12 kwietnia 2018

Żenujący brak podstawowej wiedzy metodologicznej doktora habilitowanego i afirmatorów jego ignorancji



Ten wpis będzie o tym, jak głęboka jest patologia w środowiskach uniwersyteckich, które akceptują kardynalne błędy w rzekomo naukowych badaniach empirycznych. Nie ma z czego się cieszyć, nie ma co świętować, kiedy jesteśmy zadowoleni z afirmacji prymitywizmu, nieuctwa, ignorancji i jeszcze temu przyklaskujemy. Wiedza na temat konstruowania projektów badawczych jest dostępna w tak dużej liczbie rozpraw z metodologii badań społecznych, humanistycznych, w tym pedagogicznych, że jeśli ktoś nie raczył się z nią zapoznać, albo coś nawet przeczytał, ale niewiele z tego zrozumiał, to prowadzenie czegoś, czemu nadaje się miano "badań naukowych" jest obrazą dla całego środowiska naukowego, jest nie tylko niszczeniem nauki, ale i wiarygodności własnej instytucji.

Można w Polsce niszczyć prawo na każdym jego etapie i w każdej dziedzinie życia. Można. Zaczęło się od "falandyzacji" prawa, a nie skończyło jeszcze na potraktowaniu Konstytucji jako jedynie jakiejś publikacji, którą dowolnie można interpretować, a nagięte "kręgosłupy" z moralnością niewiele tu mają wspólnego. Etos państwa prawa i etos nauki są niszczone z udziałem tych, którzy mieli stać na ich straży, ba, mieli być nośnikami tego etosu, wzorami osobowymi, mistrzami.

Haniebne praktyki przetaczają się zatem przez wszystkie możliwe instytucje, środowiska, bo taka jest pragmatyka władztwa, czyjejś mocy, bez względu na to, komu i czemu mają one służyć. Nie wiem, czy polityczna i akademicka korupcja, utrata czyjejś wiarygodności, handlowanie prawem, stopniami i tytułami naukowym wbrew kompetencjom tych, którzy stają się beneficjentami nieprzysługujących im przywilejów będzie dla następnych pokoleń przedmiotem cnót czy oburzenia.

Trudno. Trzeba i warto robić swoje, by móc spojrzeć prawdzie w oczy bez skrywania się przed innymi, którzy doskonale wiedzą, bo są świadomi tego, kto i w jakim stopniu zdradził świat wartości. Prędzej czy później patologie, oszustwa, gry arytmetycznej "demokracji" znajdują swoje odsłony w świecie kultury, nauki, sztuki i edukacji, o których poziom trzeba dbać i go bronić bez względu na cenę, jaką przyjdzie za to płacić. Lepiej zyskać godność z jednym niż stracić ją z wieloma.

Mam przed sobą kwestionariusz ankiety dla studentów studiujących na uniwersytetach południowej Polski. Sfotografował ją student psychologii zdumiony faktem, że ktoś ośmielił się za pomocą tak ewidentnie błędnego narzędzia diagnozować czyjeś potrzeby i oczekiwania. Pomijam tu kwestię tego, po co je badał i w jakim zakresie służy to nauce. Tego typu kwestie może bowiem badać GUS czy na zamówienie władzy ORE lub IBE, ale nie uniwersytecki naukowiec.

Jak zapewnia autor tego kwestionariusza, udział w badaniu ma charakter anonimowy, a zebrany materiał posłuży wyłącznie do celów naukowych. Kiedy jednak przeczytamy treść zawartych w tym narzędziu pytań, to nie wyjdziemy ze zdumienia, że coś takiego w ogóle mogło powstać i zostać upowszechnione jako narzędzie badań naukowych. Proszę wybaczyć, że nie będę już organizował po raz wtóry konkursu na to, kto wykaże błędy w tych kilku, a kompromitujących - doktora habilitowanego - pytaniach. Uczymy się przez całe życie. Niektórzy odkrywają pedagogikę i uczą się metodologii badań dopiero wówczas, kiedy mają tytuły naukowe, chociaż nie wszyscy.


