13 marca 2014

Wyklikaj Ministerstwo Edukacji Narodowej


Propagandowa akcja Ministerstwa Edukacji Narodowej w sprawie sześciolatków trwa nadal. Jak widać, władze tego resortu wolą korzystać z opinii specjalistów od public relations, niż pedagogów szkolnych. Być może propagandziści MEN dysponują gotowymi formami, technikami, narzędziami, które sprawdzają się w promowaniu nowego proszku do prania, ale w przypadku edukacji mają one sens tylko wówczas, kiedy potrafi się je łączyć z meritum sprawy.

Trzeba najpierw znać szkołę od środka, by wiedzieć, w jaki sposób ją promować, nawet jeśli na to nie zasługuje, kiedy oferowana usługa jest tandetna. Jeśli pamięta się szkołę z własnego dzieciństwa, a doradcy MEN dowodzą swoimi działaniami, że uczęszczali do kiepskich szkół (chyba do placówek pozorowania pracy, kamuflażu prawdy o mających w niej miejsce patologiach, ćwiczonego w nich konformizmu i hipokryzji), to tworzą rozwiązania, które wydają się wciąż jeszcze możliwymi do upowszechniania w naszym społeczeństwie. Tymczasem one tylko tę władzę kompromitują.

Mam tu na myśli uruchomioną kolejną akcję "Sprawdź szkołę swojego dziecka". Nic głupszego nie można było już wymyśleć. Jeśli bowiem pani minister, która podpisuje się także swoją fotografią pod tym propagandowym manewrem, sądzi, że mamy tak bezmyślnych i niewykształconych rodziców, że po kliknięciu na mapie Polski i wyszukaniu rejonowej szkoły ich dziecka, zachwycą się dawką informacji na temat stopnia i jakości przygotowania się na przyjęcie maluchów do placówki, to jest w błędzie. Być może musiała uruchomić kolejny moduł medialny na stronie resortu edukacji z środków unijnych, by dać komuś zarobić na tym rozwiązaniu, ale to tym gorsze wystawia świadectwo władzy, jak i jego wykonawcom.

Joanna Kluzik-Rostkowska pisze w liście do rodziców sześciolatków m.in.: "Wspólnie z Wami, dyrektorami szkół i samorządami, chcemy mieć pewność, że zrobiono wszystko, by jak najlepiej przygotować podstawówki na przyjęcie pierwszoklasistów, w tym sześciolatków. Wierzymy, że tak już jest w przypadku placówki, którą Państwo wybraliście dla swojego dziecka. Możecie ocenić to sami, odnajdując wybraną szkołę na zamieszczonej mapie Polski. Znajdziecie tu podstawowe informacje o placówce oraz link prowadzący do jej strony internetowej. W tym samym miejscu sukcesywnie będą zamieszczane ankiety, w których dyrektorzy, rady rodziców i wizytatorzy, ocenią stan przygotowania podstawówek na przyjęcie Waszych dzieci, w tym na przyjęcie sześciolatków. Ankiety pomogą sprawdzić, czy szkoły są już gotowe, czy też są zadania, które dyrektorzy, nauczyciele i samorządy muszą dopracować, jak najlepiej wykorzystując czas do 1 września."

Wybrałem więc szkołę dla swojego dziecka w pobliżu miejsca mojego zamieszkania. Kliknąłem i zapoznałem się z treścią, która ponoć ma mnie przekonać, że warto do tej szkoły posłać swoje dziecko, albo donieść władzy - jak Pawka Morozow - na znajomą dyrektorkę. Otóż treść ankiet, do których mogłem zajrzeć, przekonała mnie, że nie warto posłać dziecka ani do tej, ani do innej szkoły.

Zaczynam od Ankiety wypełnionej przez Radę Rodziców – "Przygotowanie mojej szkoły do przyjęcia sześciolatków".

