26 lutego 2017

Wędrujący doktorat


W jednym z uniwersytetów został wszczęty przewód doktorski z dyscypliny ujętej przez b. minister nauki i szkolnictwa wyższego Barbarę Kudrycką w dziedzinie nauk społecznych. Doktorantka intensywnie przygotowywała swoją rozprawę, ale w międzyczasie promotor wszedł w jakiś konflikt społeczny z członkami macierzystej rady wydziału, w wyniku którego odszedł z tej uczelni. Doktorantka wpadła w rozpacz, bo nagle straciła opiekuna.

Polak jednak potrafi wyjść z każdej sytuacji. Jej promotor zatrudnił się w innym uniwersytecie na przeciwległym krańcu kraju i... zamiast wystąpić do poprzedniej rady z wnioskiem o zamknięcie przewodu, zlekceważył ów fakt, by otworzyć w swoim nowym miejscu pracy akademickiej przewód swojej dotychczasowej doktorantki na ten sam temat. Tyle tylko, że już nie podjął się roli promotora, ale uzgodnił ze swoim kolegą, że ten powoła go na recenzenta.

Tak też się stało. Kobieta dokończyła swoją dysertację na ten sam temat, tyle że już w innym uniwersytecie i ją szczęśliwie obroniła. Nauka na tym nie straciła. Pojawił się jednak dylemat natury formalno-prawnej. Jakże to ta sama osoba mogła obronić pracę doktorską na ten sam temat, który został przecież przyjęty przez jedną radę wydziału i z wskazaniem na konkretnego profesora, a podjęty już w innej uczelni przy nieprzypadkowej zamianie ról?

Każdy wszczęty przewód doktorski powinien zostać zamknięty, jeżeli promotor rezygnuje z opieki w danej jednostce akademickiej. Można rzecz jasna podjąć go ponownie, ale nie w tak pokrętny sposób.

No cóż, nie mówmy o upadku etosu nauczycieli akademickich, tylko o jego braku u części z nich. Takich niegodnych uniwersytetu czy akademii i postaci jest więcej. Ostatnio spotkałem się z analizą rozprawy doktorskiej, której autor nie tylko dokonał ordynarnego plagiatu, ale podał zarazem fałszywe informacje w rozdziale metodologicznym o rzekomo przeprowadzonej kwerendzie literatury w instytucji, która w ogóle w ogóle nie istniała pod wskazaną przez niego nazwą.

Coraz częściej zastanawiam się, czy aby w "wyścigu szczurów" po stopień lub tytuł naukowy nie biorą udział gracze "fałszywymi kartami", mali oszuści, cwaniacy, którzy obronili prace doktorskie na określony temat, a potem zmienili lekko tytuł i już w kilka lat później złożyli wniosek o habilitację?

Czy rady wydziałów są rzeczywiście odporne na te matactwa, krętactwo, fałszerstwa, kumoterstwo, pseudonaukowe sitwy? Jak to jest możliwe, że ktoś tak bezceremonialnie i bez zażenowania kradnie czyjąś własność, publikuje książkę bez znajomości źródeł wiedzy na dany temat, popełnia mnóstwo błędów merytorycznych, źle sporządza przypisy a recenzent wydawniczy nie zwraca uwagi na wady konstrukcyjne rozprawy, subiektywizm tez, publicystyczny język, potoczną stylistykę itp.?

Tak, to jest możliwe, gdyż w uniwersytetach, akademiach a szczególnie w państwowych i prywatnych Wyższych Szkołach Zawodowych pracują także - choć na szczęście w mniejszości - doktorzy, doktorzy habilitowani i profesorowie, którzy własne stopnie czy tytuł naukowy uzyskali w pokrętny sposób. Czym zatem mają promieniować na innych, jak nie właśnie reprodukcją matactw?

25 lutego 2017

Co się dzieje w szkolnych świetlicomatach?




Wchodzę do szkoły podstawowej, by odebrać dziecko ze świetlicy - pisze jeden z rodziców - a tam totalny chaos. W małym pomieszczeniu przebywa czterdziestka dzieci w różnym wieku, z różnych klas, które słuchają piosenek z gatunku disco polo. Ta tandeta rozbrzmiewa z taką siłą, a teksty są tak prymitywne, że aż dziwię się, kto na to pozwala?!

Czyżby już tak nisko upadła kultura kształcenia i wychowania? Czy rzeczywiście opiekujący się dziećmi strażnicy szkolni - bo trudno nazwać ich pedagogami - uwierzyli Jackowi Kurskiemu, że warto promować w szkołach ten prymitywizm pseudoartystyczny? Można im jeszcze puścić Marylkę Rodowicz, bo jest jak w PRL - na topie. Dzieci utworzą w parach wozy kolorowe i pojadą szkolnymi korytarzami ... .

