13 września 2014

Doktor pedagogiki laureatką konkursu Rzecznika Praw Dziecka


Tegoroczną laureatką konkursu Rzecznika Praw Dziecka - Marka Michalaka na najlepszą pracę doktorską dotyczącą praw dziecka została m.in. pani dr Anna Babicka-Wirkus. Wręczenie nagrody odbyło się w dn.12 września 2014 r. w bardzo uroczystej oprawie, w Sejmie RP. Pani doktor była też nominowana z Uniwersytetu Szczecińskiego do Nagrody Prezesa Rady Ministrów. Tę otrzymała jej koleżanka za pracę z tanatopedagogiki, o czym już pisałem w blogu.

Laureatka konkursu pracowała na stanowisku asystentki w Katedrze Pedagogiki Ogólnej Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Szczecińskiego do 30 września 2012 roku. W tym też czasie rozwijała swoje zainteresowania badawcze w ramach studiów doktoranckich w powyższej uczelni. W 2010 r. ukończyła również studia jednolite magisterskie na kierunku socjologia Uniwersytetu Szczecińskiego. Z dn. 1 października 2010 r. została także zatrudnienie na stanowisku asystentki w Katedrze Socjologii i Pracy Socjalnej Wydziału Edukacyjno-Filozoficznego Akademii Pomorskiej w Słupsku.

W styczniu 2013 r. po obronie swojej dysertacji o intrygującym tytule Respektowanie prawa do autoekspresji a rytuały oporu gimnazjalistów, którą napisała pod kierunkiem pani prof. zw. dr hab. Marii Czerepaniak-Walczak A. Babicka-Wirkus została awansowana na stanowisko adiunkta w Instytucie Pedagogiki i Pracy Socjalnej Wydziału Nauk Społecznych Akademii Pomorskiej w Słupsku.

Recenzentkami jej rozprawy były prof. zw. dr hab. Maria Dudzikowa z Wydziału Studiów Edukacyjnych UAM w Poznaniu i prof. zw. dr hab. Maria Mendel z Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu w Gdańsku, które bardzo wysoko oceniły wartość merytoryczną, naukową i badawczą jej dysertacji. Wiceprzewodnicząca KNP PAN napisała o tej dysertacji, że wyróżnia się zarówno mało wyeksploatowanym w warsztatach polskich badaczy problematyką jak i znakomitym osadzeniem poruszanych kwestii w wybranej przez autorkę literaturze przedmiotu, dociekliwością a także, co jest nie bez znaczenia, klarownym językiem i dobrą polszczyzną, nadającą rozprawie znamiona „elegancji”.

Dysertację mimo objętości (ss.307 stron + bibliografia i Aneksy) czytałam jednym tchem - pisze prof. M. Dudzikowa - zaciekawiona zarówno tym, jak Autorka poradzi sobie z niełatwą materią teoretyczną ujętą interdyscyplinarnie, jak i z wynikami badań, a także wnioskami.


Recenzentka rekomendowała tę dysertację do druku, więc jest nadzieja, że w najbliższej przyszłości wszyscy zainteresowani będą mogli zapoznać się z jej treścią. Do tego czasu pozostaje dostęp do niej w Bibliotece Uniwersytetu Szczecińskiego lub u samej Autorki. Prof. dr hab. Maria Dudzikowa napisała o tej rozprawie jeszcze m.in.:

(1) Tytuł rozprawy dobrze oddaje jej zawartość treściową, a także problematykę, wyrażoną w następującym pytaniu głównym: Jaki jest związek między poziomem respektowania (przez nauczycieli i uczniów gimnazjalnych) prawa do autoekspresji a skalą występowania i typami rytuałów oporu uczniów. W badaniach podjęta została arcyważna i arcyaktualna kwestia poznania potencjału szkoły (gimnazjum) w kształtowaniu społeczeństwa obywatelskiego, którego nieodłącznym atrybutem jest zdolność do wyrażania obywatelskiego nieposłuszeństwa. „Nieposłuszeństwo obywatelskiej wywodzi się z postawy obywatelskiej” (s.15). Autorka trafnie wydobyła specyfikę tego nieposłuszeństwa jako świadomego działania w imię dobra wspólnego bez używania przemocy. Tym, co uprawomocnia nieposłuszeństwo obywatelskie jest prawo do autoekspresji. Dociekania teoretyczne zostały osadzone w teoretycznej triadzie: działania komunikacyjnego J. Habermasa, pedagogiki oporu P. McLarena oraz psychoanalitycznej teorii rozwoju E. Eriksona. Perspektywę wzbogacono koncepcją obywatelskiego nieposłuszeństwa Hannah Arendt.

