21 lutego 2019

Szykuje się polityczne starcie oświatowe







Nie ma postępu w negocjacjach płacowych, a raczej ustąpienia minister edukacji narodowej słusznym oczekiwaniom nauczycielskich/oświatowych central i komisji związkowych podwyższenia płac o tysiąc zł., toteż szykuje się w Polsce powtórka z 1993 r., kiedy to m.in. strajki nauczycielskie doprowadziły do rozwiązania Parlamentu.

W tym roku do tego nie dojdzie, bo i tak mamy jesienne wybory, a wcześniej kampanię wyborczą do Parlamentu Europejskiego. Nie ma w tym przypadku żadnych niespodzianek. Partie polityczne kierują na listy wyborcze rozpoznawalnych w kraju kandydatów, ministrów i znaczących posłów.

Z lewej strony mamy Koalicję Europejską, w której zakorzenili się byli premierzy III RP, nomenklatura PZPR, twardogłowi ideolodzy (niem. - Betonfraktion), osoby od lat lekceważące nauczycielską profesję i odpowiadające za destrukcyjne zarządzanie polityką oświatową. Z prawej "strony są "gwiazdy" partii władzy, wśród których znalazły się postaci mające odwrócić uwagę Polaków od toczących ją różnego rodzaju afer.

Związkowcy przygotowują się do strajku, a minister A. Zalewska do wyborów ... . Może to i dobrze, skoro część nauczycieli, a może i rodziców tegorocznych ósmoklasistów i gimnazjalistów nie może patrzeć na uśmiechniętą panią minister. Może zatem będą w stanie zagłosować na jej kandydaturę, byle tylko nie zarządzała polskim szkolnictwem. Tym razem "kapitan" nie schodzi z tonącego statku ostatni.

Moim zdaniem "oświatowy statek" nie tonie, gdyż na szczęście nie opuścili go nauczyciele. Dryfuje jednak w nieznaną stronę oddalając młode pokolenie od "brzegu" nowoczesności, kreatywności i innowacyjności. Pogłębiają się z udziałem polityki oświatowej zjawiska proletaryzacji zawodu nauczycielskiego i wykluczania społecznego tej części uczniów, której rodziców nie stać na wsparcie ich rozwoju.

W kraju trwa konflikt między MEN a środowiskiem nauczycielskim od 1993 r. W sieci nabiera on jednak zupełnie nowego oblicza. Powstają kolejne strony internetowe, petycje, listy otwarte, grupy zwolenników i przeciwników strajku szkolnego. Szykują się do niego także władze samorządowe i państwowe.

Zmiana na stanowisku ministra edukacji niczego nie poprawi. Wystarczy posłuchać, co mówią wiceministrowie edukacji, by przekonać się o ich nieadekwatnej samoocenie.


20 lutego 2019

Matematyka królową nauk, tylko nie dla polskich uczniów i ostatnich ministrzyc edukacji


Nie poświęcałbym uwagi najnowszemu raportowi Najwyższej Izby Kontroli na temat nauczania matematyki w polskich szkołach, gdyby nie prowokacyjnie kompromitujący redakcję dziedzina tytuł artykułu "Matura bez obowiązkowej matematyki? " Populizm ma swoje granice.

Jeżeli z raportu NIK dziennikarze wyciągają takie wnioski, to znaczy, że albo sami są nieukami, albo wpisują się w tandetną politykę populizmu, by zwiększać swoje zyski kosztem jakości polskiej edukacji. Tekst dziennikarzy skrywających się za inicjałami (pewnie sami byli kiepskimi uczniami w szkole) zaczyna się następująco:

Połowa przedszkolaków fascynuje się matematyką. Potem - w szkole - uczą się jej nienawidzić. Tyle wynika z najnowszego raportu NIK, w którym znalazł się też postulat, by matematyka nie była konieczna do zdania matury. Bo - przynajmniej na razie - nie umiemy jej uczyć. Powtarza to bezmyślnie "Gazeta Wyborcza".

