04 listopada 2016

Niepokorni "pionierzy" badań w Polsce


W epoce dominującej popkultury, błyskotek, powierzchowności, pośpiechu, płynnej nowoczesności, zamiast Lifelong learning i unikania patologicznej grywalizacji o parametryczny status przetrwania, coraz częściej spotykam się w rozprawach awansowych - doktoratach czy habilitacjach z bezkrytycznym zachwytem początkujących naukowców nad wyjątkowością czy poczuciem pierwszeństwa w "odkryciach naukowych" własnych i/lub ich przełożonych. Ani jednym, ani drugim nie jest to do niczego potrzebne, a jednak postanawiają w ten sposób kogoś dowartościować.

Tygodnik "Polityka" opublikował charakterystyki laureatów i finalistów 16. edycji programu stypendialnego dla aplikujących o pieniądze osób, które potrzebują wsparcia w specyficznym momencie swojej kariery. Chodzi tu o nauczycieli akademickich, którzy "(...) już mają za sobą znaczne dokonania, ale wciąż jeszcze nie są na - by tak powiedzieć - intelektualnym rozruchu, dopiero na dobre sadowią się w świecie nauki, wiją tam gniazdo dla swoich badań, teorii, refleksji." (E.W., Próg dojrzałości, Polityka 2016 nr 44, s. 100).

O jednym z laureatów napisano, że jest w Polsce pionierem badań na określony temat. Urodził się w II połowie lat 80. XX w. i nie wie, że nie jest żadnym pionierem badania czegoś, co było już przed wielu laty diagnozowane i opublikowano wyniki badań. Dzisiaj jednak wielu młodych adeptów nauki nie przeprowadza rzetelnej kwerendy literatury, która wykraczałaby poza ich dyscyplinę naukową, tylko przyjmuje, że skoro w niej nie znaleźli adekwatnych do interesującego ich problemu źródeł, mają prawo do mianowania siebie pionierami badań.

W świecie otwartego dostępu do literatury, bibliotek znacznie łatwiej jest dostrzec, że interesującą nas problematyką badawczą zajmowali się nie tylko przedstawiciele naszej nauki, ale i innych nauk. Tymczasem socjolodzy i psycholodzy z poczuciem nieuzasadnionej wyższości kreują swoje analizy jako odkrywcze. Inna rzecz, że prawdopodobnie niektórzy spotykają się w swoim środowisku akademickim ze strażnikami granic wiedzy zastrzeżonej tylko i wyłącznie dla jej utytułowanych akademików.

W jednym z doktoratów z pedagogiki czytam ze zdumieniem, że promotor dysertacji jako pierwszy zaproponował w polskiej literaturze metodę „X”. Po co pisać o czymś, co nie znajduje potwierdzenia w faktach? Autor rozprawy sam zresztą przywołuje w jednym z rozdziałów innych autorów, których publikacje i rok ich ukazania się przeczą powyższej tezie. Wystarczyłoby napisać, że w analizowanej literaturze okresu od ... do... nie znaleziono żadnych badań na interesujący nas temat.

W humanistyce pierwszeństwo idei, kategorii pojęciowej czy myśli jest bardzo trudne do udowodnienia. Uzdolniona młodzież akademicka, która urodziła się na kilka lat przed transformacją, zdobywała swoją wiedzę w państwie bez cenzury, bez ZOMO, bez bojówek młodych asystentów napadających na mieszkania działaczy KOR-u, bez akcji strajkowych w związku z brakiem dostępu do podstawowych produktów żywnościowych itd., itd. Nie korzysta z bibliotek uniwersyteckich, nie przegląda katalogów przedmiotowych, by dotrzeć do odpowiednich publikacji.

Coraz rzadziej też korzysta z przeglądu roczników czasopism. Najczęściej sięga się do zbiorów w wirtualnym świecie, który wcale nie oferuje względnie rzetelnego obrazu stanu dotychczasowej wiedzy na interesujący nas problem. W grupie trzydziestu doktorantów na pytanie, kto prenumeruje specjalistyczny periodyk, potwierdziły to zaledwie trzy osoby wskazując zarazem tytuł systematycznie czytanego czasopisma.

