12 czerwca 2015

Rankingowa ściema









Nie uznaję rankingów oświatowych, także szkół wyższych, gdyż porównują ze sobą instytucje nieporównywalne. Mamy tu rodzaj pseudorywalizacji w oparciu o skonstruowaną grę społecznych, a nie zawsze jawnych i czystych interesów, rywalizacji, do której nie przystępuje się dobrowolnie, ale jest się na nią niejako skazanym. To jest tak, jak porównywanie Dawida z Goliatem, myszy ze słoniem, starca z nastolatkiem, książki z brukowcem, piękna z kiczem ... . Świetnie zarabiają na wszelkich rankingach najprzeróżniejsze media, ale w żadnej mierze wynik jakiegokolwiek rankingu i z którekolwiek roku nie stał się powodem do wprowadzenia jakichkolwiek zmian w środowisku akademickim, w całej uczelni, na wydziale czy w instytucie.

To nie rankingi stają się źródłem i powodem doskonalenia czegoś w określonej jednostce akademickiej. Im uczelnia jest starsza, większa, bogatsza, tym lepiej wypada w rankingu. Od miejsca w tym festiwalu próżności nie zmienia się ani sposób finansowania uczelni z budżetu, ani też nie wzrasta jej wartość rynkowa. Ten rodzaj zabawy danymi jest jak letni konkurs na miss mokrego podkoszulka czy jakąś inną miskę. Stwierdzenie zatem przez redakcję "Perspektyw", że wyniki rankingu budują kulturę jakości we wszystkich polskich szkołach wyższych jest publicystycznym "odlotem". Po pierwsze, nie wskazuje się na to, czego owa jakość dotyczy, a po drugie, jakie są na to dowody?

Nie ma to znaczenia, jakie są przyjmowane kryteria oceny szkół wyższych, skoro nie mamy tu do czynienia z panoramicznym zdjęciem, ale zwykłym SELFIE. Co podadzą władze uczelni, to staje się podstawą do obliczeń. Wprawdzie ma miejsce opinia zewnętrzna, którą generują pracodawcy (kończyli którąś z ocenianych uczelni) czy przedstawiciele kadr akademickich dzielących się "swoimi" preferencjami. Aż 24% wagi to dużo w sytuacji, gdy potencjał naukowy jednostek znaczy zaledwie 15% a efektywność naukowa mierzona m.in. rozwojem kadry własnej, liczbą publikacji uwzględnionych w bazie SCOPUS (ta jest kontestowana przez część uczelni jako komercyjna), liczba cytowań, H-index itp. waży 26%. Każde kryterium jest dyskusyjne, gdyż jednostki są porównywane tak, jakby miały te same możliwości na ich spełnienie. A nie mają i mieć nie będą.

Może dlatego nie przejmują się tym rankingiem ani rektorzy, ani dziekani, bo - na całe szczęście - ani nie są z tytułu uzyskania wysokiej lokaty wyróżniani, ani też z powodu niskiej pozycji deprecjonowani. Uczelnie mają swoje własne mechanizmy, struktury, procesy, obyczaje, tradycje i lokalne przyzwyczajenia, które są silniejsze nawet od narzucanych im przez resort ustaw, rozporządzeń czy regulaminów i kodeksów. Nigdzie tak dobrze nie obchodzi (unika) się prawa, jak w naszym kraju, bo Polacy są niezwykle kreatywni w rozpoznawaniu najsłabszych ogniw i/lub luk w regulacjach, dzięki którym można uzyskać coś na skróty, na granicy prawa, a niekiedy i wbrew jego normom. Kiedy jednak widzę w górnej strefie wyższe szkoły prywatne, które jakiś czas temu słynęły z przewodzenia w łamaniu prawa, z czarnego biznesu lub których kadry uciekają na Słowację, bo w kraju nie są w stanie przeprowadzić postępowania awansowego, to myślę sobie, że wartość tego rankingu jest w tym przypadku równa 7 zł., które trzeba było wydać, żeby to zobaczyć.