Dalej już czytać nie warto. Wystarczy. Skoro ich zdaniem nie umiemy uczyć matematyki, to należy ją wycofać z egzaminu maturalnego, przynajmniej do czasu, aż będziemy lepiej uczyć. MY, czyli kto? Może jednak ów publicysta, który nie potrafi czytać raportu ze zrozumieniem, zastanowi się nad tym, dlaczego nie opłaca się świetnie wykształconym matematykom pracować w polskich szkołach? Ci, którzy w nich pozostali, czynią tak albo z pasji, albo w wyniku kontynuacji rodzinnych tradycji, albo z konieczności, toksycznego dla nich i ich uczniów przymusu.

Ci pierwsi kształcą znakomicie. Ci drudzy, nawet najzdolniejszym uczniom obrzydzą matematykę do reszty. Jak ów dziennikarz sądzi, dlaczego? Tego bowiem w raporcie NIK nie ma. Są natomiast ciekawe dane empiryczne, które trafnie analizują i interpretują znakomite uczone - prof. Edyta Gruszczyk-Kolczyńska z Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej i dr hab. Małgorzata Makiewicz z Uniwersytetu Szczecińskiego.

Profesor Edyta Gruszczyk-Kolczyńska lokuje przyczyny niepowodzeń w maturalnym teście w wielu czynnikach, w tym mających miejsce na różnych etapach kształcenia dzieci i młodzieży oraz w strukturach państwowej władzy:

po pierwsze, jest to zła jakość edukacji matematycznej już na poziomie edukacji wczesnoszkolnej, (...) niewłaściwy sposób traktowania dzieci obdarzonych zadatkami uzdolnień matematycznych w nauczaniu początkowym (...) Po kilku miesiącach nauki w szkole większość tych dzieci przestaje manifestować swoje znakomite możliwości umysłowe. Powodem jest spychanie tych dzieci do poziomu przeciętnych uczniów. W następnych latach szkolnej edukacji tendencja ta nasila się do tego stopnia, że tylko dwoje, troje starszych uczniów w klasie wykazuje się uzdolnieniami matematycznymi..

po drugie, o niskim wyniku egzaminu z matematyki najczęściej decyduje brak sprawności rachunkowej, poważne problemy z poprawnym wykonywaniem obliczeń rachunkowych… Brak odpowiedniej sprawności rachunkowej, nieznajomość praw i własności działań, nieuwaga prowadząca do błędów przy obliczeniach, także nieskomplikowanych(...) Jest to szczególne widoczne w przypadku zadań wieloetapowych, wymagających dobrania strategii rozwiązania składającej się z kilku kroków.,

po trzecie, (...) w klasach czwartych - gdy edukacją matematyczną uczniów zajmują się już nauczyciele matematyki - mamy do czynienia z kolejną falą niepowodzeń w nauce matematyki. Powodem są niedostatki w kształceniu nauczycieli matematyki w zakresie pedagogicznych i psychologicznych podstaw kształtowania wiadomości i umiejętności matematycznych. Konsekwencją jest rozbieżność pomiędzy sposobem nauczania matematyki a realnymi możliwościami umysłowymi uczniów.
po czwarte, od ponad trzydziestu lat publikowane są przyczyny i konsekwencje tego edukacyjnego nieszczęścia. Ustalenia są ignorowane, a wprowadzane zmiany przez kolejne władze oświatowe w systemie kształcenia uczniów i nauczycieli nauczania początkowego pogłębiają rozmiary tych niepowodzeń.

Oczywiście urzędnicy Ministerstwa Edukacji Narodowej skupią się na trzech pierwszych czynnikach, a ja uważam, że zacząć trzeba od skali makro, czyli polityki oświatowej kolejnych formacji politycznych, które manipulując reformami szkolnymi na rzecz zyskiwania jedynie poparcia własnego elektoratu, nie dokonują ich integralnie. No i nie przyjmują uwag krytycznych do siebie. Tymczasem ryba psuje się od głowy!

Prof. E. Gruszczyk-Kolczyńska wskazuje na makrotoksyczne czynniki, będące wynikiem decyzji najwyższych władz oświatowych, a mianowicie:

- powierzanie wybranym osobom opracowywanie nieodpłatnych podręczników dla dzieci, bez obowiązku sprawdzenia ich wartości edukacyjnej poprzez przetestowanie ich w szkole; (...) wydawnictwa szkolne decydują o tym, jak i czego z matematyki uczy się większość dzieci w Polsce.

