30 sierpnia 2015

Dlaczego MEN od sześciu lat nieustannie okłamuje polskie społeczeństwo?




Na stronie Ministerstwa Edukacji Narodowej widniej wpis pod następującym tytułem: Dlaczego 6-latki powinny rozpocząć naukę w szkole?

Rozpoczyna go akapit sprokurowany przez manipulatorów w zakresie komunikacji społecznej. Za to płaci się z budżetu państwa osobom, które nie mają merytorycznych kompetencji do zabierania głosu w tej sprawie, ale są gotowe wytworzyć każdy komunikat, bez względu na prawdę. Ta manipulacja została oparta na trzech tezach:


1) Większość 6-letnich Europejczyków chodzi do szkoły.

2) Nasze dzieci i szkoły też są na to gotowe.

3) Rodzice mają wybór.


Odwróćmy zatem pytanie na: Dlaczego 6-latki w Polsce nie powinny rozpoczynać szkoły?

Po pierwsze, większość Europejczyków chodzi do szkoły, ale w szkole tej przebywa w oddziałach przedszkolnych albo ma do 7 roku życia edukację przedszkolną. We Włoszech nawet czteroletnie dzieci uczęszczają do szkoły, gdzie... mają edukację przedszkolną. Podobnie jest w Wielkiej Brytanii, Niemczech itd. Wystarczy pojechać do Czech, żeby zobaczyć, że dzieci sześcioletnie w szkołach realizują program edukacji przedszkolnej. Ba, Czesi, w odróżnieniu od polskiego rządu, nie zrujnowali własnego systemu edukacyjnego, by politycy mogli robić na tym własne interesy finansowe.

Po drugie, ani polskie dzieci, ani polskie szkoły nie są gotowe na edukacje szkolną sześciolatków. Sześciolatki nie mają dojrzałości emocjonalno-społecznej do zinstytucjonalizowanego i systematycznego uczenia się. Zaledwie 10 proc. posiada dojrzałość umysłową. Ustawami tego się nie zmieni. Operowanie raportem NIK jest manipulacją, bowiem kontrola NIK nie objęła wszystkich szkół w Polsce, tylko 88 (!). Co ciekawe, MEN ignoruje ostrzeżenie tego organu: "NIK sygnalizuje, że istotnym problemem dla niektórych szkół może być konieczność organizacji zajęć dla oddziałów klas I-III w systemie zmianowym.W całym kraju wzrośnie bowiem, nawet o 70 proc., liczba uczniów w klasach pierwszych.

W miastach powyżej 50 tysięcy mieszkańców liczba zorganizowanych klas z pierwszakami będzie w wielu szkołach większa od liczby sal lekcyjnych przygotowanych na przyjęcie najmłodszych uczniów. NIK odnotowuje, że problem ten wystąpi przede wszystkim w szkołach położonych na terenie miast na prawach powiatu (24,2 proc.) oraz w gminach miejskich (26,4 proc.). W najmniejszym stopniu problem ten dotknie szkół położonych w gminach wiejskich (6,8 proc.). Dlatego dyrektorzy szkół, zwłaszcza w dużych miastach, muszą zadbać o ułożenie planów lekcji w sposób uwzględniający dobro najmłodszych uczniów."


W Polsce jest ok. 14,5 tys. publicznych szkół podstawowych! Na jakiej podstawie dokonuje się generalizacji danych NIK, której kontrola nie jest - bo być nie musi - prowadzona zgodnie z metodologią badań w naukach społecznych?! To nie są badania upoważniające do jakiejkolwiek generalizacji wniosków.

To jest organ władzy centralnej, który podejmuje w pierwszej kolejności kontrole wymagane prawem, wynikające z ustawy o NIK; pozostałe kontrole planowe podejmowane są po szczegółowej analizie istotnych problemów państwa. Zadaniem NIK nie jest prowadzenie badań o charakterze naukowym, natomiast - co oczywiste - wykorzystuje niektóre narzędzia, techniki czy metody badań statystycznych.

Po trzecie, rodzice w Polsce nie mają żadnego wyboru. To jest chyba najbardziej arogancki sposób traktowania Polaków przez rządzących tak, jakby nie potrafili czytać i pisać. Wybór mieli rodzice do 2009 r., ale wraz z wprowadzanym przez rząd przymusem realizowania obowiązku szkolnego przez dzieci od 6 roku życia, wybór jest pozorny. To prawda, że rodzice mogą wnioskować o odroczenie sześciolatka, albo nawet cofnąć go ze szkoły podstawowej do przedszkola. To jednak jest wybór negatywny, a rodzice powinni mieć PRAWO WYBORU POZYTYWNEGO, zgodnie z Konstytucją III RP i Ustawą o systemie oświaty.

