20 lutego 2017

Akademicka wiarygodność

Wreszcie, po ponad rocznym przygotowaniu, ukazała się pod redakcją Jacka Piekarskiego i Danuty Urbaniak-Zając rozprawa pt. Wiarygodność akademicka w edukacyjnych praktykach (UŁ 2016), której autorzy ustosunkowują się do kwestii wiarygodności w kształceniu akademickim i prowadzeniu badań naukowych.

Taka kwestia nie mogłaby pojawić się sto lat temu. Podejmowana przez każdego naukowca aktywność badawcza i dydaktyczna musiała spełniać kryterium prawdy, gdyż w przeciwnym razie nie mogła być określana mianem naukowej. Kiedy 40 lat temu studiowałem metodologię nauk pedagogicznych, o wiarygodności pedagogiki jako nauki miało stanowić jej zakorzenienie w paradygmacie badań empirycznych, ilościowych, zaś każda próba czy wyłączność odwoływania się do metod badań filozoficznych czy też badań jakościowych (np. biograficznych) nauk społecznych sprowadzana była do pejoratywnego stygmatu – jaki im nadawano - spekulatywizmu, czyli w ówczesnym rozumieniu - pseudonauki.

Wszystkie rozprawy z filozofii wychowania i kształcenia, których autorem był mój Mistrz – prof. Karol Kotłowski traktowane były z niebywałą arogancją przez ówczesne elity władzy naukowej (członków i recenzentów Centralnej Komisji) w kategoriach pseudonauki, wiedzy spekulatywnej, pogardliwie określanej mianem „kotłowszczyzny”. O publikacjach innych autorów np. Bogdana Suchodolskiego - neopozytywiści powiadali "suchodolszczyzna".

Wyniki badań empirycznych ówczesnych cenzorów naukowości, głównie bazujących w badaniach na sondażu diagnostycznym, dawno są już w koszu na śmieci i - jeśli w ogóle kogoś interesują - to co najwyżej historyków wydarzeń oświatowych czy akademickich. Tymczasem rozprawy z filozofii kształcenia, wychowania czy z komparatystyki idei np. Sergiusza Hessena, Andrzeja Niesiołowskiego, Mieczysława Ziemnowicza, Zygmunta Mysłakowskiego, Bogdana Nawroczyńskiego, Aleksandra Kamińskiego, Heleny Radlińskiej, Stefana Kunowskiego. Karola Wojtyły, Ryszarda Wroczyńskiego, Czesława Kupisiewicza, Wincentego Okonia, Romana Schulza, Romany Miller, Kazimierza Sośnickiego itd., itd. wciąż są aktualne i wykorzystywane do konstruowania różnych modeli badawczych czy studiów hermeneutycznych.

Być może potrzebny był okres wyrównywania strat, jakie poniosła polska pedagogika w wyniku panującej w okresie totalitaryzmu ortodoksji ideologicznej i metodologicznej oraz odzyskiwania pól wolności ku prawu do rozwiązywaniu problemów naukowych różnymi metodami badań, w każdym z powszechnie już nam dostępnych paradygmatach poznawczych. W swoich rozprawach wielokrotnie dawałem wyraz temu, jak nienaukowymi metodami i z opresją istniejącej cenzury usiłowano zniszczyć polską kulturę naukowych dociekań i diagnoz.

Minione 27-lecie wolności jest w tym sensie zupełnie innym okresem czasu, który sprzyja odchodzeniu od kłamstwa, eliminowaniu „białych plam” w historii wychowania i oświaty czy przyspieszonemu odzyskiwaniu nieobecnych dyskursów i myśli pedagogicznej, by w poznawaniu prawdy o fenomenach kształcenia i wychowania skończyć z jej pozorowaniem, ideologicznym kreowaniem czy manipulowaniem nią dla interesów głównie podmiotów władzy.

