17 września 2016

Wsiadł na koń i pędził we wszystkie strony naraz


Tą metaforą podsumowała prof. Maria Dudzikowa dyskusję po wykładzie na XXX Letniej Szkole Młodych Pedagogów KNP PAN prof. zw. dr hab. Krzysztofa Rubachy. Oddaje ona najlepiej problem nieuzasadnionego i niewłaściwego metodologicznie eklektyzmu ontologicznego, epistemologicznego i aksjologicznego w konceptualizacji, realizacji i interpretacji wyników badań w naukach humanistycznych i społecznych.

Krzysztof Rubacha poświęcił swój wykład - interpretacji wyników badań, która zaczyna się już na etapie ich konceptualizacji, prowadzenia kwerendy źródeł oraz studiowania literatury przedmiotu. Słusznie ostrzegał młodych uczonych przed pułapką bezrefleksyjnego a dosłownego traktowania opisywanych w podręcznikach z metodologii faz (ogni, etapów)
badań naukowych, których kolejność ma liniowy charakter.

Tak nie jest i być nie powinno, gdyż proces badawczy przebiega w ramach przeplatających się ze sobą ciągów działań - poznania i rozumienia zjawiska, problematyzacji, operacjonalizacji, analizy i interpretacji wyników badań. Dane empiryczne są nagie, niczym dopóty, dopóki nie są zinterpretowane.

Problematyzacja jest rzucaniem teoretycznego światła na rzeczywistość, która nas interesuje, co oznacza zarazem, że jakaś jej część będzie zasłonięta. jeżeli ktoś mówi, że musi najpierw napisać część teoretyczną dysertacji, to w istocie jest już w fazie konceptualizacji własnych badań. To nie jest przecież tylko kwerenda i analiza literatury. Konieczne jest w tej fazie pracy budowanie kryteriów analizy tekstów.

Po co analizujemy teorie x, y, z …? Właśnie po to, by ustanowić kryterium redukowania teorii naukowych ze względu na możliwość późniejszego analizowania danych empirycznych. Wielu studentów i doktorantów zaczyna od pytań badawczych, a nie od fazy poprzedzającej ich postawienie.

Problematyzacja przedmiotu badań powoduje, że wiemy w jakich kategoriach teoretycznych i jakim języku będziemy dokonywać opisu i wersyfikacji interesującej nas rzeczywistości. Na pytanie, czy powinniśmy trzymać się jednego nurtu teoretycznego czy też możemy być eklektyczni? - profesor stwierdził, że badacz może być w dwóch czy nawet trzech perspektywach interpretacji tych samych danych.

O ile na etapie konceptualizacji musi być spójny teoretycznie, o tyle na etapie analizy danych może brać pod uwagę różne perspektywy i nakładać na dane interpretacje pochodzące z różnych perspektyw. Zachęcał zatem do eklektyzmu programowego/pluralizmu eklektycznego pod warunkiem, że kierujemy się określonym kryterium wyprowadzanym z ram paradygmatyczny własnych badań.



Wykład wzbudził ożywioną dyskusję na temat niewspółmierności paradygmatów w naukach humanistycznych i społecznych. Jeśli chcemy skorzystać z powyższego podejścia badawczego, to kierując się nadzieją, że dzięki niemu dowiemy się czegoś ciekawszego, niż do tej pory było nam wiadomo o interesującym fenomenie. Powinniśmy dzięki temu lepiej odczytywać, rozszerzająco interpretować uzyskane dane empiryczne. Kryterium analiz jest bowiem czynnikiem tworzącym znaczenie, a nie tylko rozdzielającym znaczenia.

(fot. edyta Nieduziak)

16 września 2016

Dylematy wiarygodności w badaniach społecznych


Serię profesorskich wykładów dla uczestników XXX Letniej Szkoły Młodych Pedagogów KNP PAN zapoczątkował metateoretyczny wykład z metodologii badań w naukach społecznych i humanistycznych prof. zw. dr.hab. Jacka Piekarskiego z Uniwersytetu Łódzkiego pt. "Wiarygodność praktyki badawczej w warunkach korporatyzacji nauki". Wkrótce ukaże się nakładem Wydawnictwa tej Uczelni monografia zbiorowa, która powstała w wyniku ubiegłorocznych debat uczonych właśnie na temat wiarygodności nauki. Nie będę tu zatem streszczał referatu Profesora, tylko nawiążę do kilku wypowiedzianych przez niego kwestii.

Tym razem łódzki pedagog społeczny zwrócił uwagę w swojej analizie na kategorię wiarygodności nauki. Wskazał m.in. na znaczenie wiarygodności jako:

1. coś godnego wiary, jako właściwość myślenia. Jeśli chcemy prawomocnie zawierzyć uczonym, to nie ma to sensu, bowiem musimy zwątpić w prawomocność tego zawierzenia. Myślenie nasze jest przecież niepełne, niekompletne.

2. reguła, a więc roszczenie do wiarygodności, które reguluje praktyki kulturowe, porządkujące sposób doświadczania praktyki moralnej.

3. atrybut, właściwość czegoś.