- odstąpienia od zasady recenzowania autorskich programów edukacyjnych, książek metodycznych dla nauczycieli i pakietów edukacyjnych dla dzieci.

Efekt tego jest taki, że ministrowie-ignoranci, którzy załatwili swoim znajomym wydanie bezpłatnego badziewia pseudodydaktycznego w postaci podręcznika "Nasz elementarz", wzmocnili ten stan rzeczy nakazem, (...) aby nauczyciele korzystali z niego przez 3 lata. Pominięto tam konieczność wspomagania dzieci w rozwoju operacyjnego rozumowania w sensie J. Piageta, chociaż od bodaj ćwierć wieku wiadomo że na rozumowaniach tych bazuje edukacja matematyczna. Zaś różnice w tempie rozwoju umysłowego sprawiają, że co trzeci uczeń nie rozumuje jeszcze na poziomie operacji konkretnych.

MEN forsuje zatem "zalecenia wprowadzające zamęt logiczny i merytoryczny w kształtowaniu zarysów pojęć liczbowych. Zaburza to dziecięce poczucie sensu, bodaj najważniejszego nośnika inteligencji.

Kogo to obchodzi? Kto ponosi za to odpowiedzialność? Panie ministrzyce: K. Hall, K. Szumilas, J. Kluzik-Rostkowska i wreszcie A. Zalewska. Profesor E. Gruszczyk-Kolczyńska przytacza wyniki własnych badań świadczące o rozmiarach i konsekwencjach marnowania zadatków uzdolnień matematycznych dzieci w Polsce. Mówiła o tym i pisała od lat, ale w MEN liczą się premie osobiste, wizja ucieczki do Parlamentu Europejskiego, inne ukryte konfitury wzrostu dochodów kolejnych ministrów bez odpowiedzialności za losy młodych pokoleń.

Profesor APS nie poprzestaje na kolejnej prezentacji twardych danych empirycznych, ale tez formułuje wnioski naprawcze. Tyle tylko, że brakuje wśród nich dwóch najważniejszych, które są poza zasięgiem nauki, a mianowicie:

1. Należy egzekwować od kandydatów na studia nauczycielskie co najmniej 60% punktów z przedmiotu kierunkowego (w tym przypadku także z matematyki) na maturze rozszerzonej.

2. Podwyższyć pierwszą płacę w zawodzie nauczycielskim do średniej krajowej netto (ok. 4,5 tys. zł), żeby opłacało się osobom wykształconym i z pasją podjąć pracę w tej profesji. Oczywiście, byłoby zdecydowanie lepiej z polską edukacją, gdyby nauczyciele zarabiali tyle, co kierowca prezesa partii władzy.

Koniec. Pozostałe rekomendacje mają charakter wewnętrzny, w skali mezo-i mikro, a są do osiągnięcia bez jakiejkolwiek dalszej ingerencji MEN, o ile zostaną powierzone do realizacji specjalistom, także wysoko honorowanym w naszym państwie, może być na poziomie "asystentek prezesa NBP".

Prof. Uniwersytetu Szczecińskiego Małgorzata Makiewicz trafnie wskazuje na powszechne przyzwolenie na matematyczne nieuctwo. Jak pisze w swojej ekspertyzie: Powszechnie zgadzamy się ze słowami I. Kanta, że żaden kraj z ambicjami nie może być krajem analfabetów matematycznych. Z drugiej jednak strony bez sprzeciwu przyjmujemy stwierdzenia polityków, publicystów, dziennikarzy że matematyki nigdy nie rozumieli, a na maturze po prostu ściągali. Czy mam przytaczać wypowiedzi premierów, prezesów partii władzy, posłów chwalących się w imię ocieplania wizerunku tym, jak sami ściągali na maturze, wagarowali, unikali wysiłku edukacyjnego?

