20 lutego 2015

Czytać czy posiadać książki?





Ile masz książek w domu, a powiem ci, kim jesteś? To pytanie można by zamienić na inne: Ile książek jest w twojej szkole, a powiem ci, jaką ona jest? Krążą też w Internecie memy oświatowe, których treść podkreśla rolę czytania w naszym życiu. Najbardziej charakterystycznym hasłem w tych memach jest: „Nie czytasz. Nie idę z Tobą do łóżka”. Seksualizacja naszej codzienności wpisuje się zatem także w coolturę upowszechniania czytelnictwa. Chcesz ze mną obcować, to czytaj książki.

Oponowałem, kiedy pojawiła się w ubiegłym roku próba likwidowania bibliotek szkolnych pod pozorem rzekomo lepszego ich finansowania dzięki planowanemu przeniesieniu ich ze szkół do bibliotek rejonowych,. Nie ulega bowiem wątpliwości, że książki i czasopisma, a także wartościowe poznawczo multimedia muszą być jak najbliżej tych, których nie stać na to lub nie mają ku temu możliwości, by posiadać je w domu.

(źródło: MG_304931417982174.jpeg)



Przekazany mediom komunikat z badań na temat stanu i poziomu czytelnictwa w naszym kraju, z których wynika, że rzekomo 10 mln Polaków nie ma w domu ani jednej książki, może być różnie odczytywany, niekoniecznie pejoratywnie. Ktoś może nie mieć w domu miejsca, ktoś może nie mieć pieniędzy na zakup książek, ale to, że są w pobliżu jego domu, w szkole lub w bibliotece rejonowej stwarza szansę na kontakt z literaturą różnych gatunków.





(źródło: .facebook_1424287383605_resized.jpg)

Obserwuję w dużych salonach sprzedaży książek, oczywiście w dużych miastach, tam, gdzie są hipermarkety czy wielkie obszarowo i bogate w woluminy księgarnie, jak młodzi ludzie siedzą w kącikach, przy regale i czytają. Nie stać ich na kupienie, albo nawet gdyby mieli na to pieniądze, nie są w stanie kompletować w domu tytułów ulubionych autorów. Mamy coraz większą mobilność osób w kraju, zmieniających miejsca zamieszkania, wynajmujących je, a zatem nie posiadających własnego miejsca, w którym mogliby przechowywać zakupione przez siebie książki.

Wejdźmy do hipermarketów i dostrzeżmy, że w różnych miejscach są w nich już obecne półeczki z udostępnianą literaturą. Powstają w miastach kawiarenki, restauracje z kącikami wyposażonymi w książki, najnowsze czasopisma. Czy ma zatem sens utyskiwanie na to, że ponoć Polacy nie czytają książek? A Internet? Nie jest wirtualnie dostępną dla wszystkich biblioteką zbiorów literatury z całego niemalże świata? Można ściągnąć audiobooki, zapisane książki w pdf, nie wspominając już i nie chwaląc za to złodziejskie portale typu „chomikuj”, których właściciele okradają autorów z należnych im honorariów za napisane dzieła.

(źródło: IMG_362599618597380.jpeg)


Żyjemy w świecie obdarowywania innych, dzielenia się nadmiarowością, ale i bycia też przez innych okradanymi. Zafascynowany byłem starą, angielską budką telefoniczną na jednej z ulic w Bonn, w której nie było aparatu telefonicznego, tylko powierzane INNYM książki. Ot, taka uliczna biblioteczka bezpłatnego dostępu do literatury. Wreszcie zaczęliśmy sensownie „wyrzucać” przeczytane już książki z własnego domu, by uprzystępnić je innym. W jakiejś mierze tracą na tym antykwariusze, bo kto u nich kupi powieść, reportaż czy zbiór opowiadań, skoro można go znaleźć w publicznej przestrzeni?