To nie ma już w szkołach publicznych nauczycieli, którzy mieliby profesjonalne przygotowanie do pracy właśnie w tego typu przytułkach, przechowalniach, poczekalniach szkolnych? Trzeba włączać im taką tandetę, by powtarzały bezmyślnie "majteczki w kropeczki itd." ciesząc się i głupkowato radując z tego faktu?

Zaraz ktoś napisze, że to wszystko jest winą rządów Platformy Obywatelskiej i PSL. Owszem, JEST, bo to ministrzyca J. Kluzik-Rostowska utrzymała w szkołach publicznych "karciane godziny", czyli zezwoliła na to, by każdy nauczyciel, któremu brakuje kilku godzin do pensum, dorabiał je w świetlicy, a reszta godzin przypadła pozostałym w ramach "godzin karcianych".

Rzecz jasna, nazwa tego pseudopedagogicznego rozwiązania pochodziła od nowelizacji Karty nauczyciela, stąd "godziny karciane", ale życie dopisało ich drugie znaczenie, a mianowicie "granie z dziećmi fałszywymi kartami" (to za Januszem Korczakiem). Czym bowiem jest, jak nie szulerstwem, zobowiązywanie matematyków, geografów czy polonistów do tego, by sprawowali w szkolnych świetlicach rolę niekompetentnych dozorców?

Godziny karciane stały się okazją do wewnątrznauczycielskich rozgrywek, szlemików, ale i blefowania. Przyszły rządy PIS-u i godziny zniknęły, ale problem pozostał. Na wszystkim i na wszystkich trzeba oszczędzać, więc nie ma potrzeby zatrudniania pedagogów o specjalności opiekuńczo-wychowawczej w świetlicach szkolnych. Wystarczy postawić tam kogokolwiek (w sensie statystycznym, z całym szacunkiem dla każdego specjalisty), by pilnował, żeby dzieci i on/ona przetrwały do momentu odbioru osobowej "paczki" z "paczkomatu", czyli świetlicomatu.

24 lutego 2017

Autosocjalizacja dziecka


W literaturze zachodniej znajdujemy koncepcję autosocjalizacji dziecka. Jest ono w niej pojmowane jako „więcej niż” sądzą o nim dorośli wychowawcy. Ci bowiem, zgodnie z tradycyjnym podejściem do wychowania uważają, że mają prawo do traktowania dziecka jako przedmiotu albo partnera oddziaływań pedagogicznych (osobotwórczych).

W modelu autosocjalizacji dzieci są podmiotami we własnej sprawie. Nie są postrzegane jako bierni odbiorcy społecznych i pedagogicznych wpływów, lecz jako osoby wpływające na te procesy dzięki własnej aktywności. Zgodnie z tą koncepcją mogą one być też socjalizowane w republikach dziecięcych, gdzie będą tworzyć swoją społeczność na zasadzie bardzo silnej alternatywy do istniejącego społeczeństwa dorosłych.

Ten model ma w historii swoich prekursorów. W 1917 r. amerykański ksiądz Edward Joseph Flanagan założył w Nebrasce ośrodek dla dzieci, z którym później przeniósł się na wieś, na opuszczoną farmę na zachód od Omacha. Tam też wybudowali kilka domów, a swoje gospodarstwo nazwali „Boys Town”. Przypominało ono wieś, w której dzieci i młodzież utworzyli spośród siebie zarząd wioski i wybrali radę wsi, kierując nią autonomicznie.

Utworzenie tej wspólnoty dziecięcej było wzorem dla powstających republik dziecięcych w Hiszpanii, Kolumbii, Brazylii i in. Jedną z nich założył dla 15 dzieci ksiądz Jesus Silva Mendez w 1956 r. Dzieci utworzyły cyrk dziecięcy, który wkrótce uzyskał sławę międzynarodową.

To do tej republiki przybywały dzieci z całego świata. W ciągu kilku lat ta mała wspólnota dziecięca w mieście Bemposta przekształciła się w miasto dziecięce, a następnie w republikę dziecięcą na północy Galicji, gdzie żyło do końca lat 70. ponad tysiąc dzieci.

Owa republika, do której dołączyło miasto Celanova, tworząc obóz nad Atlantykiem, miała swoją własną kontrolę celną, własne środki płatnicze, własny system szkolny, własny system prawny (sprawiedliwości), własne władze i własny przemysł. W republice obowiązywała następująca struktura polityczna: na jej czele stał prezydent, którym był najczęściej starszy młodzian, sprawujący ten urząd 2 lata. Mógł być nań ponownie wybrany, o ile się o to sam ubiegał.


Cała republika była podzielona na 5 dystryktów, na czele których stał burmistrz. Każdy z nich miał zespół doradców spośród deputowanych, zaś prezydent miał gabinet ministrów. Organem ustawodawczym było otwarte zebranie całej społeczności, w czasie którego każdy nieletni mieszkaniec miał jeden głos. Dorośli nie mieli tu żadnych praw do decydowania o losach dzieci.