Spójrzmy na kategorię "prestiżu" w ogólnym rankingu. Trudno, by Uniwersytety - Jagielloński, Warszawski czy Adama Mickiewicza w Poznaniu nie uzyskały tu najwyższej lokaty. Co takiego musiałoby się stać, żeby te uczelnie nie otrzymały 100 proc. w tej kategorii? Musiałaby nastąpić jakaś rewolucja technologiczna, w wyniku której pierwszą lokatę zajęłaby Politechnika Warszawska, Wrocławska lub Łódzka, ale nie jest to możliwe ze względu na specyfikę kształcenia i badań naukowych w naukach technicznych. Co ma wspólnego z pedagogiką Akademia Górniczo-Hutnicza im. Stanisława Staszica w Krakowie, a co Politechnika Poznańska? Kto wymyślił takie kuriozum? To tak, jakby łączyć psychologię z pielęgniarstwem czy socjologię z pracą socjalną. Totalny absurd. Dlaczego w przypadku rankingu państwowych wyższych szkół zawodowych przyjęto jako kryterium ich oceny "siłę naukową" (waga 30%), skoro te szkoły są od kształcenia zawodowego, a nie od prowadzenia badań naukowych?

Znacznie ciekawsze mogłoby być porównanie nie tyle uczelni, co prowadzonych w nich kierunków studiów. Tu jednak kapituła wykazała się ignorancją. Spójrzmy na ranking "pedagogiki", którą - nie wiedzieć dlaczego - połączoną z kategorią "edukacja". Rzecz w tym, że różne rodzaje edukacji np. informatyczna, techniczna, przyrodnicza czy artystyczna niewiele mają wspólnego z pedagogiką, gdyż jako kierunki kształcenia odpowiadają za kształcenie zawodowe. Trudno zatem, by na jakiejkolwiek uczelni technicznej prowadzono badania naukowe w zakresie pedagogiki, a na uniwersyteckim wydziale pedagogicznym prowadzono kształcenie w zakresie edukacji technicznej.

W uczelniach zawodowych nie stymuluje się kadr akademickich do rozwoju i awansu naukowego, bowiem w naszym kraju nie uznaje się dydaktyk przedmiotowych(szczegółowych) jako dyscyplin naukowych. Nie prowadzi się zatem badań naukowych, eksperymentów dydaktycznych, wymiany międzynarodowej, tylko kształci specjalistów do pracy w szkołach ogólnokształcących lub zawodowych. Jakież to rzekomo naukowe publikacje przypisano w AGH kierunkowi "edukacja", że H-indeks wyniósł 60%? Takiego H nie mają nawet psycholodzy!

Przypisanie przez Kapitułę tego rankingu tak subiektywnym kryteriom, jak: "ocena przez kadrę akademicką" aż 50%, a "preferencjom pracodawców" aż 30%, a więc znacznie więcej, niż w przypadku porównywania jednostek akademickich, świadczy o tym, że nie o jakość nauki i kształcenia tu chodzi. Tego ostatniego w ogóle nie ma wśród kryteriów, zaś w przypadku mierników pracy naukowej bierze się pod uwagę "publikacje" (10%) i "H-indeks" (5%). Tylko tyle? Od czego są liczone publikacje? Od danych wskazanych przez władze uczelni czy od wskaźników SCOPUS'a dla całej uczelni? Co to ma wspólnego z kierunkiem kształcenia?

Mamy tu właściwie powtórkę - z ciekawą a jakże wiarygodną zamianą miejsc między w/w uniwersytetami, bowiem na I ulokował się Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu (Wydział Studiów Edukacyjnych), na drugim miejscu znalazł się Uniwersytet Warszawski (Wydział Pedagogiczny) a na trzecim Uniwersytet Jagielloński w Krakowie (Wydział Filozoficzny).

Absolutnym i niekwestionowanym liderem w pedagogice jest Wydział Studiów Edukacyjnych UAM w Poznaniu. Ucieszyła mnie bardzo wysoka, czwarta pozycja w tym rankingu Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie z Wydziałem Nauk Pedagogicznych. Jest to bowiem uczelnia, która łączy kształcenie znakomitych specjalistów do pracy z osobami o różnych rodzajach niepełnosprawności, zaburzeń, dysfunkcji, a zarazem ma znakomite zaplecze naukowo-badawcze w szeroko pojmowanych naukach o wychowaniu.

