementem życie codziennego jako znaczący element komunikacji społecznej. W swym potocznym znaczeniu odnosi się do ocen pejoratywnych, negatywnego wartościowania określonych zachowań ludzkich, stanów rzeczy, obrotu spraw etc." (s.5)

Tymczasem osoby blisko związane z krytykowanym habilitantem czynią wszystko, by umocnić go w fałszywej samoświadomości własnej wybitności, niepowtarzalnej oryginalności. To, że nie rozumie, nie wie, że nie wie, ich już nie obchodzi, bo przecież kluczowa jest obrona psiapsiółki, koleżki, której/któremu coś zawdzięczają albo mogą zawdzięczać. W takich przypadkach nauka staje się pseudonauką, a naukowcy pseudonaukowcami, także ci, którzy stoją po "ciemnej stronie mocy".

Współsprawcy patologii w nauce, nieuczciwości, nierzetelności, niewiedzy stają się takimi samymi destruktorami w nauce, jak ci, których usilnie bronią. Wykorzystują do tego celu różne formy nacisku, presji, manipulacji, byle tylko prawda nie wyszła na jaw. Ta jednak prędzej czy później zostaje odsłonięta, a wstyd i haniebne praktyki obrońców patologii wpisują się także w ich osobiste biografie.

Krytykowanie jest typem eksplicytnego lub/i implicytnego wartościowania czyjejś publikacji lub zbioru rozpraw przebiegając na płaszczyźnie intratekstualnej i intertekstualnej. Ono musi być stałym i nieodłącznym elementem dyskusji naukowych, publicznych, dystrybuowanych za pomocą mediów. Całe szczęście, że recenzje negatywne są także publikowane na stronie Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułów, gdyż każdy może zapoznać się z nimi i po skonfrontowaniu z ocenianym w nich dziele wyciągnąć także osobiste wnioski.

Czym innym jest jednak krytyczne badanie dyskursu publicznego, a czym innym krytyka naukowa rozprawy, która powinna spełniać fundamentalne wymagania w odpowiadającej jej dziedzinie i dyscyplinie naukowej. Ktoś, kto został źle przygotowany do pracy naukowej, bo przemknął przez obronę pracy doktorskiej na zasadzie prawa dopuszczalności do drobnych (a zdarza się, że i kardynalnych) błędów, powinien zacząć intensywnie pracować nad własnym warsztatem naukowo-badawczym, a nie go powielać, skoro nie był poprawny.

Doskonale pamiętam skierowany do jednej z habilitantek list prof. Aleksandra Nalaskowskiego, w którym zadał jej pytanie, ile jeszcze musiałaby otrzymać negatywnych recenzji (a było ich chyba z 5), żeby wreszcie uwierzyła, że jej praca habilitacyjna nie spełniała naukowych kryteriów. Oto fragment z tego listu:

"Data: 2015-12-22 19:06 Temat: akademickie ego

Koleżanko! Kimże Pani jest, że miałaby się przeciwko Pani sprzysiąc cała polska pedagogika!? Na czym ta Pani wielkość, nie do strawienia przez innych, polega? Nienawidzą Pani za Nobla czy wykłady na Harvardzie? Rozpętana akcja pokazuje przede wszystkim u Pani absolutny, patologiczny brak pokory. Sama siebie osądza Pani najwyżej i bezkrytycznie. Wszyscy są głupi, bo się na mnie nie poznali.

To jakiś głęboki i widoczny gołym okiem kompleks. O tym się nie pisze. To się winno leczyć. A osoby o takim potencjale nienawiści po prostu izolować. Pytam: ile wedle Pani musi być negatywnych recenzji (bez ani jednej pozytywnej) aby zrozumiała Pani, że załączony dorobek nie mieści się w standardach awansowych? Dziewięć nie wystarczy? Proszę pobiec z tym do Strasbourga, albo do Genewy. Może tam spojrzą łaskawszym okiem na Pani dokonania. (...)"


Dla przedstawicieli nauk społecznych tego typu dyskursy kierują działaniem jednostek i konstytuują świat nauki lub pseudonauki.

Recenzując czyjąś rozprawę formułujemy przypuszczenia, ustalamy średnią wartość działania wartościującego (wniosek o nadanie lub odmowę nadania stopnia), wprowadzamy przedmiot konfrontacji (kanon metodologii badań społecznych czy humanistycznych), do którego odwołujemy się w celu dokonania działania wartościującego, ale także wyrażamy je pośrednio przez opisywanie, cytowanie, podawanie przykładu, wyszczególnianie. Istotne jest w tym procesie uzasadnianie i ustalenie kryterium wartościującego.