Ministerstwo pseudoedukacji kompromituje się stwierdzeniem, że: Cofnięcie reformy przede wszystkim wywołałoby ogromne perturbacje organizacyjne w systemie oświaty.(...) W sytuacji, odstąpienia od obowiązku szkolnego 6-latków, problemem będzie kwestia kontynuacji zatrudnienia przez niektórych nauczycieli. Może dojść do sytuacji, w której w szkole nastąpi zmniejszenie liczby oddziałów.

W świetle powyższego DZIECI W OGÓLE NIE SĄ PODMIOTEM TROSKI POLSKICH WŁADZ.

Przypomnijmy - obniżenie wieku obowiązku szkolnego jest elementem reformy emerytalnej w Polsce. Im szybciej nasze dzieci skończą szkołę, tym wcześniej będą musiały zarabiać na spłacenie gigantycznych kredytów, jakie zaciągnęły rządy PO i PSL oraz wzmocnić system finansowania emerytur i rent.

Powoływanie się przez MEN na rzekomo naukowe diagnozy akurat w przypadku sytuacji sześciolatków w szkołach świadczy tylko i wyłącznie o tym, że w MEN prowadzona jest polityka zakłamywania rzeczywistości.

Stwierdzenie: "Wszystkie głosy krytyczne, jakoby dzieci 6-letnie miałyby nie dawać sobie rady w porównaniu z dziećmi 7-letnimi – chociażby na sprawdzianie – są raczej niezasadne."

Co to znaczy, że krytyka jest RACZEJ NIEZASADNA? Tego nam MEN nie wyjaśnia.

Zapewne to prawda, że:

"Uczniowie urodzeni w 2003 r., którzy poszli do szkoły w 2009 r. (w wieku 6 lat), w porównaniu do uczniów urodzonych w 2002 r., uzyskali średnio:
•z języka polskiego – wyniki wyższe o 4 punkty procentowe (p.p.);
•z matematyki – wyniki wyższe o 7 p.p.;
•z języka angielskiego – wyniki wyższe o 5 p.p."


Ta diagnoza nie dotyczy wszystkich sześciolatków urodzonych w 2003 r., gdyż tylko niewielki ich odsetek (poniżej 10%) trafił do szkół podstawowych.

Dlaczego MEN wraz z IBE przemilcza ten fakt??? Jak mogą podpisywać się pod takim łgarstwem niektórzy naukowcy?

Dlaczego nie informuje się społeczeństwa, jaki odsetek rodziców sześciolatków został objęty sondażem, z którego - zdaniem ministry edukacji - wynika, że: "W badaniu z 2011 roku 91,9% rodziców było zadowolonych – 73,5% spośród nich nawet zdecydowanie zadowolonych z faktu, że ich dziecko uczęszcza do pierwszej klasy szkoły podstawowej." Jak można tak perfidnie manipulować danymi statystycznymi?

Jak ma się argument: Dzieci, które idą wcześniej do szkoły, zyskują wcześniejszy dostęp do lepszej niż w przedszkolu infrastruktury naukowej (zyskują darmowa naukę języka obcego i zajęcia pozalekcyjne), sportowej (boiska i place zabaw) i informatycznej" do tego, że w przedszkolach jest często lepsza infrastruktura naukowa, niż w wielu I klasach szkół podstawowych?

Czytamy w Raporcie NIK - podaję tylko jeden przykład (proszę zwrócić uwagę na liczbę objętych kontrolą szkół podstawowych:

"(...) w 27 szkołach (84,4%) nie zapewniono uczniom klas pierwszych możliwości pracy przy osobnym komputerze w pracowni komputerowej (zalecenie nr 11 podstawy programowej)

* w 14 szkołach (43,8%) nie wyposażono sal lekcyjnych klas pierwszych w kilka zestawów komputerowych z dostępem do Internetu i oprogramowaniem odpowiednim do wieku (zalecenia nr 3 i 11 podstawy programowej);

* w sześciu szkołach (18,8%) nie wyposażono sal lekcyjnych klas pierwszych w sprzęt audiowizualny (zalecenie nr 3 podstawy programowej);

* w sześciu szkołach (18,8%) nie zapewniono uczniom klas pierwszych możliwości realizacji zajęć z wychowania fizycznego w sali gimnastycznej i na boisku (zalecenie nr 14 podstawy programowej);

* w czterech szkołach (12,5%) w salach lekcyjnych klas pierwszych nie została urządzona część rekreacyjna (zalecenie nr 3 podstawy programowej)."