W szkołach dzieci zbierały i pewnie jeszcze gromadzą makulaturę, by ją zamienić na gotówkę. Ileż to razy widziałem, jak niektórzy przynosili z domów literaturę piękną, ale głównie zbyteczne im podręczniki szkolne czy zeszyty do ćwiczeń. Jak zatem jest z naszym kontaktem z książkami? Czy rzeczywiście kluczowym wskaźnikiem dla ankietowanych ma być odpowiedź na pytanie: Ile masz książek w domu?

(źródło:IMG_103410343313718.jpeg)

19 lutego 2015

Czyżby przygotowywany przez MEN Kongres Edukacji miał być przedwyborczym festynem?



Instytut Badań Edukacyjnych w Warszawie musi podsumować w tym roku szkolnym systemowy projekt - Badanie jakości i efektywności edukacji oraz instytucjonalizacja zaplecza badawczego, który rozpoznawalny jest pod nazwą "Entuzjaści Edukacji". Był on realizowany ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego w ramach Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki, Priorytet III: Wysoka jakość systemu oświaty, Poddziałanie 3.1.1 Tworzenie warunków i narzędzi do monitorowania, ewaluacji i badań systemu oświaty.

Celem głównym tego projektu - jak informuje powyższy Instytut - miało być wzmocnienie systemu edukacji w zakresie badań edukacyjnych oraz zwiększenie wykorzystywania wyników badań naukowych w polityce i praktyce edukacyjnej oraz w zarządzaniu oświatą. Rzeczywiście, tak się stało. Nie ujawniono wprost, że rzecz dotyczy umocnienia centralistycznego zarządzania oświatą tak, by Ministerstwo Edukacji Narodowej mogło wzorem starych procedur i mechanizmów, a nawet zachwyconych ich behawioralną skutecznością różnej maści "ekspertów", mogło utrzymać swoje niepodzielne władztwo i manipulować środowiskiem nauczycielskim zgodnie z partyjnym interesem PO i PSL. Poprzednicy czynili od 1993 r. to samo, a zatem "kruk krukowi oka nie wykole".

Założenia powyższego projektu były szczytne. Nikt chybna im nie zaprzeczy. Gorzej z realizacją, bowiem - jak wielokrotnie pisałem w blogu, a ostatnio w najnowszej książce "Edukacja (w)polityce. Polityka (w)edukacji" (2015) - trudno, by wiarygodne były wszystkie dane, którymi posługują się rządzący, jeśli ich pozyskiwanie zależy od zamawiających, finansujących i przyjmujących zadanie od wykonawców.

Rację mają zatem niezależni naukowcy i publicyści, którzy przypominają starą prawdę: "Ważne jest nie tylko to, kto prowadzi badania, ale i kto za nie płaci". Jeśli MEN przydzieliło zadania diagnozy edukacyjnej podporządkowanemu sobie Instytutowi Badań Edukacyjnych, to nie ma silnych - będzie jego zespół realizował zadania pod kryteria politycznej strategii rządzenia w państwie. Nie ma to nic wspólnego z badaniami naukowymi, z jednym wprawdzie wyjątkiem, że oto naukowców i całe instrumentarium naukowe wykorzystuje się w służbie władzy. Oni czynią swoje zadania profesjonalnie i jest im obojętne, kto i jak wykorzysta wyniki ich badań. To nie ich problem. Naukowcy zrobili swoje.

Tak więc prawdę podali twórcy tego projektu, że jego celem było:

1. Stworzenie zasobów informacyjnych dla polityki edukacyjnej, w oparciu o interdyscyplinarne badania funkcjonowania podstaw programowych w rzeczywistości szkolnej, badania nad jakością i efektywnością edukacji w obszarze uwarunkowań wewnątrzszkolnych, instytucjonalnych, ekonomicznych oraz w kontekście potrzeb rynku pracy.

2. Monitorowanie systemu edukacji i działalności badawczej w kraju i za granicą w celu doskonalenia polskiego systemu edukacji poprzez inwentaryzację adekwatnych badań krajowych i zagranicznych oraz prowadzenie syntetycznych analiz.