Skąd jednak wzięły się wyliczenia, z których miałoby wynikać, że lepsza jest pedagogika w Akademii Pomorskiej w Słupsku, niż na Wydziale Pedagogiki i Psychologii w Bydgoszczy, a gorsza na Wydziale Nauk Społecznych w Uniwersytecie Warmińsko Mazurskim w Olsztynie od Politechniki Warszawskiej? Z czego wynika wyższa lokata AGH w stosunku do UMCS? Absurd i ściema. W ogólnym rankingu dość dobrze uplasowały się czołowe także dla kształcenia, prowadzenia badań naukowych i kształcenia kadr akademickich w dyscyplinie PEDAGOGIKA takie niepubliczne wyższe szkoły, jak: Wydział Nauk Pedagogicznych Dolnośląskiej Szkoły Wyższej we Wrocławiu i Pedagogium w Warszawie.





11 czerwca 2015

Minister edukacji i dyrektor Centralnej Komisji Egzaminacyjnej manipulują opinią publiczną



Trwa w naszym kraju sześcioletnia wojna o sześciolatki. Ministerstwo rzekomo edukacji narodowej - bo inaczej nie jestem już w stanie pisać o ignorantach i dewastatorach polskiej edukacji - wprowadziło pod dyktando ekonomicznego lobby (w tle są m.in. międzynarodowe korporacje oraz środki UE) obniżenie wieku obowiązku szkolnego do 6 roku życia. Usłużni psycholodzy, socjolodzy i pedagodzy - zafascynowani zapewne doskonałymi honorariami za pracę pod dyktando ekonomistów i rządu - włączyli się w kampanię kłamstw i ordynarnego niszczenia polskiej pedagogiki przedszkolnej i elementarnej.

Nadal na stronie podległego MEN Instytutu Badań Edukacyjnych widnieją materiały propagandowe, które zaprzeczają nauce, wiarygodności badań, kompromitują nie tylko zleceniodawcę, ale i wykonawców, a co gorsza utrwalają przekonanie, że wszystko jest w porządku.

Miałem pisać o czymś pozytywnym w naszej edukacji, ale nie da się, kiedy po raz kolejny władze resortu edukacji - tym razem z udziałem dyrektora Centralnej Komisji Egzaminacyjnej - ordynarnie manipulują społeczeństwem. Już przez ostatnie lata oszukiwano nas z udziałem Instytutu Badań Edukacyjnych. Teraz wprowadza się do gry CKE. Zaprezentowano na stronie CKE prezentację, która zawiera dane ze sprawdzianu po szkole podstawowej.

Oto treść jednej z tablic (podkreśl. BŚ):

Uczniowie urodzeni w 2003 r., którzy poszli do szkoły w 2009 r. (w wieku 6 lat), w porównaniu do uczniów urodzonych w 2002 r., uzyskali średnio:
z języka polskiego – wyniki wyższe o 4punkty procentowe (p.p.)
z matematyki – wyniki wyższe o 7 p.p.
z języka angielskiego – wyniki wyższe o 5 p.p.





Chyba zdaniem pana dyrektora CKE (ze stopniem naukowy doktora) polskie społeczeństwo jest tak niewykształcone, że "łyknie" zmanipulowaną interpretację danych, z której rzekomo ma wynikać wspaniały efekt wcześniejszego skierowania sześciolatków do szkół podstawowych. Za taką interpretację powinno się zdymisjonować państwowego urzędnika! Obywatele nie powinni utrzymywać manipulatora. Nie raczył bowiem podać, jaki jest wśród tych sześciolatków odsetek dzieci, które rozpoczynały edukację w szkole podstawowej w tym wieku? Sześć lat temu nie mieliśmy w szkołach podstawowych 100% dzieci w wieku sześciu lat.

Tę manipulację podtrzymuje red. Justyna Suchecka w "Gazecie Wyborczej" w artykule pt. "Sześciolatki sześć lat później". Wybity boldem tytuł sugeruje, że sześciolatkowa reforma odniosła sukces. Redaktorka cytuje wypowiedź ministry edukacji J. Kluzik-Rostkowskiej: "... ale oczywiście nie możemy wyciągać daleko posuniętych wniosków. Wiemy, że to tylko te dzieci, które rodzice wysłali do szkoły... . Po czym dodaje:" A tych nie było dużo... Wśród tegorocznych szóstoklasistów było tylko 4,3 proc. dzieci urodzonych w 2003 r."

Brawo, pani redaktor potwierdziła, że tylko 4,3 proc. sześciolatków osiągnęło dojrzałość szkolną. A co mamy dzisiaj? Decyzją urzędasów - tę dojrzałość ma 100 proc. sześciolatków. Dać im Nagrodę Nobla.