W praktykach tworzenia wiedzy, podporządkowywanych wizji akademickiej korporacji, warto odpowiedzieć na pytanie: Czy w toku prowadzonych badań jesteśmy w stanie respektować reguły moralne? Mówienie o prawdzie okazuje się bowiem kategorią wstydliwą, często naznaczaną naiwnością poznawczą. Żyjemy w epoce koniecznego relatywizmu, a więc polityzacji prawdy, wiarygodności, problemów uniwersalności. Prawda jest w tym ujęciu chwilowym brakiem podejrzeń, którego nie musimy się obawiać. Teraz jest radykalna polityzacja wszystkich kategorii poznawczych.

Ekspertyzacja nauki globalnej, kompetentnej w systemie planowania centralnego sprawia, że nauka jest wiarygodna wiarygodnością ekspertów. To na ekspertów ceduje się zaufanie. Trudno to jednak ocenić. Warto zabiegać by byli oni jak najlepiej zrozumiani.


Przyznaję tu racje Profesorowi, bowiem eksperckość nie jest u nas transparentna, czego najlepszym przykładem jest niejawny zakres treści opinii na temat czasopism, którym eksperci przyznali określoną liczbę punktów. Resortowy zespół nie ujawnia sposobów i argumentacji (uzasadnień), chowając się za jedynie mierzalnymi wskaźnikami.

Wiarygodność jest także mierzona miejscem jednostki naukowej w rankingu. Mówi się o nauce lokalnej, narodowej, ale i śmieciowej. Prof. J. Piekarski przywołał z różnych okresów czasu i państw wyniki badań, które potwierdzają niepokojące zjawiska. Z puli 5 mln art. naukowych - tylko 5 proc. zasługuje na czytanie. Jak wynika z badań nawet z tej puli zasługujących rzekomo na najwyższe uznanie artykułów jedna piata nie jest cytowana. Tym samym cała reszta ukazujących się w czasopismach publikacji z wysokim współczynnikiem cytowań, to są "śmieci".

Zanika wartość nauki. Już w latach 70. XX w. tylko 12 proc. naukowców respektowało normy badawcze. W USA ok.30 proc. naukowców przyznaje się do łamania co najmniej jednej z reguł obowiązujących w nauce. Niepokojąca jest cisza dotycząca nierespektowania warsztatowych reguł badań.

Przyjmuje się a priori, że opisane w podręcznikach z metodologii badań metody są wiarygodne same z siebie. Nikt tego jednak nie podważa, a mało kto zmienia czy doskonali. To sprzyja temu, że niektórzy badacze chowają się za metodą mając przeświadczenie bezpieczeństwa, kiedy stosują tzw. wiarygodną metodę. Dobór metod badań jawi się badaczowi jako rozwiązanie problemów diagnostycznych.



Tymczasem metoda badań - jak mówił J. Piekarski - nie powinna być kluczem tylko środkiem do poznania. Pedagodzy nie są w stanie uzgodnić nawet nazw metod, a co dopiero mówić o ogniwach badań. Postawione zostało ważne dla nas pytanie - Czy mamy do siebie zaufanie w nauce? Korporacja wymaga znawstwa, a nie mistrzostwa. Wiarygodność jest pozorowana chociażby w wyniku nabycia przez niektórych akademików certyfikatu (np. dyplom), by można było uprawiać określony typ praktyki naukowej. W pedagogice, socjologii, a nawet psychologii spotykamy się z naukowcami, którzy mają certyfikat samodzielności naukowej, ale nie są zaangażowane w naukę. Odcinają kupony od dyplomu - stopnia czy tytułu.

Coraz bardziej niepokojące staje się zjawisko destrukcji autorstwa w osiągnięciach naukowych. Prof. J. Piekarski pytał - Co się dzieje z regułą autorstwa, kiedy w nagłówku tekstu czytamy, że jest on wynikiem pracy np. 200 "autorów"? Autorstwo to jednak coś więcej, niż podpisanie się pod tekstem. Z tym wiąże się poświadczeni własną aktywności naukowej. Tak więc borykanie się z wiarygodności, to także radzenie sobie z własną niewiarygodnością.

Ważną kwestią było zaakcentowanie przez prof. J. Piekarskiego tego, że jesteśmy ofiarami i współsprawcami korporacyjnego terroru w szkolnictwie wyższym. Sprawca tego nie jest w stanie wykroczyć poza tę praktykę. Ofiara adaptacyjnie przystosowuje się z nadzieją, że uda się chwilowo przetrwać. Kto przetrwał, to zapewne skomentuje dzisiejszy wpis.

(fot. Edyta Nieduziak)

14 września 2016

Dlaczego edukacja nie jest dobrem wspólnym?



Nie po raz pierwszy od 27 lat ważnym pytaniem staje się - czyja jest suwerenność człowieka, a czyja jest edukacja?

Jeśli edukacja jest własnością rządzących, to przestaje być dobrem wspólnym całego społeczeństwa, tylko jest środkiem dla partii politycznej czy kolacji rządzącej w realizowaniu własnych interesów m.in. aksjonormatywnych, ale także ekonomicznych, aczkolwiek komunikowanych społeczeństwu jako dobre dla niego. W takim podejściu władze zawsze lepiej wiedzą od obywateli, co jest dla nich dobre, a co nie jest.