(2) Autorka podjęła zatem odważnie problematykę synergicznego związku zachodzącego między autoekspresją a oporem, który istotny jest dla rozwoju człowieka, jako indywidualnego podmiotu, a także aktywnego obywatela społeczeństwa opartego na rozwiniętej sferze publicznego dyskursu, w której dokonuje się legitymizacja władzy i uzgadnianie obowiązujących sensów” (s. 6). Szkoła powinna więc być terenem doświadczenia takich zachowań, a rolą nauczycieli jest dostarczanie takich doświadczeń. Jak pisze „dostarczanie uczniowi doświadczeń krytycznego odnoszenia się do otaczającej go rzeczywistości sprzyja rozwojowi racjonalności krytycznej i świadomości ograniczeń narzuconych przez ideologię, w które uwikłany jest podmiot” (s.6). Należy podkreślić, że podjęta przez młodą badaczkę problematyka stanowi margines poszukiwań badawczych w pedagogice szkoły, zwłaszcza gimnazjum, które jeszcze nie dopracowało się koncepcji wychowawczej i kultury edukacji.


Druga recenzentka - prof. dr hab. Maria Mendel z Uniwersytetu Gdańskiego napisała w swojej recenzji m.in.:

W całościowym oglądzie dysertacji (kiedy spoglądając na podjętą problematykę przez pryzmat struktury pracy i analizując tak jej treść) widzę, że Pani Mgr Anna Babicka-Wirkus zawarła w niej niemal wszystkie możliwe wątki refleksji, rodzącej się wskutek szczególnego powiązania problemów, stanowiącego Jej oryginalne zainteresowanie badawcze. Dobrze odzwierciedla je tytuł rozprawy. Zawiera on splecenie istotnych w podjętej tematyce zagadnień, które sprawnie problematyzowane są w poszczególnych elementach struktury opracowania, zarówno jako analizy teorii, jak określony projekt badawczy i studia empiryczne.

Na ten szczególny splot składają się problemy, wynikające z relacji pomiędzy pojmowaniem prawa i praw (w szczególności praw obywatelskich i praw dziecka), autoekspresją (co odsyła do problematyki autokreacji i tożsamości oraz różnych wariantów podmiotowości), rytuałem (czyli teorią rytuału ‘w ogóle’) i rytuałami oporu (w perspektywie antropologicznej i pedagogicznej), wreszcie – gimnazjalistami, którzy – jako zagadnienie w dokonywanych problematyzacjach – wywołują kontekstowe analizy szkoły, jej kultury, klimatu społecznego, itd.

Wszystko to JEST w pracy Pani Anny Babickiej-Wirkus i to nie tylko jako obecność wątku, lecz jego znakomicie sproblematyzowane zgłębienie, dokonane w formie zwartej, a zarazem kompatybilnej wobec innych elementów analiz. (...) Praca wnosi do pedagogiki i - szerzej – nauk humanistycznych i społecznych, po pierwsze: empirycznie ugruntowaną aktualizację wiedzy o oporze w szkole, w kontekście poszanowania praw obywatelskich/praw dziecka. Po drugie, jest badawczą konceptualizacją dychotomii szkoły, która jako miejsce (twór społeczno-fizyczny) łączy cechy instytucji totalitarnej i emancypacyjnej, jednocześnie zniewalając i wyzwalając.


Gratuluję laureatce Nagrody Rzecznika Praw Dziecka i czekamy na kolejne osiągnięcia naukowe.

12 września 2014

Absolwenci psychologii w końskiej depresji , a po pedagogice do NIK-u




Prasa nadal informuje, że na nieodpłatne studia w uniwersytetach czy akademiach jest jeszcze wiele wolnych miejsc. Aż dziw bierze, że niektórzy wybierają wątpliwej reputacji szkoły prywatne (bo są też w tym sektorze znakomite), zamiast skorzystać z kształcenia w uczelniach, które nie tylko nie są zagrożone, ale inwestują w naukę, badania i akademickie kadry.

Tymczasem problemy z pracą mają absolwenci prywatnych wyższych szkół, w tym nie tylko po pedagogice, ale i psychologii. Oto opublikowany komentarz na stronie ONET jednego z pracodawców czy kadrowych, który w istocie potwierdza, że nie zawsze atrakcyjna nazwa specjalności na nawet najbardziej popularnym kierunku studiów może być gwarantem zatrudnienia. Chyba, że w stajni.

Oto skorygowany ortograficznie (też musi mieć niezłe wykształcenie ów pracodawca) komentarz:


Przychodzi do mnie dopiero co "upieczony" magister......jest rekrutacja na stanowisko w firmie..... no tak wymagania ? 3000 na rączkę......a w papierach "psycholog od końskiej depresji" ...

- .Czemu akurat taki kierunek pytam....
- a to moja pasja.... pada odpowiedź - a tak naprawdę ....bo nigdzie indziej nie mogłem się dostać......

Proponuję na początek 1600 na rączkę......