3. Wzmocnienie instytucjonalnego i kadrowego rozwoju badań edukacyjnych poprzez rozwinięcie działań Instytutu Badań Edukacyjnych jako ośrodka, który w trwały sposób skupia kadry i systematycznie gromadzi doświadczenia w interdyscyplinarnym podejściu do badań edukacyjnych oraz dysponuje adekwatną biblioteką i zapleczem organizacyjnym. Rozwój poprzez inicjowanie oraz zawiązywanie sieci współpracy krajowych i zagranicznych instytucji prowadzących badania w tej dziedzinie i kształcących wysoko wykwalifikowaną kadrę badawczą na studiach podyplomowych i doktoranckich. Wspieranie tych ośrodków w sposób ukierunkowany na rozwój badań edukacyjnych i wymianę doświadczeń w interdyscyplinarnym podejściu do badań.

4. Dotarcie z informacjami o rezultatach projektu do szeroko rozumianych środowisk oświatowych – głównie nauczycieli, dyrektorów szkół i pracowników samorządowych, a także uczniów i rodziców, studentów, partnerów społecznych, ludzi nauki; dostarczenie im na portalu internetowym w domenie publicznej baz danych i narzędzi wytworzonych w ramach projektu w postaci dogodnej do korzystania, umożliwiającej w sposób przystępny dla szerokiego odbiorcy interaktywną eksplorację danych stosownie do własnych potrzeb użytkownika.


Żadne społeczeństwo nie jest w swojej masie (w sensie statystycznym) przygotowane do jakiejkolwiek weryfikacji rzeczywistych, a ukrytych przed nim funkcji takiego przedsięwzięcia. To oczywiste, dlatego z taką łatwością "łyka" ono każdy populistyczny gest władzy, która ponoć rozdaje rodzicom, nauczycielom i dzieciom różne dobra tak, jakby czyniła to z własnej kieszeni, by im ulżyć, coś wyrównać czy zaspokoić im jakieś potrzeby. Ba, MEN przekazuje takie informacje, które są konieczne w socjotechnice rządzenia, co przecież nie oznacza, że kłamie. Dostarcza się społeczeństwu oczekiwanych przez nie informacji, a jak wymknie się jakiś niepożądany wynik, to przecież nikt nie zorganizuje z tego powodu konferencji prasowej. Wystarczy to przemilczeć.

Wystarczy jednak skonfrontować rzeczywistość (a dane o niej mamy nie tylko z własnej obserwacji, ale także z diagnoz prowadzonych w uniwersytetach, akademiach, badawczych zespołach naukowych, w PAN itp.) z wynikami raportów zespołów IBE, by przekonać się, że jest z nimi dokładnie tak samo, jak w PRL z poziomem akceptacji przez obywateli socjalizmu, czyli rzodkiewkowo. Na wierzchu komunistyczna czerwień, a w środku kapitalistyczna biel.

Dopóki nie będzie w Polsce Niezależnego Instytutu Badań Edukacyjnych, którego naukowcy nie musieliby liczyć się z "cenzurowaniem" przez władze resortu edukacji wyników badań oraz z uzależnianiem pozyskania środków na nie od tych, którzy mogliby być zaniepokojeni dociekaniem prawdy o oświatowej rzeczywistości, dopóty będziemy żyć w politycznym kotle z mieszanką prawdy i fałszu. Otóż, polska edukacja nie wyszła z progu socjalistycznego przełomu w tym zakresie. Rządzący czynią wszystko, by społeczeństwo otrzymywało przekaz o stanie polskiej oświaty ze strony tych, którzy są podporządkowani strategii rządzenia. Przyłapani na fałszywej interpretacji danych, na ich selekcyjnym podawaniu opinii publicznej tak, by nie naruszały poczucia stabilności władzy, nie mają z tego powodu żadnych skrupułów.

Proszę się zatem nie niepokoić. MEN potrzebuje naukowców w służbie władzy, a nie społeczeństwu. Właśnie dlatego przygotowuje kolejny Kongres Edukacji - tym razem w KATOWICACH w maju br. Nie wiemy, czy ma to związek z ubieganiem się pani minister o mandat parlamentarzystki na nową kadencję? Niewątpliwie, będzie to Kongres utrwalania jedynie słusznej strategii kształcenia i sprawowania nad nim nadzoru.