W związku z tym, że o odpowiedzi na ankietowe pytania poproszono anonimowych rodziców, anonimową dyrekcję szkoły i anonimowego wizytatora, to opublikowane dane są niczym bańka mydlana. Ulatują po nadmuchaniu w górę i szybko pękają. Oto pierwsze pytanie ankiety:

1. W jakim stopniu, Państwa zdaniem, szkoła ma przygotowane pomieszczenia i pomoce dydaktyczne do pracy z 6 latkami w klasie pierwszej?
a. w stopniu bardzo dobrym
b. w stopniu dobrym
c. w stopniu dostatecznym
d. nie jest przygotowana

Ciekaw jestem, co myślał sobie rodzic na temat stopnia przygotowania pomieszczenia i pomocy dydaktycznych do pracy z sześciolatkami? Za tak sformułowane pytanie mój student otrzymałby ocenę niedostateczną. Dlaczego? Z bardzo prostego powodu: nie wolno w jednym pytaniu pytać o dwie kwestie, a w tym przypadku o pomieszczenie i o pomoce dydaktyczne, gdyż nie wiemy, czy odpowiedź np. "w stopniu bardzo dobrym" dotyczy obu tych kwestii, czy tylko jednej z nich, a jeśli jednej, to której?

Mam nadzieję, że tych pytań ankietowych nie tworzyli socjolodzy z podległego resortowi Instytutu Badań Edukacyjnych. Chociaż powinni przynajmniej się z nimi zapoznać, by ostrzec panią minister przez totalną ignorancją twórców owych ankiet. Głupota wprawdzie nie boli, ale kto wie...

Mamy w tym zbiorze jeszcze inne tego typu błędne pytania:

3. W jakim stopniu, Państwa zdaniem, szkoła ma przygotowane miejsca do zabawy i wypoczynku (część rekreacyjna, boisko, świetlica itp.)?
a. w stopniu bardzo dobrym
b. w stopniu dobrym
c. w stopniu dostatecznym
d. nie jest przygotowane

Rodzice "szkoły mojego wyboru" podkreślili kategorię "d", czyli do ... , ale co mieli na myśli, dokonując takiego wyboru? Brak boiska, brak świetlicy, fatalne miejsce do wypoczynku w czasie przerwy międzylekcyjnej? Co? Tego nie wie nikt.

Podobnie rzecz ma się z błędnym, a dodatkowo najmniej wartościowym poznawczo, pytaniem typu rozstrzygnięcia:

6. Czy Państwa zdaniem świetlica szkolna sprzyja rozwojowi dziecka 6 letniego i jest uzupełnieniem procesu edukacyjnego w szkole?
a. tak
b. nie

Jak Państwo sądzicie: czy odpowiedź "a" lub "b" uwzględnia rolę świetlicy w sprzyjaniu rozwojowi dziecka czy to, że świetlica jest uzupełnieniem procesu edukacyjnego w szkole? A może i jedno i drugie? A jak dziecko nie uczęszcza na świetlicę?

Spójrzmy na kolejne pytanie z tej pseudoankietki:

2. W jakim stopniu, Państwa zdaniem, szkoła ma przygotowanych nauczycieli do pracy w klasie pierwszej?
a. w stopniu bardzo dobrym
b. w stopniu dobrym
c. w stopniu dostatecznym
d. nie jest przygotowana

Na jakiej podstawie mają wypowiedzieć się rodzice na ten temat - o, pardon, nie wypowiedzieć się tylko dokonać wyboru z gotowych odpowiedzi - skoro nie mają żadnego wglądu w dokumentację personalną zatrudnionych w danej szkole nauczycieli? Inna kwestia, to co każdy z nas rozumie pod pojęciem "przygotowanie do pracy w klasie pierwszej"? Dla kogoś każdy, kto został zatrudniony w szkole podstawowej, musi być przygotowany do pracy w klasie pierwszej, gdyż do tego zobowiązuje prawo. Jak jednak dokonać rozróżnienia stopnia przygotowania biorąc pod uwagę wszystkich nauczycieli? Dla jednego rodzica być może nauczycielka klasy Ia jest bardzo dobrze przygotowana, ale ta z klasy Ib już tylko dobrze. Co jest wskaźnikiem owego stopnia przygotowania? NIC! Subiektywny wybór na zasadzie - "wydaje mi się". I to ma być rzetelna informacja o stopniu przygotowania szkoły?