Jak słusznie pisze Dorota Klus-Stańska w swoim najnowszym artykule pt. "W świecie nonsensu i „Świerszczyka”, czyli bezdroża pseudonauki. Studium przypadku książki Aleksandry Kruszewskiej „Emocje, uczucia i społeczne zachowania emocjonalne dzieci na progu szkolnym” o rozprawie habilitacyjnej tej autorki (recenzja ukaże się w "Problemach Wczesnej Edukacji" 2019 nr 1):

"Nauka jako obszar działań społecznych i wytworów kulturowych opierała się zawsze na próbach wypracowania możliwe najlepszych strategii, metod i standardów postępowania badawczo-poznawczego. Właśnie to zdyscyplinowanie postępowania i dbałość o jakość pracy i jej efektów decydują o zaufaniu, jakie jest społecznie pokładane w publikacjach naukowych, mimo zmieniających się wzorców jej uprawiania, modyfikacji założeń ontologicznych i epistemologicznych, leżących u jej podstaw oraz – co za tym idzie - modeli gromadzenia i analizy danych .

Możliwe jest wskazanie określonych wspólnych dla całej nauki zasad, reguł, pryncypiów i wymagań, jakie powinny cechować prace naukowe. Ale też poszczególne dyscypliny mają swoją specyfikę, która stanowi o ich mocnych i słabszych stronach, mających bezpośrednie przełożenie na wartość badań, teorii i opisujących je publikacji.

Na przykład pedagogika jest dyscypliną silnie aksjologicznie zaangażowaną w rzeczywistość społeczną, a nawet stanowiącą jeden z dwóch zasadniczych elementów subdyscypliny określanej jako aksjologia pedagogiczna (Ostrowska 2017). Takie nacechowanie nadaje jej normatywny charakter, którego nie ma na przykład archeologia czy inżynieria materiałowa. To niewątpliwie walor pedagogiki, choć tworzy także ryzyko zamiany analiz w deklaracje i słabo uargumentowane rekomendacje.

Po drugie, pedagogika jest wieloparadygmatyczna (Klus-Stańska 2018; Malewski 2010; Paulston 2000), co otwiera szeroką przestrzeń do badań prowadzonych z różnej perspektywy, ale też, niestety, sprzyja omijaniu wymagań teoretycznych i metodologicznych za pomocą definicji przez negację. Przykładowo niektórzy z „badaczy”, wskazując, że w nauce nie ma zgody teoretycznej i paradygmatycznej, rezygnują z jasnego określenia własnego stanowiska. Inni, wyjaśniając, że w ich badaniach nie dąży się do uogólnień, gdyż mają one charakter jakościowy, traktują to jako zwolnienie z metodologicznej poprawności i rzetelności.

Po trzecie, pedagogika to dyscyplina w rozległych swoich obszarach bezpośrednio związana z kształceniem kadr dla pewnego zcentralizowanego tworu, jakim jest państwowy system szkolny. Daje jej to możliwość inspirowania zmian zapewniających wysoką jakość warunków edukacyjnego funkcjonowania całych generacji, ale też wytwarza ryzyko uległości badaczy wobec roszczeń rządowych i regulacji prawnych oraz mylenia zawartych w nich ustaleń z argumentacją naukową formułowaną w psychologii, socjologii, antropologii czy samej pedagogice .

Krótko mówiąc, prace badawczo-naukowe powinny spełniać kanon wymagań typowych dla całej nauki, a dodatkowo wykorzystywać specyfikę dziedzinową w sposób świadczący o wysokiej trosce o jakość wyników i analiz
".

Stare prawdy nie rdzewieją. Mieczysław Łobocki przed wielu, wielu laty pisał , że aby dobrze poprowadzić badania, należy m.in. znać metodologię badań pedagogicznych, wystrzegać się błędów i być krytycznym, dociekliwym, zaś prof. Krzysztof Rubacha skierował do badaczy i krytyków ich osiągnięć apel, by zapoznali się z metodologią badań naukowych, gdyż dzięki temu zapewnią wyższy poziom nie tylko świadomości metodologicznej, ale i ich badania będą w miarę trafne i rzetelne.

Trzeba umieć odróżniać wiedzę naukową od zdroworozsądkowej w każdej dyscyplinie oraz czytać krytycznie prace, oceniać je zgodnie kryteriami metodologicznymi oraz przyznawać się do błędów we własnym postępowaniu badawczym. Tylko analfabeci metodologiczni przekonani są o niesłuszności krytycznych ocen ich rozpraw. Nic na to nie poradzimy. Być może kiedyś to zrozumieją, albo usiądą na grzędzie i będą zrzędzić. Kiepskiej baletnicy przeszkadza nawet rąbek u spódnicy.

Czas na parezję a nie amnezję!