Wreszcie pojawia się kolejny pseudoargument:

Ewentualny obowiązkowy „powrót” 6-latka do edukacji przedszkolnej spowoduje niemożność pełnej realizacji tzw. „ustawy przedszkolnej” gwarantującej miejsca wychowania przedszkolnego dla wszystkich 4-latków, a następnie 3-latków.
Zapewnienie miejsc edukacji przedszkolnej dla wszystkich dzieci nie będzie możliwe do zrealizowania.


Dlaczego MEN nie informuje społeczeństwa, że zamierza realizować zalecenie Komisji Europejskiej, które w żadnej mierze nie musi nas obowiązywać. UE nie ma prawa ingerowania w ustrój szkolny państw członkowskich. Jaki jest tu interes do zrobienia kosztem polskich dzieci?

Nikt nie badał w skali całego kraju rzeczywistych potrzeb rodziców w zakresie skierowania dzieci od 3 r.ż. do przedszkoli! Ostatnią taką diagnozę przeprowadził GUS w II poł. lat 90. XX w.

Opublikowany na stronie MEN komunikat o rzekomo niskich kosztach, jakie poniósł budżet państwa na wydanie dydaktycznego bubla - rządowego elementarza w wydaniu pań Marii Lorek i Lidii Wollman - rozmija się z innymi faktami. MEN informuje, że elementarz kosztuje ok 4,5 zł. Tymczasem z innych danych dowiadujemy się, że na ten bubel wydano ponad 85 mln. zł. To nie są prawdziwe dane, gdyż nie obejmują one kosztów druku, wszystkich honorariów, kosztów na propagandę, kosztów dowozu do szkół itd.

Wchodzimy zatem w nowym rok szkolny z kolejną kampanią kłamstw i propagandowej akcji przedwyborczej, w trakcie której dzieci i młodzież oraz ich nauczyciele są tylko środkiem do realizacji przez polityków partyjnych i osobistych celów.

Przypominam niektóre wpisy na ten temat:

* "Wygrana" rządu w sprawach oświatowych na fałszywych przesłankach i propagandowej manipulacji społeczeństwem;

* ;

* Wyjątkowa manipulacja MEN
w sprawie sześciolatków;

* Czyje są Wasze dzieci?

* O but rozbić manipulację prasową na temat wyników diagnoz oświatowych.

29 sierpnia 2015

Ministerstwo stresu, dyspozycyjności, czyli wzorzec celów polskiej edukacji


Nigdy nie ubiegałem się o pracę w Ministerstwie Edukacji Narodowej, ale jestem też z tego powodu niezmiernie szczęśliwy. Biorąc pod uwagę wymagania stawiane dzisiaj kandydatom do pracy w tym urzędzie, nie byłbym w stanie ich spełnić.

Jak się okazuje, trzeba mieć określone predyspozycje do pracy w takiej instytucji. Może pokolenie młodych dorosłych zostało już tak przećwiczone w szkole powszechnej, ogólnodostępnej, że jest gotowe do pracy w radykalnie odczłowieczonych warunkach? Może też i one uzasadniają powody niektórych nonsensownych decyzji, jakie podejmują w gmachu na Szucha 25 niektórzy decydenci?

Kiedy ukazało się ogłoszenie o potrzebie zatrudnienia w MEN głównego specjalisty w Wydziale Specjalnych Potrzeb Edukacyjnych Departamentu Zwiększania Szans Edukacyjnych, zrozumiałem, że jestem bez szans. Trzeba przejść niezłą edukację, by zajmować się zwiększaniem innym czegoś, czego się zwiększyć nie da. Doskonale o tym wiedzą nie tylko urzędnicy MEN, ale także badający te procesy socjolodzy, psycholodzy i pedagodzy, nie wspominając już o studentach pedagogiki czy socjologii.

Wydział w MEN powołano chyba tylko po to, by pozorować ideologiczną troskę władzy o rzekome zwiększanie szans edukacyjnych. Ciekaw jestem, jakie są operacyjne wskaźniki efektywności pracy osób zatrudnionych w takim wydziale? Jakie są wskaźniki zwiększenia komuś owych szans edukacyjnych? Z nazwy wydziału nie wynika, o czyje tu szanse chodzi? Zapewne dzieci i młodzieży, co opisuje kolejny akt normatywny tego urzędu. Dzięki temu może on trwać wiecznie, nie mając żadnych efektów.