Jest też jakże "ambitne" pytanie, na "najwyższym poziomie kompetencji", które zawiera alternatywne odpowiedzi, a mianowicie:

4. Jak nauczyciele prowadzą zajęcia edukacyjne w klasach pierwszych?
a. w sposób tradycyjny (zajęcia w ławkach, lekcje 45 minutowe itp.)
b. w sposób elastyczny – różny czas zajęć edukacyjnych

To dopiero mieli problem rodzice z Rady Rodziców, bo przecież, nawet jeśli zajęcia są prowadzone w sposób elastyczny, to przecież dzieci siedzą codziennie w ławkach i wykonują jakieś prace. Co zatem powinni podkreślić - odpowiedź "a" czy "b"? A swoją drogą, który rodzic widział, jak nauczyciel prowadzi w klasie zajęcia, skoro nigdy w nich nie uczestniczył? Drzwi od klasy są dla rodziców przecież zamknięte na czas lekcji. Zajęcia prowadzone w ławkach i w ramach 45 minutowych lekcji nie mogą być elastyczne? Oj, oj,... to może niech już wróci K. Szumilas, bo ta b. minister chyba kiedyś pracowała we wczesnej edukacji, to może coś pamięta z pedagogiki wczesnoszkolnej?

Kto i komu zapłacił za ten program, za ten bubel propagandowy z pieniędzy podatników?

Doprawdy, czas wyklikać Ministerstwo Edukacji Narodowej. Ktoś powinien skończyć z tą kompromitacją, z tym kiczem, ignorancją, za którą muszą płacić najwyższą cenę nasze dzieci. Ich rodzice jako podatnicy utrzymują takich ignorantów przy władzy. To wstyd. Ja zaś mogę moich studentów uczyć na przykładzie tych pseudo ankietek, jak nie należy konstruować tego typu narzędzi. Będą mieli ubaw, po pachy! Tylko z kogo, z czego i jak długo jeszcze musimy śmiać się na co dzień?




12 marca 2014

Znakomite kolokwium habilitacyjne z pedagogiki przedszkolnej









Na Wydziale Nauk Pedagogicznych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu miało wczoraj miejsce znakomite kolokwium habilitacyjne pedagog i socjolog z Instytutu Pedagogiki KUL - Siostry Służebniczki BDNP dr Marii Opieli.

Bohaterka wczorajszego przewodu naukowego ma za sobą studia magisterskie na Wydziale Nauk Społecznych KUL (1990 na kierunku pedagogika), pracę nauczycielską w szkole podstawowej (prowadziła zajęcia z religii) oraz akademicką w Wyższej Szkole Filozoficzno-Pedagogicznej „Ignatianum” w Krakowie. W latach 1995-2000 pracowała jako wychowawczyni postulatu w Zgromadzeniu Sióstr Służebniczek BDNP w Dębicy. W 2006 r., po uprzednim ukończeniu studiów doktoranckich z socjologii wychowania, obroniła rozprawę doktorską z socjologii, którą przygotowała pod kierunkiem prof. dr hab. Teresy Kukołowicz z KUL pt. Społeczno-kulturowe uwarunkowania przemian działalności ochroniarskiej. Na przykładzie działalności ochroniarskiej Sióstr Służebniczek BDNP. Recenzentami w tym przewodzie byli profesorowie: Krzysztof Przecławski i Piotr Kryczka (w tym samym czasie, kiedy Habilitantka odpowiadała na pytania członków Rady Wydziału, odbywał się pogrzeb Jej zmarłej Promotorki). Od 2000 do 2010 r. była dyrektorką Placówki Opiekuńczo-Wychowawczej „Promyki Nadziei” w Dębicy, a jednocześnie przełożoną domu zakonnego oraz Ośrodka Ochronka Sióstr Służebniczek BDNP Publiczne Przedszkole Integracyjne. Od 2001 r. jest członkiem Zarządu Generalnego Zgromadzenia Sióstr Służebniczek BDNP w Dębicy, pracując zarazem od 2010 r. na stanowisku adiunkt w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.