Państwa jeszcze coś dziwi? Ktoś ma wątpliwości, czy aby krytyka jest słuszna? Jeśli nie, to proszę pisać hymny pochwalne, udowodnić, że za pomocą tak skonstruowanych pytań i przypisanych im skal nie uzyskujemy artefaktów. Nagroda czeka dla obrońców, bo autor tego kwestionariusza już ją otrzymał z rąk jednej z uniwersyteckich rad naukowych.

Ci, którzy jeszcze chcą się czegokolwiek nauczyć, skonsultować, przedłożyć własne problemy badawcze, zanim te staną się problemem dla nich samych lub rad jednostek naukowych, mogą skorzystać z konferencji i seminariów metodologicznych. Zawsze lepiej wiedzieć, czego nie wie ich "profesor/-ka" i dlaczego ma dyplom, chociaż nie ma kwalifikacji.

W dn. 21-22 czerwca 2018 r. odbędzie się w Łodzi VII Seminarium Metodologii Pedagogiki Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego pt. "Krytyka metodologiczna w praktyce tworzenia wiedzy". Organizatorem jest Katedra Badań Edukacyjnych Wydziału Nauk o Wychowaniu Uniwersytetu Łódzkiego (ul. Pomorska 46/48, 91-408 Łódź; e-mail: seminarium.metodologiczne@gmail.com )


11 kwietnia 2018

NAWĄ na Uniwersytet w Stanford, Paryżu lub w Londynie


Nareszcie rząd zaczął oferować młodym uczonym coś, co powinno zaistnieć już 20 lat temu, a mianowicie stypendia na kwartalne lub nawet roczne wyjazdy naukowe doktorów na do najlepszych uniwersytetach na świecie. Należą się w tym miejscu słowa uznania dla resortu, który zaproponował program, w ramach którego możliwe stają się wyjazdy młodych naukowców celem:

• prowadzenia badań naukowych lub prac rozwojowych;

• pozyskanie materiałów do pracy naukowej;

• prowadzenia w ośrodku goszczącym zajęć dydaktycznych;

• odbycia stażu naukowego;

• innych form aktywności naukowej lub akademickiej.

Projekt może być realizowany przez okres od 3 do 12 miesięcy, przy czym wyjazd nie może nastąpić wcześniej niż 1 stycznia 2019 r. ani nie później niż 30 września 2019 r.
Program zapewnia finansowanie stypendium obejmującego zarówno koszty utrzymania Beneficjenta związane z pobytem naukowca w zagranicznym ośrodku goszczącym, jak i dodatek mobilnościowy. Kwota stypendium może być podwyższona, jeśli w wyjeździe uczestniczy małżonek Beneficjenta oraz jego niepełnoletnie dzieci, a w przypadku Beneficjenta z orzeczoną niepełnosprawnością w stopniu znacznym lub umiarkowanym – opiekun.

Zapewne diabeł tkwi w szczegółach i przeznaczonych na ten program środkach finansowych, toteż należy ufać, że będą mogli z niego skorzystać adiunkci czy wykładowcy posiadający już znaczny dorobek naukowy. W ocenie wniosków przewiduje się aż 35 punktów za dotychczasowy przebieg kariery naukowej lub akademickiej oraz osiągnięcia naukowe wnioskodawcy, z uwzględnieniem etapu kariery naukowej.

Znacznie mniej, bo na 25 punktów wyceniono zakres i sposób realizacji planowanych działań o charakterze naukowym lub dydaktycznym, w tym m. in. wartość naukową i nowatorstwo projektu, projektowane metody badawcze lub dydaktyczne, planowane rezultaty, adekwatność czasu trwania projektu do zaplanowanych działań. Jeśli jednak uwzględnimy kolejne kryterium, jakim jest wpływ uczestnictwa w Programie na dalszy rozwój naukowy/akademicki Wnioskodawcy oraz na rozwój dziedziny/dyscypliny naukowej, w zakresie której projekt zaplanowano do realizacji, za co można przyznać 20 pkt., to wartość naukowa i tak jest ceniona niżej, niż kwestie naukowe, którym taki wyjazd powinien służyć.