To przykre, że 25 lat polskiej transformacji skutkuje tak drastyczną nieodpowiedzialnością części polskiego środowiska naukowego, zdradą nie tylko składanego przecież przez nie wcześniej ślubowania, ale i zdradą polskiego społeczeństwa, dzieci i ich rodziców. Za kilka lat nie będzie już dzisiejszych decydentów w tym resorcie, a mam nadzieję, że także rzekomych naukowców w IBE, ale nie będzie też kogo pociągnąć do odpowiedzialności za toksyczne skutki zmian ustrojowych, pedagogicznych i psychospołecznych, które wiążą się z tą pseudoreformą. Tego typu zmiany zawsze wpisują się w tzw. odpowiedzialność rozmytą, w tłumie, w wielości różnych decydentów, wykonawców, afirmatorów, propagandzistów itp.


Mam nadzieję, że historycy oświaty odnotują w przyszłości i dobrze udokumentują proces destrukcji i depadagogizacji polskiej edukacji wczesnoszkolnej oraz elementarnej. Rozwoju dzieci, ich natury nie da się zmanipulować żadną ustawą, żadnym pseudoraportem, żadnym klipem propagandowym, bo te mogą się sprawdzać na rynku, kiedy w grę wchodzi wciskanie ludziom niepełnowartościowych towarów jako wyjątkowo atrakcyjnych i tanich. Dziecko nie jest nowym proszkiem do prania czy pastą do zębów, nie jest też nową margaryną, którą może reklamować celebrytka neobehawioralnych programów pseudowychowawczych.

Czas promocji kiepskiej wartości towaru, jakim uczynili decydenci w MEN sześciolatków, musi zakończyć się w tym roku. Dziecko nie jest towarem, którym można dowolnie handlować, by załatwiać własne lub partyjne interesy. Dziecko nie jest przedmiotem, który można opakować i wystawić na sprzedaż. Dziecko nie może być przedmiotem konsumpcji władzy, która wbrew prawidłowościom psychorozwojowym, wbrew uwarunkowaniom infrastrukturalnym, programowym i metodycznym wystawia je na targu pychy, cwaniactwa i rynkowej demoralizacji.

W niektórych krakowskich szkołach przerabia się w podziemiach szatnie na klasy dla sześciolatków. Jeszcze trochę a niektóre samorządy, zachwycone wzrostem dotacji z tytułu przyjęcia do szkół sześciolatków, będą likwidować toalety, by też przerobić je na pomieszczenia dydaktyczne, bo przecież można przed szkołą postawić toalety przenośne (Toi Toi).

W dniu 8 czerwca br. na Wydziale Nauk Pedagogicznych Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie miał miejsce wykład otwarty prof. Davida Whitebread z Uniwersytetu Cambridge, który prowadzi badania nad skutkami wczesnego rozpoczynania przez dzieci edukacji szkolnej.Spotkanie prowadziła pedagog wczesnoszkolna-adiunkt UKSW pani dr Ewa Kulawska.

Oczywiście, minister edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska nie była zainteresowana ani wysłuchaniem tego wykładu, ani spotkaniem z profesorem z Cambridge. To raz jeszcze potwierdza, że resort wraz ze swoim zapleczem "intelektualnym" nie ma rzetelnych argumentów merytorycznych, by bronić swojego stanowiska. Natomiast absolutnie nie jest zainteresowane wiedzą na temat tego, jak poważne są skutki zbyt wczesnego włączenia dziecka do systematycznej edukacji szkolnej.

Polscy pedagodzy wiedzą o tych zagrożeniach lepiej, niż profesor z Cambridge, ale... ministerstwo edukacji rzekomo narodowej nie było i nie jest zainteresowane tym, by w sposób odpowiedzialny zarządzać edukacją przedszkolną i szkolną w tym okresie życia dziecka, który jest fundamentalny dla jego przyszłości. Mam nadzieję, że o tę przyszłość zatroszczą się absolwenci studiów w zakresie pedagogiki wczesnoszkolnej, wśród których byli także uczestnicy tego wykładu.


(źródło fotografii
- mem: Facebook)

09 czerwca 2015

Debata o Raporcie pt. „Reforma Kulturowa 2020 –2030-2040. Sukces wymaga zmian"



W gościnnych progach Politechniki Warszawskiej rozpoczyna dzisiaj swoje obrady Kongres Innowacyjnej Gospodarki. Nie uczestniczyłem w poprzednich, więc nie wypowiadam się na ich temat. Do tegorocznego zostałem zaproszony jako recenzent-krytyk projektu holistycznej szkoły całodziennej, który referować będzie prof. DSW Robert Kwaśnica Tekst raportu zostanie udostępniony w dniu dzisiejszym, toteż zapowiada się ciekawa debata. Z treści Raportu cytuję jego wstępne przesłanki:

SKĄD SIĘ WZIĄŁ TEN RAPORT?