Przewiduje się bloki tematyczne, które mają ogniskować uwagę słuchaczy na rozwoju kompetencji przyszłości (dyrektorów, samorządowców, nauczycieli, rodziców, uczniów, studentów, działaczy społecznych). Jeszcze nie zostały rozwinięte szczegółowe zagadnienia w tym zakresie, nie wypełniono ich odpowiednią treścią, toteż pozwolę sobie zasugerować zagadnienia, na które być może referujący w czasie Kongresu odpowiedzą (zamieszczam je w nawiasie), a mianowicie:

1. Przywództwo (Nie mylić z rozmowami w restauracji SOWA przy wódce. Tu jest szansa na dyskusję o kulcie jednostki, o niszczeniu autorytetów w społeczeństwie ponowoczesnym i zastępowaniu ich "liderami" - gorąco polecam książki prof. Lecha Witkowskiego na ten temat);

2. Life long learning (młodzi doradcy nie znają jeszcze odpowiednika w języku polskim dla tego pojęcia, ale może się dokształcą - polecam rozprawy prof. Ewy Solarczyk-Ambrozik));

3. Kapitał społeczny (To, co przez 25 lat było w III RP z udziałem resortu edukacji niszczone - tu warto sięgnąć do serii monografii z wzdłużnych badań naukowych zespołu prof. Marii Dudzikowej z UAM w Poznaniu)

4. Infrastruktura i cyfryzacja (Czy poznamy zapewne kol. dziennikarki, które pochwalą się produktem cyfrowych podręczników?)

5. Mała szkoła (Chyba będzie mowa o ustanawianych przez MEN progach np. liczba uczniów, finanse, itp., w wyniku których szkoły są w Polsce zamykane - świetny felieton prof. Aleksandra Nalaskowskiego w "W Sieci" 16-22.02.2015);

6. Podstawa programowa (Tu powinna być debata na temat Listy przebojów lektur szkolnych, czyli "MEN-ska Familiada", ale zapewne i o tym, jak ma wyglądać edukacja seksualna dzieci i młodzieży w placówkach edukacji publicznej);

7. Ocenianie (Zapewne dotyczyć to będzie tylko uczniów, ew. nauczycieli, ale nie pracowników nadzoru pedagogicznego wraz z MEN);

8. Kształcenie nauczycieli (Znakomicie. Dowiemy się, dlaczego od tylu lat rząd nie inwestuje w ten proces oraz dlaczego obniżono standardy kwalifikacyjne dla zainteresowanych pracą w szkole);

9. Doskonalenie nauczycieli (Tu powinna być debata m.in. na temat powodów, dla których nie ma powszechnie obowiązującej akredytacji placówek doskonalenia nauczycieli)

10. Szkoła otwarta (Być może chodzi o otwartość w okresie przerw świąteczno-noworocznych, w okresie ferii zimowych i letnich, bo nie przypuszczam, by sięgano do modelu szkoły otwartej, gdyż ten wymaga innego ustroju szkolnego);

10. Meta-debaty, debaty na tematy ogólne (To zapewne będą takie polityczno-populistyczne i przedwyborcze gadki - szmatki, gdyż kategoria meta jest w działaniach każdego rządu na krótką metę).