Ktoś stwierdził, że nie ma takiej potrzeby, gdyż w Polsce oczekuje się przywoływania w studiach teoretycznych przede wszystkim rozpraw monograficznych. Tymczasem w innych krajach przeważają wśród wykorzystywanych źródeł wiedzy artykuły z czasopism naukowych. Jedno nie wyklucza drugiego, ale też nie może prowadzić do wyłączania któregoś z tych źródeł w toku naszych badań. Zaglądam do biblioteki. Czytelnia świeci pustkami i jarzeniówkami.

Brak pokory wobec istniejącego - a nie zawsze dostępnego nam - stanu wiedzy naukowej, pośpiech są czynnikami kryzysogennymi w okresie przygotowywania dysertacji w toku studiów III stopnia. Szczególnie niepokojąca jest samoświadomość doktoranta opracowania błędnego narzędzia diagnostycznego, ale mimo to prowadzenia badań pod ciśnieniem uciekającego czasu, żeby zdążyć, zmieścić się w wyznaczonym terminie.

03 listopada 2016

Odszedł na Wieczną Wartę "Promienisty" hm PL Marian Kierczuk


Tuż przed Świętem Zmarłych dotarła do mnie wiadomość o śmierci także mojego b. komendanta Hufca ZHP Łódź-Bałuty "Promieniści" - Harcmistrza Polski Ludowej Mariana Kierczuka. Należał do tych instruktorów harcerskich, którzy rzeczywiście całym życiem służyli Ojczyźnie przydając bałuckiemu harcerstwu najsilniejszą pozycję wśród wszystkich pozostałych hufców (przynajmniej w tym czasie, kiedy ja byłem czynnym harcerzem a potem instruktorem tego Hufca, czyli w latach 1968-1972).

Ktoś może się zdziwić, że odnotowałem przed nazwiskiem stopień Harcmistrza PL, skoro takowy dzisiaj nie istnieje. Był to jednak najwyższy stopień instruktorski, jaki mogli uzyskać w okresie PRL najlepsi z najlepszych, instruktorzy-instruktorów, zuchowi/harcerscy wychowawcy-wychowawców, komendanci-komendantów. Takim właśnie stopniem był Harcmistrz PL.


Transformacja zniosła ten stopień, skoro skończyła się ustrojowo Polska Rzeczpospolita Ludowa. W moim przekonaniu nadal ma ona miejsce mentalnie i strukturalnie także w dzisiejszym harcerstwie i jego kadrach kierowniczych. Nie jest to jednak właściwy moment, żeby o tym pisać.

Chciałem jednak przypomnieć, że hm PL M. Kierczuk był właśnie takim liderem, twardym w negocjacjach, gdy w grę wchodziło załatwienie spraw kluczowych dla bezpieczeństwa, zdrowia i wyżywienia zuchów oraz harcerzy i ich instruktorów w czasie hufcowych akcji - śródrocznych, zimowych czy letnich.

Nie miałem szczególnych kontaktów z moim ówczesnym Druhem Komendantem, bo byłem drużynowym jednej z najstarszych łódzkich drużyn - 13 ŁDH, a potem 63 ŁDH, komendantem szczepów harcerskich przy 49, 153, 17 i 101 Szkole Podstawowej. Prowadziłem kilkanaście obozów harcerskich, na które dh M. Kierczuk przyjeżdżał jako wizytator, więc miałem okazję zobaczyć Go w różnych rolach i sytuacjach.

Widywałem Druha Komendanta rzadko, bo zawsze stroniłem od władz, tym bardziej w okresie PRL, gdyż te były poddawane - często z własnej woli partyjnej przynależności - silnej indoktrynacji i partyjnym manipulacjom ówczesnego reżimu.


(fot. Strona z kroniki mojej drużyny - 13 ŁDH)

A drużynowy mógł wszystko, mógł jak "wolny ptak" - jeśli tylko chciał, był dzielny i potrafił - realizować ze swoimi podopiecznymi harce, które miały ukryty wobec socjalizmu program (tzn. sprzeczny z obowiązującym wówczas modelem, bo skautowy). Tak więc to raczej dh M. Kierczuk mógł mieć ze mną kłopot, o czym dowiadywałem się w kuluarach, ale nigdy tego nie zdradzał.