Przez pięć lat w ramach dorocznych Kongresów Innowacyjnej Gospodarki szukaliśmy mechanizmów, które by uwolniły innowacyjność Polaków. W kolejnych latach dyskutowaliśmy o znoszeniu barier tworzonych przez prawo, podatki, aparat państwa, oświatę. Stopniowo odkrywaliśmy, że różne rozwiązania sprawdzone w innych krajach w Polsce działają źle lub są trudne do wprowadzenia. Od przeszkód instytucjonalnych stopniowo przechodziliśmy do barier kulturowych. Piąty Kongres Innowacyjnej Gospodarki w czerwcu 2014 roku doprowadził nas do wniosku, że zasadnicze bariery dla innowacyjności mają charakter kulturowy, więc warunkiem stworzenia w Polsce innowacyjnej gospodarki, zdolnej mierzyć się z najbardziej zaawansowanymi gospodarkami świata, jest dokonanie reformy kulturowej. Nasz Raport jest próbą zbliżenia się do odpowiedzi na to wyzwanie.

PO CO POWSTAŁ TEN RAPORT?

Widmo kryzysu krąży nad „Zieloną Wyspą”! Nie chodzi o gwałtowny krach. Chodzi o wyczerpywanie się zasobów i mechanizmów, dzięki którym Polska szybko się rozwijała
przez pierwsze ćwierć wieku wolności, a zwłaszcza przez pierwszą dekadę członkostwa w Unii Europejskiej. Potrzebne są inne motory wzrostu. Jeśli chcemy dalej się rozwijać, coraz lepiej żyć i zbliżać się do najwyżej rozwiniętych państw, musimy zwolnić hamulce, które nam coraz bardziej przeszkadzają. Chodzi zwłaszcza o takie hamulce, które marnując naszą naturalną energię, utrudniają budowanie bardziej zaawansowanej gospodarki i lepszego życia.

Z wielu analiz wynika, że główne przeszkadzające Polsce hamulce mają kulturową naturę. Warunkiem dalszego szybkiego rozwoju jest więc dostosowanie instytucjonalne oraz zmiany kulturowe. Kultura zmienia się nieustannie. Ale zachodzące spontanicznie zmiany nie zawsze służą lepszemu życiu ludzi. Celem naszego Raportu jest otwarcie poważnej debaty o reformach uruchamiających takie zmiany kulturowe, które otworzą Polsce drogę do lepszej przyszłości. Zaczynamy od zidentyfikowania i wyeksponowania kierunków niezbędnych zmian, oraz rozwiązań, które mogą im służyć. To pierwszy krok. Kiedy w wyniku dyskusji porozumiemy się co do kierunku i zasad, przyjdzie czas na budowanie modeli organizacyjnych i finansowych.

KTO STWORZYŁ TEN RAPORT?

Nad naszym Raportem pracowało Konsylium złożone z uznanych ekspertów w dziedzinie socjologii, psychologii społecznej, pedagogiki, kulturoznawstwa, politologii i ekonomii.
Interdyscyplinarny skład Konsylium odzwierciedla złożoność procesów mających wpływ na rozwój społeczny – w tym gospodarczy, a zwłaszcza na poziom istotnej gospodarczo i społecznie innowacyjności. Raport jest dziełem wspólnym Konsylium. Poszczególne rozdziały, albo ich fragmenty, pisali pojedynczy autorzy. Założenia, teksty i rekomendacje były jednak przez całe Konsylium konsultowane i dyskutowane na spotkaniach plenarnych. Całość została zaakceptowana przez Konsylium na zasadzie generalnego konsensu

JAK ZBUDOWANY JEST RAPORT?