Trochę mnie martwi, że nikt nie będzie piał na temat rzekomo nieodpłatnych dla rodziców podręczników szkolnych, ale być może wynika to z faktu, że redaktorzy Radia TOK FM ujawnili wczoraj wątpliwości dotyczące rzeczywistych kosztów na wydanie i rozprowadzenie do szkół rzekomo nieodpłatnego dla rodziców "elementarza". Okazuje się bowiem, że miliony złotych zostały przekazane na jego druk bez przetargu. Dla nas nie jest to niczym nowym, gdyż autorów tego bubla dydaktycznego też wskazano bez konkursu. Tak łamie się zasady wolnego rynku, nie wspominając o etycznych. Jak się dowiadujemy: Od września 2014 Forum Obywatelskiego Rozwoju chciało dowiedzieć się, jaki był całkowity koszt podręcznika MEN (autorzy, druk, dystrybucja itd.). - Kiedy przyglądaliśmy się dokumentacji MEN i temu podkreślaniu, jak to bardzo państwowy podręcznik będzie tańszy od tych prywatnych, to zastanawialiśmy się, skąd biorą się te oszczędności - opowiada Guzera. - Kiedy okazało się, że nie wiadomo co miałoby być tą "magiczną recepturą" oszczędności, zaczęliśmy krok po kroku szukać takiej rzeczy, która byłaby tańsza - dodaje. I tu się zaczęły problemy - FOR nie mogło uzyskać informacji, ile państwo zapłaciło za poszczególne usługi związane z podręcznikiem, m.in. farby i druk.

Czekamy zatem z niecierpliwością na katowicki festyn, w czasie którego ogłosi się wielki sukces rządów PO i PSL. Dobrze, że trwają już intensywne prace nad przygotowaniami tego kongresu. Ustala się listę zaproszonych gości, oczywiście muszą to być apologeci polityki oświatowej rządu, których wystąpienia będą wzmacniane wypowiedziami zagranicznych "ekspertów". Ci ostatni nie mają zielonego pojęcia o tym, co dzieje się w Polsce, ale zostaną odpowiednio dopieszczeni, a tłumnie zgromadzeni (według klucza poprawności politycznej) uczestnicy będą pełni podziwu dla poziomu światowego uznania dla naszych polityków, dla tego przedsięwzięcia i jego oprawy.










18 lutego 2015

Likwidacja Karty Nauczyciela jest uzgadniana w zaciszu gabinetów MEN




To, że wyższe szkoły prywatne zatrudniają nauczycieli-wykładowców na umowy śmieciowe, nikogo już nie dziwi i nie zastanawia, bo - jak mawia jeden z kanclerzy takiej szkoły biznesowej dla jego rodziny - "wiedziały gały co brały". Jak się nie podoba, to zatrudni innego doktora czy doktora habilitowanego, bo b. minister szkolnictwa wyższego i nauki (zgodnie z troską o jakość kształcenia akademickiego czy wyższego zawodowo) obniżyła standardy kwalifikacyjne dla akademików z tzw. minimum kadrowego do prowadzenia studiów I lub I i II stopnia. Właśnie dlatego kanclerze, a nie rektorzy, bo ci tylko w niektórych szkołach wyższych mają cokolwiek do powiedzenia, zmieniają wykładowców jak sezonowe trzewiki. Jak się trochę zedrą, to można je wyrzucić, bo łatać się nie opłaca.

Niestety, ta praktyka ma też miejsce w wielu niepublicznych szkołach różnego typu. Sytuacja na oświatowym rynku pracy staje się coraz bardziej dramatyczna.

Jak pisze jedna z nauczycielek, odruchowo skomentowała na jednym z forów internetowych zapowiedź ministry edukacji Joanny Kluzik-Rostkowskiej zamiaru zlikwidowania przez resort Karty Nauczyciela. Ledwo jej wpis pojawił się wieczorem w Internecie, a już następnego dnia rano miała telefon od dyrektora szkoły niepublicznej z pogróżkami, że za pomówienia jego jako pracodawcy może zapłacić 15 tys. zł. Zaczęto ją straszyć, że jak ujawni fakt odwlekania przez dyrektora (szkoły jako jej pracodawcy) podpisania z nią umowy o pracę, a tę wykonuje jako nauczycielka dopiero kilka dni, to stanie przed sądem za pomówienie. Powód? To oczywiste. Od pięciu dni pracowała w tej szkole "na czarno". Jak udowodni, że sama tak nie chciała?