Upartyjnienie zarządzania oświatą, podobnie jak szkolnictwem wyższym, nie służy założonym funkcjom tych środowisk, tylko stawia je przed koniecznością instrumentalnego przystosowania się do odgórnie stanowionych regulacji. Twierdzenie, że partyjna nomenklatura coś konsultuje z nauczycielami i uczonymi jest pospolitym kłamstwem, którym już nie chciała nawet posługiwać się minister edukacji Anna Zalewska twierdząc, że niczego w sprawie projektowanych reform nie konsultowała, tylko prowadziła w województwach i MEN debaty.

Można na tej podstawie twierdzić, że jest społeczna akceptacja dla zmian, mimo że jej nie ma w 100 proc., ani nawet w 50 proc., lecz co najwyżej na poziomie dwudziestu kilku procent. Można, rzecz jasna, zamawiać sondaże opinii publicznej, tylko poziom ich wiarygodności przestaje w naszym kraju wzrastać, szczególnie po wyborach samorządowych i prezydenckich. Minister edukacji tej czy innej formacji politycznej zawsze będzie między młotem a kowadłem, żeby nie wiem jak bardzo chciał czynić innym dobrze. Nie czyni bowiem tego dla wszystkich i z przyzwoleniem wszystkich.

Nikt do tej pory nie przeprowadził badań sondażowych na temat stopnia akceptacji społeczeństwa dla kontynuowania przez kolejny rząd edukacyjnej partiokracji. Nie pojawia się już nawet taka myśl, że człowiek jest suwerennym bytem osobowym, który ma nie tylko naturalne, ale i ustawowe prawo do samostanowienia o procesie uczenia się: dorośli - o samokształceniu, a w przypadku ich dzieci - o ich środowisku uczenia się (publiczne lub niepubliczne przedszkola -szkoły, placówki opiekuńczo-wychowawcze itp.).

Już starożytni myśliciele stworzyli doktrynę omnipotencji państwa nad jednostką i społeczeństwem, toteż rządy centralistyczne, autorytarne chętnie po nią sięgają, by uzasadnić własną, a etatystyczną politykę nadzoru i sprawowania różnego rodzaju władztwa nad edukacją i jej podmiotami. Zdarza się, że w niektórych okresach dzieje się to mimo- jak pisał ks. prof. Mieczysław A. Krąpiec - przekazu Ewangelii i wiary, która podkreślała bezwzględny prymat osoby ludzkiej nad państwem. Tym samym obowiązująca w socjalistycznych ustrojach (także realnego socjalizmu) ideologia socjoprioryzmu, etatyzmu i socjocentryzmu (kolektywizmu) nadal ma się dobrze determinując bieg życia ludzkiego Polaków i ich dzieci.

Jak pisze ks. M.A. Krąpiec: (...) państwo jak każdy twór społeczny jest "mocniejsze" od człowieka i może go zniszczyć w sensie dosłownym. Niemniej jednak każdy wie o tym, że swego istnienia nie zawdzięcza państwu. Każdy człowiek wie, że jest samodzielnie istniejącym bytem, a państwo jest "zbiorem" obywateli, powiązanych specjalnymi relacjami, które pomagają lub też utrudniają życie jednostce. Jednostka jest bytem rzeczywistym, substancjalnym, samoświadomym, wolnym, a więc bytem osobowym" (M. A. Krąpiec, Suwerenność... czyja? Łódź 1990, s. 45)

Tymczasem rządzący edukacją nieprzerwanie od 1993 r. sterują nią tak, jakby miały prawo na wyłączność ustawicznego reorientowania edukacji raz w jednym, innym razem w drugim czy trzecim kierunku, raz wprowadzać zmiany ustrojowe, by inni mogli - bo też mają prawo - je zmieniać, powstrzymywać czy odwracać. W ten sposób myślenia i politycznej samouzurpacji edukacja przestaje być DOBREM WSPÓLNYM, bo takowe musiałoby być ponadpartyjne, niezależne od jednostkowych różnic w sferze światopoglądowej, religijnej czy przynależności do takich czy innych organizacji.

Na koniec zatem jeszcze jeden cytat z jakże aktualnej rozprawy wybitnego filozofa personalizmu chrześcijańskiego:

"Dobro wspólne pojęte jako cel osobowej działalności człowieka - a więc rozwój osobowy, intelektualny, moralny i twórczy - stanowi bezsprzecznie domenę osobową, do której państwo nie "ma prawa" mieszać się, w tym sensie, jakoby ono miało indoktrynować tę właśnie dziedzinę osobowego życia człowieka. (tamże, s. 51-52)

O ten potencjał naród - prędzej czy później - upomina się w różnych formach własnego zaangażowania. Warto to wiedzieć zanim zacznie się po raz kolejny manipulować szkolnictwem przepełnionym oporem wobec naruszania przez rządzących praw osobowych tych, którzy finansują ich stanowiska i politykę.