Nasz Raport składa się z dwóch części. W części pierwszej przedstawiamy diagnozę sytuacji. Opisujemy sukcesy pierwszego ćwierćwiecza wolności politycznej i gospodarki rynkowej oraz wskazujemy główne zagrożenia i bariery, przed jakimi staje Polska. W części drugiej przedstawiamy przesłanki, idee oraz projekty reformy kulturowej w czterech kluczowych obszarach. Proponujemy też reformatorskie mechanizmy, które uruchomią ewolucję ku czterem głównym celom, jakimi są:

• DELIBERATYWNE PAŃSTWO

• INKLUZYWNA GOSPODARKA

• HOLISTYCZNA SZKOŁA

• PODMIOTOWE SPOŁECZEŃSTWO

W stanowiących integralną część Raportu esejach prezentujemy interdyscyplinarne spojrzenia na wielkie wyzwania, przed jakimi stoimy. Dla sukcesu zmiany, której ten Raport służy, kluczowe znaczenie ma bowiem przyjęcie wizji rzeczywistości uznającej istnienie silnych przyczynowo-skutkowych więzi między różnymi aspektami życia. Obyczaje, sztuka, gospodarka, nauka, instytucje, polityka i procesy gospodarcze są od siebie znacznie mocniej wzajemnie uzależnione, niż to wynika z dominujących w debacie publicznej narracji politycznych i ekonomicznych, separujących różne dziedziny życia i różne sfery naszego doświadczenia.


Dobrze się stało, że ekonomiści zaczynają w swoich rozwiązaniach także politycznych uwzględniać procesy społeczne, kulturowe i edukacyjne. Gorzej, kiedy czynią to z typową dla siebie ignorancją, a nawet arogancją, skoro tak wielu profesorów tworzących konsylium pochyliło się nad chorym państwem w powyższych wymiarach. Wrażeniami i własnym osądem autorskiego projektu szkoły podzielę się jutro. Czym innym bowiem jest tekst Raportu, który z metodologią konstruowania raportów naukowych niewiele ma wspólnego, a czym innym prognozowanie, formułowanie utopii w sytuacji, gdy jego autorzy przedstawiają wizję zmian. Jak o pisze we wstępie Andrzej Arendarski - Raport pokazuje, że dotychczasowe, standardowe podejście do problemu innowacyjności, próbujące opisać to zagadnienie z zewnątrz, jest niepełne i nieadekwatne.

Co zdumiewa już we wstępnych przesłankach, to - wbrew czterem głównym celom, które ponoć są kluczowe dla reformatorskich mechanizmów, definiuje się jedynie trzy zmienne (kategorie pojęciowe):

* kulturę - Podzielane przez zbiorowość wzorce odczuwania, myślenia i zachowania.

* reformę - Świadomie podjęta próba uzyskania założonego wpływu na zachodzące procesy społeczne. Akt reformatorski dokonujący zmiany (np. instytucjonalnej) jest tylko narzędziem uruchamiającym proces zmian.

i

* sukces kraju, którego miarą jest dziś PKB. Jest to ważna miara, ale jej kult zniekształca obraz sytuacji.


Miarami realnego sukcesu, naszym zdaniem (KONSYLIUM KONGRESU-B.Ś), są:

faktyczne bezrobocie pokazujące jaką część istniejących talentów społeczeństwo potrafi wykorzystać

wydajność pracy pokazująca na ile efektywnie ludzkie możliwości są wykorzystywane

- mediana dochodów pokazująca ekonomiczną jakość życia społeczeństwa

długość życia pokazująca zdrowotną jakość życia

przyrost naturalny jako odzwierciedlenie społecznego zrównoważenia rozwoju.


Ciekaw jestem, do jakich wniosków dojdą organizatorzy tej debaty, skoro z jednej strony wpisują w strukturę analiz i własnej wizji zmian kulturowych mierniki ekonomiczne rzekomych sukcesów, a z drugiej strony przyznają: Nie chcieliśmy zaprojektować nowego systemu, bo nie wiemy, jak świat ma wyglądać, chociaż wydaje się, że przynajmniej z grubsza wiemy, jak powinien działać, by był możliwie najlepszy. Chcieliśmy tylko zaproponować zestaw mechanizmów, które, zmieniając kulturową logikę działania sfery publicznej, uruchomią społeczne, polityczne i gospodarcze procesy prowadzące do optymalnego rozwiązywania problemów stojących przed Polską i mogących stanąć przed nami w przyszłości.

Tym samym rzekomo całościowy projekt takowym nie jest. Kiedy bowiem sugerują, że tworzą coś innowacyjnego, co innowacyjne nie jest, to zachowują się jak pewien człowiek Eliasa Canettiego, który "Wyciągnął się w drut i splótł się w klatkę".