Zostawiam jednak te kwestie na boku. W końcu żaden z wydziałów MEN nie rozlicza się publicznie z efektywności swojej pracy, z własnej wydajności, skuteczności. Nikt nie ocenia ich pracy według stopniowalnej skali od A do E. Z opinii środowiska naukowego i oświatowego wynika, że MEN ma kategorię "beee", bo tak toksycznych decyzji w oświacie żaden rząd nie wprowadził w życie, jak właśnie koalicyjny - PO i PSL. Poprzednie wcale nie były lepsze. Społeczeństwo zapewne wkrótce rozliczy rządzących także za te procesy.

A teraz, jeśli ktoś chciałby jednak zatrudnić się w Ministerstwie Edukacji Narodowej, to niech pamięta, że musi zgodzić się na pracę:

1. pod presją czasu.

2. dyspozycyjną.

3. w stresie związanym z prowadzeniem kontroli zewnętrznej.


Ministra edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska zapewnia takiemu pracownikowi następujące miejsce i otoczenie organizacyjno-techniczne stanowiska pracy:

1. Narzędzia i materiały pracy: komputer i inne urządzenia biurowe

2. Możliwość poruszania się po budynku: budynek wyposażony w windy, toaleta dostosowana dla osób niepełnosprawnych, schodołaz do ewentualnego wykorzystania


Wymagania niezbędne związane ze stanowiskiem pracy

1. wykształcenie: wyższe (zapewne może być I stopnia)

2. doświadczenie zawodowe/staż pracy: 2 lata stażu pracy w obszarze oświaty lub 1 rok stażu pracy w nadzorze pedagogicznym

Pozostałe wymagania niezbędne:

(...)

9. kreatywność

10. komunikatywność, w tym umiejętność argumentowania

11. umiejętność współpracy

12. odporność na stres.


Współczuję MEN-skim pracownikom, którzy są skazani na pracę w takich warunkach. Jeśli jeszcze niektórzy pracują na umowy śmieciowe, to ... dramat. Przyglądając się swojej szefowej zobaczą, że jest totalnie odporna na stres, mało komunikatywna, nie potrafi współpracować ze społeczeństwem i cechuje ją zerowa kreatywność. W jednym spełnia się w 100%, a mianowicie jest dyspozycyjna.

Teraz już wiemy, jakie standardy pracy obowiązują w resorcie edukacji. Ku takim zmierza polska edukacja publiczna, której ministra nie powierzyła swoich dzieci.

28 sierpnia 2015

Publicystyczne budziki oświatowe, także na Kongresie IBE/MEN





Czy Margaret Rasfeld, która jest dyrektorką Ewangelickiej Szkoły Zintegrowanej w Berlinie oraz Stephan Breidenbach – wykładowca, mediator i biznesmen są w stanie obudzić polską szkołę? Dlaczego akurat niemieccy oświatowcy mieliby tego dokonać? Może dlatego, że Instytut Badań Edukacyjnych zaprosił autorkę na tzw. IIII Kongres Edukacyjny. Jest jeszcze jeden powód. W Słupsku działa Wydawnictwo „Dobra Literatura”, które sięgnęło po książkę tych autorów i dokonało jej przekładu. Oryginalny tytuł „Schule im Aufbruch” dla tamtejszego rynku wskazuje na szkołę w przełomie, transformacji, aniżeli na budzącą się szkołę.

Polska wersja tytułu - BUDZĄCA SIĘ SZKOŁA jest nieco myląca, bowiem sugeruje, że szkoła tkwi w letargu, toteż potrzebny jest rycerz, który przyjedzie na koniu i pocałunkiem wskrzesi ją ponownie do życia. Może ta szkoła, którą kieruje współautorka tej książki była w śpiączce.

To jest kolejna na naszym rynku, wśród kilkudziesięciu od lat przekładanych na język polski edukacyjna publicystyka, z obszaru tzw. pedagogiki potocznej, praktycznej, która wyrasta z osobistego i profesjonalnego doświadczenia autorów. Nie ma w tym niczego złego, że chcą oni koniecznie podzielić się z innymi (ze społeczeństwem, z koleżankami i kolegami, z przyszłymi klientami itp.?) swoim rozgoryczeniem, poczuciem bezradności lub fascynacją własnych dokonań na miarę mikroedukacyjnego świata. Takie książeczki czyta się szybko i przyjemnie, bowiem każdy znajdzie w nich coś bliskiego własnym doświadczeniom, przeżyciom, refleksji czy poglądom.