Wraz z dominacją ponowoczesności, która zarazem osłabiła oświeceniowo-modernistyczne walory i fundamentalne przesłanki dla prowadzenia nauki w wolności (jako kategorii autotelicznej), mamy do czynienia z nowym zjawiskiem (a moim zdaniem ukrytym jego renesansem), które określam mianem przesunięcia politycznego. Jego następstwem nauka i jej instytucje są wchłaniane, podporządkowywane władzy politycznej, także wówczas, kiedy skrywa się jej dyrektywizm w procesach globalizacyjnych wpływów obcego naszej tożsamości narodowej i kulturowej korporacjonizmu.

Zachęcam zatem do lektury tekstów pedagogów, filozofów, socjologów trzech pokoleń, którzy włączyli się do dyskusji na temat wiarygodności akademickiej w szeroko pojmowanych praktykach edukacyjnych. Redaktorom tomu - a gospodarzom zarazem debaty z okazji 70-lecia Uniwersytetu Łódzkiego gratuluję tej inicjatywy i konsekwencji w doprowadzeniu do edycji rozpraw, które przetrwają kolejne lata inspirując do badań czy własnych studiów następne pokolenia.

19 lutego 2017

Spotkanie z polskim emigrantem - zawodowcem


Wracałem pociągiem ICC z Warszawy do Łodzi. W moim przedziale był tylko jeden pasażer, który wyszedł na chwilę na korytarz, by napić się piwa z puszki. Kiedy powrócił do przedziału, sięgnął po książkę. Widać było, że nie może się w ogóle skupić na treści. Odłożył ją na bok i zapytał:

"Czy nie pogniewa się pan, jak o coś zapytam? Przepraszam, że przeszkadzam - dodał widząc, że czytam książkę - ale wracam do kraju po kolejnym miesiącu nieobecności i chciałem podzielić się z panem moim spostrzeżeniem. Pracuję w Norwegii i raz w miesiącu przylatuję do Polski, by pobyć cztery dni z rodziną. Co jadę pociągiem z Warszawy do Łodzi lub z powrotem, to nikt ze sobą nie rozmawia. Każdy albo coś czyta, albo słucha muzyki z zamkniętymi oczami, albo przegląda w smartfonie Internet, albo pracuje na laptopie... . Pan - widzę - też czyta, a ja lubię w podróży rozmawiać. Przepraszam, że przeszkadzam."

WOW, rewelacja. Nareszcie jest z kim pogadać. Odłożyłem książkę do teczki i zaczęliśmy gadać jak Polak z Polakiem, z obopólnym zadowoleniem. O mało co, a przegapiłbym własną stację docelową, bo mój rozmówca okazał się bardzo ciekawą osobą. Moglibyśmy tak rozmawiać godzinami, jakbyśmy znali się od dawna. Obcy, a jednak łodzianie, wracający po pracy do swoich domów, dla siebie anonimowi, chociaż ciekawi świata.

On okazał się niespełna 40-letnim emigrantem zarobkowym. Ma żonę, dwoje dzieci, ale musi pracować na emigracji. Nie był w stanie utrzymać rodziny prowadząc własną firmę. Zabijały go podatki, nieustanne korekty z Urzędu Skarbowego i ZUS, bo nie stać go było na zatrudnienie księgowej, a sam nie znał się na rachunkowości. Ma wykształcenie zawodowe, w budownictwie, ale przy bardzo wysokich podatkach - jak na małą firmę - właściwie żył na granicy przetrwania.

Ktoś mu doradził, by wyjechał do Norwegii. Tak też uczynił. Na miejscu nauczył się języka, a że ma konkretny fach w ręku, to zaczął po raz pierwszy w życiu świetnie zarabiać. W tym kraju jest podatek liniowy. Jego dochody zaczęły więc wzrastać, a w porównaniu z warunkami w Polsce, uzyskiwał min. 100 zł za godzinę pracy.

Już po roku kupił mieszkanie w Łodzi, a żona nie martwi się o wikt i warunki dla rozwoju dzieci. Męża i ojca im brakuje, ale wiedzą, że za kilka lat powróci do Polski na stałe, kiedy uzyska już prawo do norweskiej emerytury. Ta zaś będzie wysoka. Zgromadzony na koncie emerytalnym kapitał będzie mógł wypłacić w całości. Zainwestuje go w kraju i nie będzie już martwił się o egzystencję.