Także w tym dokumencie znajdziemy naukowe argumenty świadczące o przyzwoleniu ministrów-drożdżówek, ministrów-tornistrów, ministrów-darmowych elementarzy itp., jak np. :

* W obrębie nauczania matematyki przyjęty kanon edukacji szkolnej, zorientowany na strukturę teorii, nie zaś na rozwijanie postaw intuicyjnych i poglądowych, implikuje, potwierdzony badaniami empirycznymi, niski poziom ukształtowania wyobraźni przestrzennej uczniów;

- Stwierdzenie, że: Zjawisko intensyfikacji płatnych korepetycji z matematyki jest wyrazem nasilającej się bezradności szkoły oraz przyjęciem współodpowiedzialności rodziców za proces kształcenia dzieci. - powinno być poszerzone o jeszcze jeden czynnik z tym związany, a mianowicie: niskie płace nauczycieli i zmuszanie ich do nieadekwatnego kształcenia w związku z przyjętymi przez MEN podstawami programowymi - zmuszają wielu nauczycieli do udzielania korepetycji.

- Niezwykle ważne są uwagi uczonej: "Do opanowania języka matematyki potrzebny jest czas (na przetworzenie informacji) i miejsce (np. w zeszycie na wykonanie rysunku, grafu, wykresu, na sformułowanie odpowiedzi. Stosowane powszechnie na wszystkich poziomach nauczania ćwiczenia do matematyki skutecznie oduczają uczniów czytania ze zrozumieniem, właściwego interpretowania treści zadań.

- jednym z wielu wskazanych przez tę uczoną mankamentów w kształceniu szkolnym jest niewłaściwe akcentowanie utylitarnego charakteru kompetencji kształconych przez matematykę oraz niedostrzeganie tzw. wartości społecznych.

M. Makiewicz chwali corocznie publikowane przez Centralną Komisję Egzaminacyjną sprawozdania z egzaminów maturalnych za to, że przedstawiają rzetelne analizy dokonane na próbie badawczej uczniów przystępujących do matury. Nie uwzględniają jednak uczniów, którzy zrezygnowali z przystąpienia do egzaminu.

Obie uczone wyraźnie podkreślają, że MATEMATYKA powinna być stałą częścią egzaminu państwowego-maturalnego. Niech nie kombinują niedouczeni dziennikarze i politycy przed wyborami, że jak obywatele (rodzice) zagłosują na partię XYZ - to uwolni się ich dzieci od obowiązkowego egzaminu z matematyki.

19 lutego 2019

Czy profesor jest profesorem?


Od szeregu lat zwracam uwagę w środowisku akademickim i w szerszym gremium osób z nim związanych, by stosować nazwy stopni i tytułu naukowego zgodnie z uzyskaną nominacją. Reforma 2.0 miała nieco skorygować nieczytelność, a więc i nierozpoznawalność w społeczeństwie tytułów, którymi chętnie lub z konieczności posługują się pracownicy szkół wyższych w różnych sytuacjach.

Piszę o tym ponownie dlatego, że rektor jednej z wyższych szkół prywatnych bezprawnie użył tytułu naukowego profesora przy swoim nazwisku. Zdarza się to wielu osobom, mimo iż tytułu naukowego profesora nie posiadają. Wystarczy przejrzeć komunikaty o konferencjach naukowych, składy redakcji czasopism naukowych, relacje prasowe, strony promujące kierunki kształcenia czy uczelnie itp., żeby przekonać się, że panuje tam nierzetelny przekaz.

Osoby, które nie otrzymały z rąk Prezydenta RP nominacji na tytuł naukowy profesora, a są samodzielnymi pracownikami naukowymi na uczelnianym stanowisku profesora - podają przed swoim imieniem i nazwiskiem tytuł, do którego posługiwania się nie mają prawa. Wielu osobom wydaje się, że skoro są na stanowisku profesora uniwersytetu, wyższej szkoły zawodowej, akademii, politechniki itp., to mogą zapisywać przed nazwiskiem tytuł profesora.

W tym jednak przypadku kogoś musiało to zdenerwować, skoro złożył doniesienie na policję, a ta wszczęła śledztwo i sprawa trafiła do sądu. Jak czytam:

Przeprowadzone przez (policję- dop. BŚ) czynności wykazały, że doszło w tym wypadku do przywłaszczenia wyższego stopnia naukowego. Dlatego skierowaliśmy w tej sprawie wniosek do sądu. Ten potwierdził, że doszło do wykroczenia. Był to wyrok nakazowy wydany w uproszczonej procedurze, bez udziału stron. Rektor złożył sprzeciw na wyrok i 20 marca sąd rozpatrzy sprawę raz jeszcze. Tym razem już z udziałem stron – wyjaśnia (...) podinspektor z (...) policji.