Republika utrzymywała się bez państwowych subwencji. Każde dziecko musiało opłacić swój pobyt i każde otrzymywało za swoją pracę wynagrodzenie, i to na tyle wysokie, żeby pozostało mu z niego kieszonkowe, aby mogło żyć w republice bez poczucia biedy. Wszystkie ceny towarów były niskie. Jest to dowód na to, że dzieci i młodzież zdolni są zbudować na bazie solidarności i sprawiedliwości własne społeczeństwo.

W tej republice do rzadkości należały akty kryminalne, prawie wcale nie było osób chorych psychicznie i nie było samobójstw. Dzieci potrzebowały tam dorosłych jako pomocników: jako nauczycieli, doradców finansowych, pracowników. Dorośli nie mieli tylko prawa głosu. Był to zatem model odwrotny od powszechnie występującego na świecie, tradycyjnego, w którym dzieci jeszcze nie bardzo wiedzą, potrafią itp. toteż dorośli rozstrzygają o ich losie. O takich republikach pisze też w swoich rozprawach naukowych Mirosław S. Szymański (b. prof. Uniwersytetu Warszawskiego, a obecnie Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie).
W porównaniu do świata dorosłych dziecko programuje się instynktownie, odkrywając świat i ucząc się niego dzięki temu. Wychowanie jest tutaj rozumiane jako droga od naturalnego do refleksyjnego dysydenctwa, które dzieci same wolą wypróbować i powinny sobie same zorganizować. One dystansują się od dorosłych, korzystając jednak z ich doświadczeń czy wiedzy.

W tym pierwszym przypadku dzieci stają się aktywnymi podmiotami własnych zmian rozwojowych i są kompetentnymi ich aktorami w codziennym życiu. Od połowy lat 70. XX w. pojawiają się w naukach humanistycznych ideologie i teorie autosocjalizacji, które wskazują na dziecko jako kompetentny podmiot w procesie własnego rozwoju.

Odwołują się one do nowej antropologii dziecka w świetle której to, co myślimy o dzieciach, decyduje o naszym teoretycznym i praktyczno-pedagogicznym podejściu do nich. Wyobrażenie dorosłych o dziecku wpływa na to, jak je traktują, jak postrzegają i wychowują dzieci oraz jak się zachowują na co dzień w kontaktach z nimi. Szwedzka psycholog Margaretha Brodén wydała w 1992 r. książkę pod tytułem: Być może to my się mylimy - być może dzieci są kompetentne .

Postrzeganie dziecka jako istoty socjalizującej się stwarza możliwość postrzegania i traktowania dzieci przez dorosłych w sposób otwarty i wyrażający szacunek dla różnic między nimi, dla ich odmienności. Pozwala także dostrzec, że dzieci są w stanie przekazać dorosłym takie informacje zwrotne, które umożliwią im odzyskanie utraconych już kompetencji oraz mogą pomóc w wyzbyciu się tych wzorów postępowania, które są nieefektywne czy nie są akceptowane.

Autosocjalizacyjny typ relacji generuje znacznie więcej, niż tylko przyczynianie się do zaistnienia dialogu pomiędzy dziećmi i dorosłymi. Każdy może dzięki temu odnaleźć własną drogę do celu, choć nie dla wszystkich będzie ona tak samo dobra czy też będzie czymś na wzór „anything goes”.

Centralną zasadą jest tutaj stworzenie przez każdego dla siebie samego i dla wszystkich razem tych samych kryteriów, które pozwolą na ocenę zachowań i ich następstw. Dzisiaj wiemy już dużo lepiej, że dzieci są kompetentne w następującym zakresie:

- potrafią wyznaczać treść i granice swojej integralności,

- są od urodzenia istotami społecznymi,
kompetentnie współpracują, jeśli ze strony dorosłych spotykają się z tą samą formą postępowania niezależnie od tego, czy jest to konstruktywne czy destruktywne dla ich życia,

- przekazują rodzicom werbalne i niewerbalne informacje zwrotne, które są zarazem kompetentnymi wskazówkami o emocjonalnych i egzystencjalnych problemach własnych rodziców.

Historia już dowiodła, że dzieci potrafią same stworzyć społeczność, w której pojawi się autonomiczny system wychowawczy. Dzieci same kreują środowisko swojego życia, które jest odizolowane od dominacji ludzi dorosłych. Dotyczy to takich środowisk, w których to nie dorośli wychowują dzieci, ale dzieci wychowują dzieci.

Tak jest np. w wielodzietnych rodzinach, w których powstaje swoistego rodzaju subwspólnota funkcjonująca na modelu rodzinnym, ale w łagodniejszej postaci. Oto starsze rodzeństwo wychowuje w niej młodsze. W takiej rodzinie następuje redukcja presji autorytetu, pojawia się prawo do sprzeciwu czy praktyka wzajemnego doradztwa i pomocy. Ostatnio jedna ze stacji telewizyjnych wyemitowała problem 21-letniego chłopca, który opiekuje się czworgiem rodzeństwa, gdyż zmarła ich matka, a ojciec poszedł w świat.