W ciągu godziny wspólnej podróży poruszyliśmy kilka tematów. Mnie interesowała reakcja Norwegów na ostatnio przedłożone sądowi roszczenie Breivika, by poprawiono mu warunki pobytu w więzieniu. Jak stwierdził mój rozmówca, Norwegowie są tym oburzeni, ale nikt tego nie powie głośno, bo w ich kraju obowiązuje niezrozumiała dla niego hipertolerancja.

Rodowitych Norwegów jest w tym kraju coraz mniej. W tym wielokulturowym państwie właściwie każdy przychodzący na świat obywatel jest tylko po jednym z rodziców Norwegiem, a po drugim kimś obcym, Chilijczykiem, Meksykaninem, Syryjczykiem, Grekiem czy Polakiem. Oooo, Polaków - jak stwierdził - jest tam tak dużo, jak w Irlandii. On zresztą tez próbował pracować i zarobić w Wielkiej Brytanii.

Edukacja w norweskich szkołach jest na dużo niższym poziomie niż w Polsce, o czym przekonał się, kiedy ściągnął rodzinę do Oslo. Po roku uczęszczania do tamtejszej szkoły jednej z córek doszedł z żoną do wniosku, że lepiej będzie jak wrócą do kraju. Dzieciom w ogóle nie zadaje się prac domowych, a w klasie nikt nie może ujawniać swojej przewagi, różnicy. Wszyscy muszą uczyć się w tym samym tempie i na tym samym poziomie. Socjalizm.

Żona zatem wróciła z dziećmi do Łodzi i jest szczęśliwa, że córka trafiła do świetnej szkoły publicznej, w której nauczycielka potrafi indywidualizować zadania, a zarazem czynić uczenie się atrakcyjną aktywnością rozwojową.

On zaś był bardzo ciekaw, co sądzę o obecnej reformie szkolnej. Sam - jak stwierdził - kształcił się w ośmioletniej szkole podstawowej, więc nie ma nic przeciwko temu, by i jego dzieci uczyły się w takiej szkole. Nie znał, a więc i nie rozumiał powodów wprowadzenia zmiany ustroju szkolnego przez Mirosława Handke w 1999 r. Sam ukończył zasadniczą szkołę zawodową i zaczął pracować, by pomóc starszym już rodzicom, których emerytura była na granicy przeżycia.

Jak się szybko przekonał, po kilku miesiącach pracy po "zawodówce" zarabiał dwukrotnie więcej, niż jego nauczyciele w budowlance. Zarobił tyle, że mógł się ożenić, założyć własną firmę, ale - jak wspomniałem na początku - po dwóch latach musiał ją zamknąć i wyjechać za chlebem do Norwegii.

Norwegia to jest bardzo dziwny kraj. Gospodarkę mają wolnorynkową, ale państwo jest hipersocjalne. Przez 54 miesiące można bardzo dobrze żyć otrzymując bardzo wysoką pomoc socjalną. Dla kogo nie ma pracy, to państwo o niego zadba. Jego przyjaciel Norweg pobiera co miesiąc pomoc socjalną i ... byczy się w Hiszpanii.

On też mógłby już ubiegać się o tzw. "socjał", ale w kraju nauczył się, i tak też był wychowywany przez rodziców, że nie można żyć na czyjś koszt, na kocią łapę. Lubi swój zawód, a że po pracy ma czas wolny, to spożytkowuje go na własne pasje muzyczne, multimedialne. Jak zdradził - kręci dla muzyków klipy filmowe dorabiając sobie przy tej okazji do i tak już wysokiej pensji.

Na koniec rozmowy, bo już musiałem wysiadać, dodał, że wróci do Łodzi, bo nie mógłby żyć poza Polską. Kocha to miasto, swój kraj i tylko ubolewa, że nie może tu pracować. Kosztem rozłąki z najbliższymi zarabia na godne życie na emigracji. Swoim dzieciom też będzie polecał, by nie kształciły się ogólnie, tylko zdobyły konkretny zawód, a potem, jak już zdobędą doświadczenie zawodowe i zarobią, to mogą się dalej kształcić. On nie ma matury, a jest względnie szczęśliwym człowiekiem.