W tej sytuacji zadziwiająco dużo, bo aż 20 pkt. przewidziano z tytułu renomy i poziomu naukowego ośrodka goszczącego naszego doktora.

Co mi się nie podoba w założeniach i kryteriach oceny tego programu? Przede wszystkim zdumiewa wpisanie do Programu kategorii "prowadzenia zajęć dydaktycznych". Dlaczego podatnicy mają finansować prowadzenie wykładów czy ćwiczeń przez naszych naukowców w renomowanych uczelniach, skoro mamy rozwijać polską naukę i potencjał badawczy młodych uczonych? Czyżby MNiSW tworzyło furtkę dla "swoich" wykładowców? Od kwestii dydaktycznych mamy program Erasmus+! Tego doprawdy nie rozumiem.

Nie przekonuje mnie w tym Programie kwestia inwestowania w prowadzenie zajęć dydaktycznych przez Polaków poza granicami kraju, skoro to nie ona ma rozstrzygać o miejscu polskich uczelni w rankingach światowych i o podwyższeniu standardów badawczych. Nie znamy budżetu NAWY, toteż nie wiemy, czy jest to nawa czy strumyk wsparcia dla nielicznych.

10 kwietnia 2018

Zamień „MUSZĘ” na „CHCĘ” , 'NIE MOGĘ" na "NIE POTRAFIĘ"


W okresie przedświątecznym miało miejsce pedagogiczne seminarium podoktorskie prof. Mirosława J. Szymańskiego z APS w Warszawie. Warto o tym pisać, bowiem nie każdy profesor ma czas, motywację czy warunki do prowadzenia ogólnopolskiego seminarium naukowego dla tych wykładowców i adiunktów z różnych środowisk akademickich, którzy chcieliby uczestniczyć w regularnych spotkaniach, debatach i prezentacjach wyników własnych lub cudzych badań.

Jedni wolą pracować w osamotnieniu, zaciszu bibliotek, archiwów czy własnego pokoju. Inni obawiają się, że jeśli nie wyjrzą na „światło dzienne” , nie opuszczą platońskiej Jaskini, to nie dowiedzą się w odpowiednim dla siebie momencie, czy to, co do tej pory czynili, ma sens, ma wartość, jest jeszcze komuś lub do czegoś potrzebne, czy może jednak lepiej tego nie wiedzieć.

Spotkaliśmy się w gronie kilku pokoleń, by rozmawiać czy może tylko podzielić się własnym spojrzeniem na PEDAGOGIKĘ. Nie jest to łatwe w sytuacji, kiedy codziennie w mediach pojawia się news – o czyjejś „pedagogice wstydu”. Co to jest? Czy jest jej przeciwieństwo?

Dlaczego nikt nie mówi o pedagogice dumy, znaczenia, dzielności, etyczności, tylko bezmyślnie powtarza za kimś lub za czymś, że jest pedagogiką wstydu, chociaż z pedagogiką nie ma nic wspólnego? Skoro tak, to można hipokryzję każdego polityka, która skutkuje negatywnymi skutkami dla kraju czy społeczeństwa - określić pedagogiką bezwstydu. Cyniczni gracze polityczni i niestety także niektórzy dziennikarze wychodzą z założenia, że niech się wstydzi ten, kto widzi.

W czasie spotkania jeden z adiunktów poruszył kwestię „robienia habilitacji”, przy czym nawet nie chodziło mu o to, jak ją „robić”, tylko co jest w tym określeniu niepokojącego czy dyskusyjnego. Kwestię podjęła także jedna z zaangażowanych w pracę naukowo-badawczą i dydaktyczną adiunkt wskazując na to, że sama stawia sobie pytanie: „Po co się habilitować?”