- ale ja jestem magistrem !!! 5 lat się uczyłem !!!!!

- A co pan umie ?

- ...umiem leczyć końska depresję....

- no to niech pan leczy....


W znacznie lepszej sytuacji są absolwenci studiów licencjackich po pedagogice. Wystarczy zostać politykiem np. Polskiego Stronnictwa Ludowego, by po latach ciężkiej pracy w terenie otrzymać, w wyniku politycznych uzgodnień z Platformą Obywatelską, a za poparcie jej przez tę partię w Sejmie, kiedy opozycja chciała odwołać ministra spraw wewnętrznych (po tzw. aferze taśmowej, podsłuchowej) Sikorskiego, stanowisko wiceprezesa Najwyższej Izby Kontroli. W NIK-u przyda się ktoś po pedagogice, (kandydatem do tego stanowiska był poseł PSL Mieczysław Łuczak (o czym pisała M. Darda w "Dzienniku Łódzkim" 30.07.2014, s. 6), bo w końcu władze oświatowe mają za sobą tyle przekrętów i afer w ostatnich latach, że będzie co tropić. Tylko, czy "sami swoi" będą kontrolować "swoich"?

11 września 2014

Jak w szkołach robi się rodziców w bambuko




Zrobić kogoś w bambuko to w slangu bałuciarzy znaczyło przed laty - nabić frajera w butelkę, czyli wydobyć z niego podstępem, pod pozornym przymusem (mafijna propozycja nie do odrzucenia)kasę, której nikomu dać nie musi i nie powinien, jeśli nie chce tego uczynić z własnej woli.

W polskim szkolnictwie publicznym takich naciągaczy rodzicielskich portfeli jest mnóstwo, bo dyrekcje tych placówek liczą na naiwność opiekunów uczniów. Dobrze, że jest tak wiele możliwości komunikowania się ze sobą (poza dziennikarskimi mediami w przestrzeni publicznej), to jest szansa na ostrzeżenie lub wyjaśnienie pewnych kwestii.

Szkoły zawsze były niedofinansowane, szczególnie w zakresie remontów, modernizacji, wyposażenia w media i nowe pomoce dydaktyczne, ale za to odpowiada organ prowadzący szkoły. Ten jednak nie otrzymuje adekwatnych do potrzeb środków z budżetu państwa, toteż samorządy starają się - jedne lepiej, inne gorzej lub wcale - z własnych dochodów przeznaczyć ich część na infrastrukturę.

Najwyższy czas jest egzekwować od władz państwowych, a nie tylko samorządowych, odpowiedzialność za stanowienie i zabezpieczenie budżetu na edukację publiczną. Chyba, że nadal chcemy jako obywatele godzić się z tzw. podwójnym opodatkowaniem na szkolnictwo i z pochyloną głową dofinansowywać w roku szkolnym zadania statutowe szkół publicznych, mimo odpowiedzialności za to władz państwowych (podział budżetu państwa) i samorządowych.

Jedna z mam z województwa małopolskiego pisze na fejsie, że szkoła organizuje zajęcia wychowania fizycznego na basenie w cenie 300 zł rocznie. Problem w tym, że nie są to zajęcia dodatkowe, ale zajęcia organizowane przez szkołę publiczną zamiast lekcji wuefu. Zajęcia z pływania prowadzi trener, który nie jest nauczycielem wuefu w szkole, do której uczęszcza jej dziecko. Uczniowie, których rodzice nie zdecydowali się na basen, oczywiście nań chodzą, ale za to nic nie płacą. A pozostałe dzieci de facto płacą za te lekcje (cytat nauczyciela). Czy to jest zgodne z prawem - pyta mama - bo ma wątpliwości?

Szkoła może zorganizować zajęcia na basenie w ramach czwartej godziny wf, tzn. trzy godziny w ramach planu zajęć w szkole oraz czwartą godzinę jako zajęcia do wyboru np. na basenie, polu golfowym, tenisowym itp., ale muszą to być zajęcia dla ucznia nieodpłatne. Jeśli ktoś ma pokryć ich koszty, to organ prowadzący, ale na pewno nie rodzice szkoły publicznej.

Nie dajcie się w tych kwestiach robić w bambuko. Jeśli pojawia się polecenie pokrycia kosztów, rzekoma powinność w tym zakresie, to proszę zażądać od dyrektora szkoły podstawy prawnej. Podobnie jest z innymi problemami funkcjonowania placówki publicznej.

Oto inny rodzic podaje w reakcji na powyższą kwestię przykład z pierwszej klasy szkoły podstawowej, w odniesieniu do którego to rocznika obowiązuje już nowa ustawa (tzw. podręcznikowa). Otóż wynikają z tego określone prawa dla organu prowadzącego szkoły. Zostały w tym roku ustanowione konkretne stawki na materiały dydaktyczne do zajęć, których może domagać się nauczyciel. Domagać się, i owszem, może, ale od kogo? Od prowadzącego szkołę, za co odpowiada dyrektor placówki.