Kiedy więc po upływie tygodnia nie otrzymała umowy o pracę, oświadczyła, że rezygnuje z takiej współpracy ze względów formalnych. Dyrektor szkoły nałożył na nią bowiem tak kuriozalny zakres obowiązków, że nie mogła się na nie dłużej godzić. Oprócz prowadzenia zajęć w świetlicy od 6.30 do 8.00, prowadzenia raz w tygodniu zajęć terapeutycznych z niepełnosprawnymi dziećmi, pełnienia funkcji pedagoga szkolnego, prowadzenia wykładów z licealistami tejże szkoły oraz zajęć z psychologii społecznej dla kadry miała jeszcze sprzątać codziennie w szkole. Wyraziła zdziwienie, że właściwie to jej obowiązki znacznie przekraczają nauczycielski status. Dowiedziała się wówczas, że w tej szkole wszyscy nauczyciele sprzątają, ponieważ panie sprzątaczki przychodzą dopiero na godz. 12.00. Oświadczyła zatem, że nie ubiegała się o stanowisko pracownika obsługi szkoły w zakresie sprzątania, ale na stanowisko pedagoga szkolnego i specjalnego.

Tego samego dnia zniknęła lista obecności pracowników szkoły, na której podpisywała się od kilku dni świadcząc nauczycielskie obowiązki. Od samego początku miała złe przeczucie. Kiedy drugiego dnia pracy nie podpisano z nią umowy, chciała zrezygnować mimo obiecanego słownie za pracę w ramach pełnego etatu wynagrodzenia w wys. ok. 3 tys. zł brutto. Chciała pracować w szkole, gdyż ma ukończone studia, dodatkowe kwalifikacje i lubi ten zawód. Nie była w tym czasie zarejestrowana w Powiatowym Urzędzie Pracy, bo nie widziała takiej potrzeby. Dopiero pod namową dyrektora wspomnianej tu szkoły pojechała się zarejestrować. On sam twierdził, że dla jego wizerunku będzie to także korzystne, gdyż zawsze będzie mógł się wykazać współpracą z PUP na rzecz osób bezrobotnych.

Pojechała zatem do urzędu, ale podczas rejestracji powiedziała, że w zasadzie ma już zapewnioną pracę. Podpisanie umowy o pracę odbędzie się za kilka dni. Urzędnik PUP zaproponował, by pracodawca przesłał podpisaną umowę faxem. Nauczycielka była szczęśliwa, jakby złapała Pana Boga za nogi. Tymczasem każdego dnia pracy mówiono jej, że ma siedzieć cicho i być cierpliwą, bo przecież umowa będzie z nią podpisana.

W domu rodzinnym narastało poczucie niepokoju. Nauczycielka wstawała każdego dnia o godz. czwartej rano, by dojechać na czas do szkoły. Tam zaś słyszała, że ma nie rezygnować z podjętej pracy, a kiedy wracała do domu, to słyszała, że jak tak dłużej będzie miał miejsce ten stan rzeczy, to nie ma co liczyć na wsparcie ze strony rodziny. Chciała zgłosić do Inspekcji Pracy ten fakt, ale rodzina ostrzegała ją, że będzie spalona na rynku pracy i może mieć w przyszłości ogromne problemy z zatrudnieniem.
Tygodnik "Głos Nauczycielski" informuje, że Sekcja Oświaty "Solidarności" wyraziła poparcie dla likwidacji Karty Nauczyciela. Opiera się temu pomysłowi już tylko ZNP. Pani pełnomocnik premier, sekretarz stanu w MEN - poseł Urszula Augustyn uważa, że w kwestii zatrudnienia nauczycieli w szkołach mógłby mieć zastosowanie kodeks pracy, ale to jej prywatne zdanie. O tym powinno rozmawiać całe środowisko. Dobrego nauczyciela nikt z rynku nie wyrzuci, bo upomną się o niego rodzice, uczniowie, a dyrektor zapłaci mu nawet więcej, tylko po to, aby mieć go w swojej placówce". (Dziennik Gazeta Prawna 2015 nr 29, s. B5)

To już nauczyciele szkół publicznych będą wiedzieć, co ich czeka, kiedy zniknie Karta Nauczyciela, a dyrektor szkoły (gmina czy powiat) będzie mógł swobodnie ustalać zakres obowiązków.