18 lutego 2017

Habilitacja - manipulacja




Centralna Komisja Do Spraw Stopni i Tytułów wymaga jako urząd zmian. Akademicy nie zdają sobie sprawy z tego, że profesorowie wybierani w tajnych wyborach do składu Centralnej Komisji nie są urzędnikami, ani też nie mogą ponosić odpowiedzialności za braki, zaniechania czy błędy popełniane przez etatowych pracowników tego organu, gdyż nie mają na nie wpływu.

O patologiach - z jakimi spotykamy się dzięki aktywności w tym organie - dyskutowaliśmy w grudniu, pod koniec kadencji i rację mieli niektórzy z zabierających wówczas głos, że urząd - a nie członkowie CK - jest źródłem właściwych, koniecznych i prawidłowo przeprowadzanych analiz, kontroli czy interwencji, ale także sam staje się w niektórych okolicznościach powodem działań bezprawnych czy też legitymizujących bezprawie. To powinno się zmienić, by państwo nie było teoretyczne, a tak ważny organ stał jednak na straży uczciwości w postępowaniach awansowych, a nie sprzyjał matactwom - niestety - niektórych nauczycieli akademickich.

Konieczne jest przywoływanie pewnych kazusów, by studiujący prawo mieli opisy przypadków, które są wysoce kształcące. Oto jeden z nich (jedynie dane personalne i instytucjonalne są zmienione, by nie zostały zidentyfikowane):

Habilitant przedłożył do oceny publikacje, wśród których wyróżnił monografię naukową odpowiadającą rozprawie habilitacyjnej oraz pozostałe rozprawy, wśród których znalazła się wydrukowania praca doktorska, kilka artykułów będących także częścią tej dysertacji i jeszcze kilka artykułów, w tym trzy recenzje wydawnicze. Jeden z negatywnych recenzentów pisze, że zgromadzony przez doktora dorobek naukowy ilościowo mieści się granicznie w wymaganiach stawianych przez tego recenzenta.

Zamiast napisać uczciwie, rzetelnie, że ten dorobek jest miałki, lichy, wątły sili się ów recenzent na "dobrego wujka" , toteż każdy sąd oceny jest w swej treści dwoisty: z jednej bowiem strony wykazuje implicite, że habilitant nie spełnia wymogów, z drugiej zaś tak to formułuje explicite, by była podstawa do negatywnej konkluzji, a nie raniła habilitanta wprost. Przykład:

- zaprezentowana i przedłożona do recenzji twórczość habilitanta wzmaga jedynie apetyt na kolejne jeszcze bardziej pogłębione i warsztatowo bardziej dopracowane studia". Zgodnie z prawdą recenzent stwierdza implicite: rozprawy habilitanta są pozbawione warsztatu i teoretycznie powierzchowne.

- problematyka poruszona przez habilitanta powinna zostać mocniej zakorzeniona w naukowym dyskursie na forum krajowym i międzynarodowym, bowiem publikuje on na łamach czasopism około-dyscyplinarnych, a nie w ramach swojej dyscypliny naukowej. Prawda jest taka, że publikacje habilitanta są potoczne, nie mają związku z naukowym dyskursem ani w kraju, ani poza granicami. Co ciekawe, habilitant reprezentuje dyscyplinę naukową, która już w swej istocie wymaga umiędzynarodowienia badań, ale jak ktoś jest lokalnym kacykiem partyjnym, to nie ma czasu na naukę;

- mamy do czynienia z bardzo dobrze zapowiadającym się badaczem problematyki X, a to zobowiązuje do wypracowania rzetelnego i metodologicznego poprawnego systemu diagnostycznego i operacyjnego". widzimy wyraźnie, że ów recenzent jednoznacznie, choć skrycie stwierdza, że habilitant nie przeprowadził rzetelnych badań, bo nie potrafi posługiwać się metodologią swojej dyscypliny.