W przypadku jednak materiałów dydaktycznych od tego roku można było ubiegać się o dotację w wys.50 zł na każdego pierwszoklasistę. Są też takie gminy, w których radni mogą w ramach planowania budżetu powalczyć o środki na różne sfery rozwoju i aktywności dzieci w szkołach (sportowe, artystyczne, czytelnicze, dla dzieci uzdolnionych itp.) - ale w szkołach dyrekcja o tym nie mówi, bo musiałaby się wysilić i uzasadnić odpowiedni wniosek.

Rodzice mogą za pośrednictwem swoich radnych składać stosowne interpelacje do władz powiatu, miasta czy gminy o wyjaśnienie powodów naruszania prawa przez dyrektorów szkół, zaniedbań i koniecznych zmian w infrastrukturze szkolnej. Nie wszyscy opiekunowie dzieci mają świadomość, że nie musieli - jak miało to miejsce w Krakowie - płacić trzysta zł. rocznie za zajęcia ich dzieci na basenie. Niepokojące jest to, że nigdy nie byli poinformowani o powodach takiego rozwiązania.


W toku wymiany poglądów wśród rodziców okazało się, że dyrekcje szkół żądają od nich pieniędzy na środki czystości (papier toaletowy, mydło, środki dezynfekujące itp.), których ponoć nie dostają od gminy. A co to rodziców powinno obchodzić? W szkole muszą być na to środki i po to ktoś wygrał konkurs na dyrektora, by o nie się starał, a jak nie potrafi, to niech z tej funkcji zrezygnuje. Wystarczy przecież wezwać do szkoły SANEPID, by ten ukarał dyrektora szkoły za zaniedbania w tym zakresie. Wówczas bardzo szybko okaże się, że zacznie skutecznie egzekwować środki finansowe na powyższe cele od władz gminnych.

Kiedy rodzice jednej z krakowskich szkół zaczęli drążyć powody bezprawnych działań dyrekcji placówki publicznej okazało się, że w tym mieście (a sądzę, że nie tylko w tym) ma miejsce powszechny zwyczaj pobierania różnych opłat w szkole od rodziców. Jest to możliwe, gdyż istnieje "ciche przyzwolenie ze strony Rady Miasta Krakowa na takie działanie". Szkoły nie dopominają się o dodatkowe środki i nie są również rozliczane z funduszy, które otrzymują od gminy.

Pani minister Joanna Kluzik-Rostkowska może sobie tańczyć na scenie kolejnych konferencji prasowych i wciskać kit w mediach, że szkoły są przygotowane do przyjęcia sześciolatków. Wszystkie nie są przygotowane ani dla sześcio-, ani dla piętnastolatków, chociaż każda w innym zakresie. Nic tu nie pomoże wydzwanianie na infolinię MEN.

Oto, co pisze jeden z rodziców:

Moją córkę objął OBOWIĄZEK pójścia do pierwszej klasy (6 lat). Rodzicom pokazywano piękne spoty jakie szczęśliwe są dzieci w szkole, bezpieczne, bez ciężkich tornistrów, edukacja przez zabawę, szkoła "darmowa", dostępna świetlica itp. pierdoły. Rzeczywistość jest zupełnie inna. Szkoła przystosowana dla nauczycieli nie dla dzieci (IKEA już jest bardziej przyjazna dzieciom), toalety pozamykane bo - jak powiedziała pani woźna - dzieci sikają, a w tych otwartych brakuje papieru toaletowego. Sześciolatki zostały ulokowane na drugim piętrze, na które muszą wchodzić po stromych, betonowych schodach. Dla pani najważniejsza jest ilość SZTUK, a nie to, w jakim stanie jest dziecko.


Oliwy dolali dając rodzicom listę zakupów, która obejmuje przybory do klasy. Można by to zrozumieć, gdyby miało to obejmować indywidualne materiały piśmiennicze dziecka. Tymczasem ta lista (zał. fotografia) jest niczym innym, jak wyprawką ŚWIETLICY! Pan premier jeszcze w sierpniu zapewniał, że szkoły maja na ten cel środki, są wyposażone i czekają tylko na dzieci. Słusznie pisze matka z goryczą, że nie przypuszczała jak wielkie czekają ją wydatki. Czyżby rodzice mieli wyrażać wdzięczność pani minister edukacji i premierowi (premierce) za to, że jeszcze nie muszą wyposażać klas w stoliki i krzesła?


Co ma zrobić rodzic z sześciolatkiem po godz. 12:30, który na świetlicę się nie dostał? Paranoja, dżungla, brak myślenia, wciskanie kitów i bezczelność - pisze na fejsie jedna z mam.