Dzięki prowadzonej przez mnie współpracy z b. naczelnikiem skautów na czeskich Morawach mieliśmy wspólnych przyjaciół, dzięki czemu mogłem ćwierć wieku temu odwiedzić Komendanta w jego prywatnym mieszkaniu wraz z moim czeskim skautem - Luboszem Boudą. Pamiętam wzruszenie mojego Komendanta, radość z dzielenia się wspólnymi wspomnieniami, a przy tym miałem po raz pierwszy okazję zobaczenia kronik mojego Hufca, o które dh M. Kierczuk bardzo się troszczył.

To pod Jego kierownictwem wraz z moją drużyną - podobnie jak wszystkie drużyny Hufca - sadziłem Harcerski Las na wielohektarowym terenie przy ul. Sianokosy na krańcach Łodzi, blisko Zgierza.
Dzisiaj rośnie tam bujny, gęsty las i pewnie trudno by mi było znaleźć własne (posadzone przez siebie) drzewa. Harcerski Las na Bałutach stał się największym, chociaż nie jedynym kompleksem leśnym, jaki powstał wokół Łodzi dzięki harcerskiej służbie.


Ciekawe, bo kiedy wpiszę dzisiaj w wyszukiwarkę imię i nazwisko Zmarłego Harcmistrza, to znajdę niewiele odnośników do relacji czy nawet prasowych artykułów na Jego temat. Ucieszyła mnie więc jedna z niewielu wiadomości o wręczeniu Mu w 2011 r. Medalu „Serce Dziecku", który od prawie 30 lat jest nadawany przez Stowarzyszenie „Komitet Dziecka” a na wniosek uczniów i nauczycieli (także z mojej) Szkoły Podstawowej nr 81 im. Bohaterskich Dzieci Łodzi . Wyróżnienie to otrzymują osoby szczególnie zasłużone w pracy na rzecz dzieci i młodzieży 1 czerwca pod tak pięknie skonstruowanym i nazwanym Pomnikiem Martyrologii Dzieci w Parku im. Szarych Szeregów" (w PRL Parku im. "Promienistych"), pod pomnikiem „Pęknięte serce".

Ostatni komunikat, jaki pojawia się po wpisaniu w Internecie nazwiska zm. Druha - poza rzecz jasna nekrologami - to Rozkaz L 15/2013 ówczesnej Komendantki Hufca ZHP Łódź-Bałuty hm. Pauliny Jabłońskiej, w którym zalicza służbę instruktorską za rok 2012/2013 m.in. Hm Marianowi Kierczukowi!

Zaliczyła służbę instruktorską temu, który miał za sobą prawie 70-letnią służbę harcerską. Tak, tak. Nie zwalnia się czynnych instruktorów ZHP z ich służby, nawet kiedy są na emeryturze, a chcą dalej uczestniczyć w życiu swojej jednostki organizacyjnej. Druh Kierczuk był historią, ale i kronikarzem hufca. Jak pisał w jednej ze swoich publikacji poświęconej Jego poprzednikom:

Wypadło mi opracować biografie komendantów Hufca. Kiedy zbierałem materiały do tych opracowań, analizowałem przebytą drogę w służbie harcerskiej każdego z Nich, sumowałem osiągnięcia, zadawałem sobie pytanie co było źródłem tych sukcesów. Odpowiedź jest tylko jedna: sam człowiek niewiele zdziała, ale zespół ludzi mający określony cel, wspólną ideę, może zrobić wiele, bardzo wiele. W latach 50-tych i 60-tych, ale i później także, nasz Hufiec dopracował się wspaniałej grupy instruktorów, z którą można było „podbić cały świat”. (s.4)

Dopiero dzisiaj żegnam mojego Komendanta Hufca, którego pogrzeb odbył się w dn. 28 października br., o czym dowiedziałem się po fakcie. Niech mój dzisiejszy wpis w blogu, w wirtualnej kronice także harcerskiej pedagogii, z harcerską służbą w tle - będzie symbolicznym aktem pożegnania łódzkiego Harcmistrza. Czuwaj Druhu Komendancie!