Wstępu do niej dokonała dr Marzena Żylińska, która sama uprawia podobną publicystykę oświatową rozmijając się z nauką, toteż nie dziwią mnie w treści jej wypowiedzi takie, jak np.

- Zapotrzebowanie na złą szkołę jest ogromne, ...;

- Zwolennicy systemu testocentrycznego wierzą, że od mierzenia można urosnąć, ...

- Zanim wyślemy dzieci do szkoły, najpierw musimy odpowiedzieć na pytanie, czy zależy nam jedynie na tym, by były dużo wiedziały, czy na tym, by były dobrymi, odpowiedzialnymi i mądrymi ludźmi?

- Wiele osób, nawet mocno niezadowolonych z obecnego modelu , broni go, bo nie umie sobie wyobrazić, że szkoły mogą funkcjonować inaczej.

- Żeby zmienić szkoły, najpierw musimy uwierzyć we własne dzieci.

- Żeby wykreować nową, lepszą szkołę, musimy uwierzyć neurobiologom, którzy zapewniają, że ludzki mózg został stworzony do tego, żeby się uczyć i rozumieć otaczający go świat.


Wśród tych banałów znajdzie się jedno, a ostatnie, sensowne zdanie w całym wstępie: Aby wprowadzać w edukacji innowacje, najpierw musimy rozluźnić biurokratyczny gorset, w którym tkwią nasze szkoły. Ciekaw jestem, czy sama rozumie to zdanie, czy też traktuje je jako ozdobę, wisienkę na torcie, który będzie konsumować wraz z ministrą edukacji na tzw. Kongresie Edukacji pod koniec sierpnia? Już nie mogę doczekać się treści i tej rewolucyjnej zmiany, jaka ma nastąpić po kongresie. Oby tylko nie połknąć pestki, bo wówczas polska szkoła się nie obudzi.

Autorzy publicystyki szkolnej nie wnikają w makropolityczny kontekst życia i miejsca ich zawodowego zaangażowania, tym bardziej kiedy rzecz dotyczy szkoły, bo przecież ta jest/powinna być taką samą na całym świecie. Jak pojawia się w tytule książki czy artykułu pojęcie szkoły, to znaczy że autor ma na uwadze szkołę w ogóle, in abstracto, wyzwoloną z wszelkich uwarunkowań tak, jakby to było możliwe.

Nikt zatem nie będzie zastanawiał się w toku lektury takiej książki nad tym, w jakim miejscu znajduje się szkoła, na bazie której powstały takie a nie inne refleksje jej nauczycielki(dyrektorki), w jakim jest państwie, a to jaki ma ustrój polityczny. Po co? Szkoła to szkoła.

Otóż nie. To nie jest bez znaczenia, z jakiego miejsca piszę o szkole i o jakiej szkole, gdzie ona funkcjonuje, na jakich zasadach, w jakim środowisku społecznym, gospodarczym, kto do niej uczęszcza, a kto w niej pracuje, z jakim wykształceniem i jakim zaangażowaniem, itd., itd.?

Pytania można mnożyć, podobnie jak możliwe są zróżnicowane, rzetelne, a konieczne na nie odpowiedzi, by nie wpaść w pułapkę oczywistologii, mniemanologii stosowanej, o której już pisałem w odniesieniu do książki o rzekomej logodydaktyce.

Literaturę potoczną można poznać po tym, że jej autorów w ogóle nie interesują sprawy obiektywnego i rzetelnego opisu świata, w którym funkcjonują oni sami i realizują się. Piszą swoisty dziennik, pamiętnik, kronikę osobistych myśli, refleksji, które są wartościowe same w sobie, ale tylko dla nich, gdyż stanowią zapis doznań i myślowej perspektywy, którą dzielą się z innymi z świadomością tego, że czytelnicy mają być jedynie ich „konsumentami”.

Z jednej strony podnosi to prestiż dyrektorki szkoły, jej samopoczucie, utrwala w świadomości społecznej jej obecność w "świecie" oświatowym, z drugiej strony pozwala przedsiębiorcy na prowadzenie własnego biznesu szkoleniowego, który ma pobudzać jego zyski pod szyldem troski o szkołę w ogóle.