Recenzent dalej pisząc: "Oczywiście powyższe uwagi nie dyskwalifikują całokształtu dorobku, ale zdecydowanie wywołują wspomniany niedosyt. W podsumowaniu recenzji, której wcześniejsze uwagi - jako jego niedosyt - pisze ów profesor, że dorobek habilitanta jest skromny, przyczynkarski, brakuje w nim pogłębionych studiów w przedmiocie badań, ponadto habilitant ogranicza się do krótkich artykułów w czasopismach lokalnych a prywatnych szkół wyższych, a rozprawa habilitacyjna podejmuje "świeży na rynku" temat.

Do monografii habilitacyjnej recenzent też ma zastrzeżenia. Habilitant napisał ateoretyczną rozprawę, o fatalnej strukturze treści, słabo jest wyeksponowany do badan model eksplanacyjny pozwalający na usystematyzowanie i prawidłowe metodologicznie weryfikowanie hipotez.

Na koniec recenzent stwierdza, że habilitant nie zasługuje na uzyskanie stopnia naukowego doktora habilitowanego. W komisji habilitacyjnej jest także przekonanie, że nie należy wnioskować o habilitację dla tej osoby. Rada Wydziału przychyla się do stanowiska komisji habilitacyjnej i odmawia nadania stopnia doktora habilitowanego. Członkowie Rady w 2/3 głosów negatywnych potwierdzają, że komisja miała rację w rozpoznaniu żenującego poziomu "osiągnięć naukowych" habilitanta.

Co robi habilitant? Odwołuje się nie do Centralnej Komisji - chociaż taki jest wymóg prawny - tylko do Rady Wydziału, a ta w bardzo krótkim czasie zmienia swoje stanowisko i sama, bez odesłania dokumentacji do CK przyjmuje uchwałę o nadaniu stopnia dra hab.

To oczywiste, że zostało naruszone prawo. Od czego jednak mamy prawników? Od tego, żeby zmanipulować dalszy tok procedur CK, którego uchwała zobowiązywała do wycofania z obiegu prawnego dyplomu tego habilitowanego już "specjalisty".

Habilitant, który ma w NSA wsparcie rodzinne, kieruje pozew przeciwko CK do WSA (to podlega NSA) i jeszcze tego samego dnia (sic!) sędziowie, którzy dla innych spraw nie mają takiego przyspieszenia ani nie wykazują tak pilnej potrzeby załatwienia ich spraw, przyjmuje uchwałę utrzymującą w mocy nadanie przez Radę Wydziału tego stopnia naukowego.

Wszystko zostało dobrze zaplanowane. Sprawa trafiła do sądu w okresie, kiedy CK już nie obraduje (okres wakacyjny) a profesorowie są już na urlopach. Tym samym CK nie składa apelacji, bo kiedy odpowiedzialni za to wracają z urlopów, jest już po terminie, a więc wyrok WSA upełnomocnia się. Habilitowana osoba "załatwiła" sobie habilitację.

Ktoś musiał wiedzieć, jaki wybrać termin na sądowy pozew, żeby zagwarantować sobie sukces. Takich dziur w sicie polskiego prawa i urzędów państwowych jest wiele, ale najgorsze są "dziury" w kulturze osób uczestniczących w tym procederze. To, że taki habilitowany nikogo i niczego dobrego nie nauczy, nie ma znaczenia. W nauce jest pełno takich osób z importu, ale i z wewnątrzkrajowej "produkcji".

Co z tego, że profesorowie - członkowie CK przeprowadzili rzetelne studium tego przypadku i głosowali za koniecznością naprawy błędu, jaki został popełniony przez członków Rady Wydziału. Nikt nie docieka, dlaczego jakimś dziwnym trafem, po kilku tygodniach, nagle członkowie Rady zmienili front i postanowili tej osobie nadać stopień doktora habilitowanego?

Co z tego, że Sekcja CK dostrzegła ów wyłom w praktyce akademickiej jednej z jednostek? Polak potrafi obejść każde prawo. Od tego ma też sędziów i adwokatów.