02 listopada 2016

Czy dojdzie do strajków w szkolnictwie wyższym?


Ponad ćwierć wieku państwowe szkolnictwo wyższe było w naszym kraju traktowane jako przysłowiowe piąte koło u wozu. O dotkliwych problemach uniwersytetów i akademii mówili rektorzy, dziekani i dyrektorzy instytutów w czasie wspólnego posiedzenia z Komitetem Nauk Pedagogicznych PAN na KUL-u.
Kilka spraw tu przywołam, gdyż ma miejsce debata na temat konieczności głębszych reform akademickich, które zapowiada minister Jarosław Gowin. Co niepokoi naszych przełożonych?

1. Uniwersytety i akademie stały się przytułkami dla „wiecznych” wykładowców, których nie można zwolnić. Jak zatem rozwijać naukę, aplikować o środki na badania, konkurować z zachodnimi uczonymi, skoro nasze uczelnie zostały zmuszone przez MNiSW do masowego naboru i kształcenia studentów zamieniając się w szkółki dydaktyczne, bo przecież środki na ich utrzymanie są związane z liczbą studiujących?

Wykładowcy, starsi wykładowcy są chronieni, natomiast ocena parametryczna jest w wyniku uzasadnionej prawem braku ich pracy naukowej - publikacji, grantów, patentów itp. jest zaniżana przez resort. Kasa na badania naukowe została wyprowadzona do NCN i NCBiR (ten ostatni świetnie zatroszczył się o niektórych wyzyskiwaczy), gdzie nawet najlepsze wnioski nie otrzymują finansowania, bo… nie zmieściły się w wyznaczonej administracyjnie puli.

Jesteśmy w błędnym kole: resort zmuszał uczelnie do kształcenia- te przedłużały umowy o pracę z wykładowcami, by miał kto prowadzić zajęcia, a zarazem by zarabiać na utrzymanie jednostek akademickich w wyniku budżetowej dotacji- naukowcy nie mieli dostępu do źródeł finansowania własnych badań oraz byli zmuszani podwyższanym pensum dydaktycznym do prowadzenia zajęć – jednostkom obniżano ocenę, a zatem i finansowanie – itd. itd.

(fot. prof. dr hab. Barbara Kromolicka)

2. Ministerstwo wprowadza od stycznia 2017 r. zmodyfikowany algorytm finansowania uczelni państwowych, którego wagi są w świetle dotychczas obowiązujących regulacji „działaniem prawa wstecz”, bowiem jednostki kształcące mają być „karane” za przyjmowanie dużej liczby studentów. Rektor APS poinformował, że wskaźnik dostępności do studenta ma być arbitralnie ustanowiony na poziomie M=12 (+/-1), czyli 12 studentów na 1 nauczyciela akademickiego. Oznacza to, że im ta liczba będzie oddalać się od przedziału 11-13, tym niższa będzie dotacja dla uczelni.

Ministerstwu zależy na szybkim zatrzymaniu tzw. "pogoni za studentami", do której zresztą własnymi regulacjami prawnymi samo zachęcało, a nawet zmuszało. Teraz „umywa ręce”, a w istocie, w ukryty sposób zamierza wyhamować upadek ponad 200 wyższych szkół prywatnych, by to do nich szła polska młodzież i płaciła za edukację (w wielu tzw. wsp za p[ozorowanie kształcenia).

Władze UŁ już wyraziły swój niepokój a lokalna prasa zapowiada możliwość strajku pracowników i być może także studentów tego uniwersytetu. W wyniku bowiem wprowadzonego algorytmu finansowania szkolnictwa UŁ otrzymałby ok. 15 mln zł mniej.

Co to oznacza? Chyba tylko to, że należałoby co drugiego studenta natychmiast oblać, by skreślić go z listy studiujących. W ten sposób uczelnia poprawiłaby wskaźnik zbyt dużej liczby studentów przypadających na jednego nauczyciela akademickiego. Zdaniem ministra nauki i szkolnictwa wyższego wymuszona finansowo zmiana doprowadzi do radykalnego spadku młodzieży studiującej państwowych uczelniach i szkołach wyższych.