Temu wszystkiemu towarzyszą rzecz jasna dobre intencje, chęć podzielenia się z innymi własnymi przemyśleniami, ale przecież doskonale wiedzą, że to nie oni zmieniają szkołę en block, bo nie są w stanie uczynić ze swojej perspektywy ogólnoświatowego czy nawet niemieckiego projektu na wartościową szkołę. Nie od tego zależy jakakolwiek w nich zmiana.

Piszę o tym nie dlatego, by deprecjonować autorów czy ich publicystyczny utwór, tylko by wskazać także moim studentom, współpracownikom, że szkoła – jakąkolwiek, gdziekolwiek i z kimkolwiek nie jest – nie jest tą samą i taką samą szkołą, z jaką spotykamy się sami, na co dzień, we własnym kraju, lokalnym środowisku, „wypełnioną” konkretną społecznością z jej historią w tle.

Takich książek mogłoby powstać i oby powstawało tylko w naszym kraju, autorstwa polskich nauczycieli co najmniej 400 tysięcy, tyle tylko że nie każdy z naszych nauczycieli chce, potrafi czy może ją napisać i wydać. Gdyby do tego dodać jeszcze przedsiębiorców tworzących różne fundacje, stowarzyszenia, towarzystwa i pseudoinstytuty oświatowe czy edukacyjne (nazwa nie jest zastrzeżona, toteż instytutem można nazwać wszystko, byle nadać temu rzekomo naukowy charakter), to takich książek mogłoby ukazać się na naszym rynku dalsze 10 tysięcy.

Co ciekawe, w Polsce ukazują się od czasu do czasu, rzadko, ale jednak książki napisane przez dyrektorów szkół czy refleksyjnych nauczycieli, ale te nie trafiają do tak szerokiej publiczności jak przekłady prac zagranicznych, gdyż Polacy bardziej zachwycają się tym, co obce, nawet niemieckie, chociaż bardziej, jeśli jest amerykańskie czy brytyjskie, niż rodzime.

Tymczasem ja wolę czytać książki Dariusza Chętkowskiego, Jana Wróbla, Jarka Szulskiego, bowiem ich treść wyrasta z naszych realiów. Znaczenie ich książek nie jest tak samo wspomagające dla nauki i kształcenia nauczycieli, jak przekłady literatury obcej, chociaż dotyczy tylko i wyłącznie warstwy argumentacyjnej i dydaktycznej.

Kiedy chcemy czytelników czy słuchaczy naszych zajęć, kursów lub szkoleń do czegoś przekonać, co wynika z wyników naukowych badań, to poglądy czy opinie znakomitych pisarzy o szkolnej codzienności stają się ich wartościowym wzmocnieniem, dopełnieniem, egzemplifikacją.

Sam chętnie włączam wypowiedzi autorów oświatowej publicystyki do własnych rozpraw naukowych, bowiem treść ich wypowiedzi jest nośnikiem znakomitych metafor, często bardzo trafnych ocen, zapiskiem bystrych obserwacji zdarzeń z codzienności szkolnej, z wnętrza szkoły (jak Waszyngton za zamkniętymi drzwiami). To są często quasi badacze w działaniu, gdyż nie prowadzą naukowymi metodami rejestru danych. Nie interesuje ich ani ilość, ani natężenie, ani też zakres pojawiających się w toku edukacji procesów, tylko skupiają się na nich wydarzeniowo, doraźnie, w zależności od własnych doznań, emocji czy na skutek dysonansu poznawczego.

Zachęcam zatem studiujących pedagogikę czy już zakorzenionych w aktywności edukacyjnej nauczycieli do tego, by czytali literaturę potoczną o szkole, gdyż ta pozwoli im znaleźć naukowe uzasadnienie dla zrozumienia procesów, które innym wydają się oczywistymi, śmiesznymi, banalnymi czy toksycznymi. Taka literatura staje się znakomitą inspiracją do podjęcia badań naukowych na szerszą skalę, wychodzących poza obręb jednej szkoły, jednego przedmiotu czy poziomu kształcenia.

Tak więc, jest to dobra literatura, ale o subiektywnych „prawdach” jednego miejsca, określonej społeczności bez prawa do wyciągania na tej podstawie jakichkolwiek wniosków na temat szkolnictwa, polityki oświatowej, nauczycieli, uczniów, ich rodziców, nadzoru pedagogicznego itd., itp.