Czy ma to być ważne dla niej ze względu na to, by móc zachować dotychczasowe miejsce pracy akademickiej, czy może żeby zarabiać nieco więcej, ale też bez przesady, bo nikt nie uwierzy, że można lepiej zarabiać na skutek takiego awansu, czy wreszcie powinna habilitować się, by nie sprawić przykrości tym, którzy pokładają w niej nadzieję? Jak przyznała, rozprawę doktorską „zrobiła” dla swojego promotora, który nieustannie dopytywał się, kiedy wreszcie napiszę pracę na określony temat.

Doktoryzowała się zatem dla swojego promotora, ale w robieniu habilitacji nie ma już jej mistrza. Nie ma zatem powodu, by robić ją dla niego. To po co?
Otóż to. Każdy, kto został zatrudniony na uniwersytecie, politechnice czy w akademii powinien zastanowić się nad odpowiedzią na to pytanie. Po co? Dlaczego? Z jakiego powodu? Jaki to ma sens? Czego oczekuję od siebie? Czego spodziewam się od innych?
Jeśli „robienie habilitacji” ma być po coś, dla kogoś czy dla czegoś, to warto mieć tego świadomość, bowiem będzie ona skutkować naszymi rozstrzygnięciami na co dzień, poczuciem odpowiedzialności czy zobowiązania, zakresem zaangażowania lub jego obejściem, itd. Przed wielu laty profesor psychologii Zbigniew Pietrasiński przeprowadził badania wśród osób dorosłych, których przewodnim pytaniem było introspekcyjne zastanowienie się nad tym – CZEGO DOWIEDZIAŁEM SIĘ ZBYT PÓŹNO?

Lepiej dowiedzieć się późno, niż wcale i na domiar wszystkiego tkwić w błędzie czy fałszywych wyobrażeniach. Z tym dylematem spotykają się członkowie komisji habilitacyjnej, którzy mają do czynienia z oceną osiągnięć naukowych habilitanta albo produktami jego pracy wytwórczej. Jeśli „robił habilitację”, to bardzo szybko da się to odczytać. Wówczas widać wyraźnie, czy wyprodukowane prace spełniają zestandaryzowane kryteria oceny.

Jeśli natomiast habilitant poprawnie sformułował problem badawczy i zastosował naukową procedurę do jego rozwiązania, a przy tym stworzył coś oryginalnego, unikalnego, nowatorskiego w nauce, być może nawet nie zdając sobie nawet z tego sprawy, bo nie czynił tego dla kogoś i po coś, tylko z pasji poznania naukowego dzieląc się z innymi wynikami własnych badań, to znaczy, że nie „robił” habilitacji, ale na nią w pełni zasłużył. Można nawet powiedzieć, że to nauka z całym swoim dziedzictwem kulturowym może okazać się największym i najważniejszym beneficjentem takiej pracy twórczej.

Zachęcałem uczestników spotkania do tego, by jak najwcześniej uświadomili sobie, co jest dla nich ważne w tym, co i jak czynią, co oraz w jakim stopniu autentycznie, prawdziwie i z świadomością potencjalnych strat czy niepowodzeń realizują w swojej akademickiej przestrzeni. Czy czynię coś dlatego, bo muszę, powinienem, jestem zobowiązany, czy może dlatego, że sam tego pragnę, chcę niezależnie od finalnych, a przecież nieprzewidywalnych następstw?


Po co mówić, że coś musimy, skoro mamy wolną wolę i to od nas de facto zależy, co i jak osiągamy? Zamieniajmy nie mogę czy muszę na CHCĘ, nawet jeśli czegoś nie potrafię, ale jest jeszcze czas na to, by nadrobić braki, zaległości czy niewiedzę lub nieumiejętność. Każdy pedagog miał w toku studiów psychologię, więc doskonale zna, a ufam, że rozumie, jaką rolę odgrywają w naszej codzienności procesy racjonalizacji.

Jak ktoś chce „robić habilitację”, to nadejdzie taki moment, w którym uruchomi mechanizm słodkich cytryn lub kwaśnych winogron po otrzymaniu szczerej, naukowej, negatywnej czy bardzo krytycznej w treści recenzji lub opinii członków komisji. Wówczas winien jest temu cały świat, tylko nie ona czy on.