Czyżby chodziło o podtrzymanie szarej strefy i pseudoakademickiego biznesu?

3. Pozytywnie postrzega się rozwiązania zachęcające uczelnie do powoływania konsorcjów do projektowania i prowadzenia badan naukowych w ramach programu HORYZONT.

4. W ocenie parametrycznej jednostek przewiduje się rezygnację z jednego z dotychczas znaczących wskaźników, jakim są nabyte przez jednostki akademickie uprawnienia do nadawania stopni naukowych. Jeżeli tak się stanie, to uczelniom nie będzie „opłacało się” utrzymywanie tzw. „minimum kadrowego” do kształcenia doktorantów i przeprowadzania postępowań awansowych oraz zaczną upadać „szkoły naukowe”.

(fot, 2. prof. dr hab. Bożena Muchacka)

5. Po co utrzymywać Polską Komisję Akredytacyjną, skoro kluczowe dla weryfikowania wiarygodności dane o jednostkach akademickich i ich kadrach mają być kontrolowane przez pracowników MNiSW? Tym samym zadaniem PKA byłoby przeprowadzanie jedynie analizy programowej i jakości kształcenia w oderwaniu od jakościowej, merytorycznej analizy powyższych danych.

Tu także zapowiada się zmianę wskaźnika liczby studentów przypadających na jednego nauczyciela akademickiego ze 120 na 60. Jak mówiła prof. Bożena Muchacka z PKA w komisjach akredytacyjnych mają znaleźć się przedstawiciele pracodawców, zaś w szkolnictwie zawodowym na studiach I stopnia będą liczyć się do minimum kadrowego tylko zatrudnieni na pierwszym etacie.

Groźne jest zmniejszenie obowiązkowej na studiach podyplomowych punktów ECTS z 60 do 30, gdyż będzie to skutkować spłyceniem jakości kształcenia. Powizytacyjne raporty też mają być zredukowane do maks. 20 stron, co oznacza, że odpowiedzialnym za weryfikowanie jakości kształcenie de facto chce się dużo dorabiać i zarabiać, tylko nie pracować. Czyżby mieli problemy z czytaniem ze zrozumieniem, czy może obawiają się, że analityczny raport powizytacyjny zawiera zbyt wiele danych o patologiach, których już nie da się ukryć w sytuacji zawyżania ocen jednostko, z czym mamy permanentnie do czynienia?
Takie rozwiązanie tylko sprzyja ukrytym formom korupcji. Po co zatem PKA?

Nie ulega wątpliwości, że zmiany w szkolnictwie wyższym wymagają rewolucji, ale i regulacji dostosowawczych, gdyż uniwersytety czy politechniki i akademie są często największymi w mieście pracodawcami, a zarazem stymulatorami w nasycaniu rynku pracy wysoko wykwalifikowanymi kadrami.
O wskazywanych przez rektorów i dziekanów problemach akademickiej pedagogiki napiszę wkrótce.

I jeszcze jedno. Poseł Jacek Kurzępa wprowadził w błąd uczestników wspólnej debaty Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN z rektorami i dziekanami wydziałów pedagogicznych twierdząc, że ma być z każdym rokiem zwiększany budżet na naukę od 1% PKB w 2017 do 1,7%PKB w 2020.

Jak pisze jeden z profesorów: Dobrze, chociaż diabeł tkwi w szczegółach. Co to bowiem oznacza dla naukowców? Dalszą biedę płacową, infrastrukturalną nędzę i wzmacnianie bogatych kosztem małych jednostek akademickich?" Ba, co gorsza, odnośnie nakładów budżetowych na Naukę w 2017 roku poseł
Kurzępa się myli całkowicie. W świetle materiałów sejmowych dotyczących projektu budżetu 2017 w dziale Nauka jest zapisane, że nakłady na Naukę wyniosą 0,43 % PKB. Zaś po odjęciu pieniędzy europejskich będzie tego tylko 0,3% PKB.

To chyba przyjedzie nam strajkować.