Nie podaję danych, bo nie o konkretną osobę tu chodzi, tylko o zjawisko lekceważenia tak przez samych zainteresowanych, jak i pracowników mediów poprawności nazw stopni i tytułów naukowych. Należy odróżniać tytuł naukowy profesora, który jest wynikiem odrębnego postępowania awansowego przez jednostki akademickie, weryfikowanego przez Centralną Komisję Do Spraw Stopni i Tytułów, a następnie Kancelarię Prezydenta RP.

Tytuł profesora jest tylko jeden i przysługuje uczonemu, którego osiągnięcia naukowe zostały zbadane, pozytywnie ocenione stając się podstawą do nominacji przez Prezydenta RP.

Nie są zatem jeszcze mianowanymi profesorami tytularnymi ani - jakże często wymieniani w mediach posłowie PiS (Krystyna Pawłowicz, Andrzej J. Zybertowicz, i in.), ale jest nim np. prof. dr hab. Ryszard Terlecki.

Tak więc, nie każdy profesor jest profesorem. Nie tylko na moim Wydziale profesorami nadzwyczajnymi są osoby, które nie posiadają tytułu naukowego, ale zajmują stanowisko profesora. Są to nauczyciele akademiccy, którzy uzyskali przed laty stopień naukowy doktora habilitowanego, a zatrudniająca ich uczelnia, w dowód wykazanych przez nich osiągnięć naukowych, zatrudniła ich na stanowisku profesora uniwersytetu.

Są tak szanujące się w kraju uniwersytety, na których o to stanowisko wcale nie jest tak łatwo. Nie wystarczy być doktorem habilitowanym, by dostać etat profesora uniwersytetu. Trzeba bowiem wykazać się osiągnięciami naukowymi po habilitacji. W oddalonych od centrum uniwersytetach wystarczy, że ktoś uzyska stopień doktora habilitowanego, a już po tygodniu otrzymuje stanowisko profesora.

Tak patologiczna praktyka sprawia, że w większości uniwersytetów polskich na stanowiskach profesorów, a więc profesorów nadzwyczajnych, zatrudniani są doktorzy habilitowani, których ostatnim osiągnięciem autorskim była ich rozprawa habilitacyjna, często wydana kilka lub nawet kilkanaście lat temu. W wielu przypadkach uzyskali oni habilitację w Rosji, na Białorusi, Ukrainie, Słowacji czy w Bułgarii lub w Niemczech nie podejmując w kraju żadnych, poważnych badań naukowych. Potem publikowali jakieś artykuły, często nieznaczące dla nauki, ale za to odnotowywane w ramach wewnętrznych regulaminów oceny pracowniczej jako potwierdzające ich rzekomą aktywność naukowo-badawczą.

Poprzedni kierownicy katedry, którą ponownie objąłem po wielu latach, należą do takich przypadków. Ot, są profesorami uczelni, ale bez istotnego wkładu w rozwój nauki, a nawet w ocenę parametryczną własnej jednostki. Właśnie dlatego reforma J. Gowina jest ważna, bo odsłania prawdę o konsumentach własnych dyplomów, którzy nie są twórczy w nauce.

Zapewne są to dobrzy wykładowcy, ale nic więcej. Być może wystarcza im to, że wiele osób zwraca się do nich per "pani/pan profesor", chociaż de facto profesorami nie są. Nie mają ani ambicji, ani potencjału, ani kompetencji, by zatroszczyć się o naukę, która stała się dla nich matką-żywicielką, ale bez wzajemności.

W świetle "Konstytucji Dla Nauki" każda uczelnia będzie mogła zatrudnić na stanowisku profesora osoby ze stopniem naukowym doktora. Nie muszą zatem mieć habilitacji. To znacznie poszerzy krąg osób, które mogą błędnie afiliować swoją akademicką pozycję. Kto teraz odróżni: profesora doktora habilitowanego od profesora nadzwyczajnego doktora habilitowanego i od profesora nadzwyczajnego doktora?

Oby nasze sądy nie miały z tym kolejnego zmartwienia i obciążenia. Są ważniejsze kwestie na tym świecie.