Siostra dr hab. Maria Opiela jest postacią niezwykle twórczą w nauce, aktywną dydaktycznie i prowadzącą intensywnie własne badania naukowe. Od samego początku swojej akademickiej służby prowadziła badania naukowe z biografistyki pedagogicznej oraz pedagogiki przedszkolnej ukierunkowane na system wychowawczy bł. Edmunda Bojanowskiego. Dzięki interdyscyplinarnym studiom i ustawicznemu podnoszeniu własnych kwalifikacji, także w ramach studiów podyplomowych, osiągnęła poziom mistrzostwa akademickiego, którego zaletą jest integralność przedmiotowo-problemowa oraz sukcesywnie pogłębiana i udokumentowana w licznych rozprawach monograficznych oraz artykułach metodologia badań. Niewątpliwie, najważniejsza w całym dorobku naukowym s. dr hab. Marii Opieli jest jej rozprawa habilitacyjna pt. Integralna pedagogika przedszkolna w systemie wychowania Edmunda Bojanowskiego. Kontynuacja i zmiana (Wyd. KUL Lublin 2013, ss. 447), która stanowi jedną z nielicznych w okresie III RP rozpraw naukowych z tej subdyscypliny nauk pedagogicznych.


Właśnie tak znakomitych studiów naukowych potrzebuje polska pedagogika, i to nie tylko w zakresie wychowania przedszkolnego, ale także z pedagogiki ogólnej i teorii wychowania. Autorka bardzo dobrze osadziła swoje badania w szerokim kontekście badań społecznych i humanistycznych, co jest rzadkością, bowiem - jak słusznie sama pisze o tym we wstępie – najczęściej mamy do czynienia w odniesieniu do wychowania przedszkolnego z publikacjami o statusie popularno-naukowym, metodycznym. Ona sama też ma takie, ale świadczy to tylko o bogactwie wiedzy i kompetencji, które w pedagogice stanowią o jakże wartościowej integralności teorii z praktyką, nauki z dydaktyką. Otrzymaliśmy w dziele s. M. Opieli bardzo dojrzałą monografię naukową, która łączy współczesną myśl pedagogiczną z historią teorii i praktyk wychowania dzieci w wieku przedszkolnym oraz stanowi oryginalną propozycję syntetycznego rekonstruowania modelu wychowania.

Godną podziwu jest próba stworzenia integralnego systemu wychowawczego bł. E. Bojanowskiego, która po raz pierwszy w tak dogłębny sposób odsłania i utrwala wartościowe i ponadczasowe podejście do wychowywania dzieci w przedszkolach także w ponowoczesnej dobie. Autorka tworzy pedagogikę tego humanisty niejako na nowo, odczytując ją i rekonstruując tu i teraz, z zachowaniem prawdy historycznej, budując o niej pamięć społeczną oraz wprowadzając w obieg współczesnych myśli jego refleksje nad praktyką, które stają się dzięki temu zuniwersalizowaną i ponadczasową pedagogią przedszkolną. Autorka przechodzi od uwarunkowań rozwoju myśli pedagogicznej bł. E. Bojanowskiego, ukazując jej usytuowanie w dziejach wychowania, podmiotowe i społeczno-historyczne przyczyny jej zaistnienia, do pełni jej struktury w czasach nam współczesnych. Fenomenalność pedagogii tego myśliciela, publicysty, społecznika, świeckiego założyciela rodziny zakonnej, humanisty i chrześcijańskiego wychowawcy czytelna jest tak w ówczesnej jego refleksji nad europejskim dorobkiem wychowania dzieci z najuboższych warstw społecznych, jak i narastającej dzisiaj konieczności podejmowania działań dobroczynnych dla dzieci. Powtarza się niejako stan ubóstwa i zagrożeń rozwojowych dzieci w naszej dobie, o czym świadczą kolejne raporty takich socjologów, jak Wiesława Warzywoda – Kruszyńska czy Elżbieta Tarkowska.

Mamy tu do czynienia z rozprawą o wysokich walorach naukowego patriotyzmu, który nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek ideologizacją badań, ckliwością i potocznością tez, ale z podkreślaniem narodowej roli wychowania oraz jego istoty w zgodzie z najnowszymi wynikami badań humanistycznych. Nie powinno ono bowiem być budowane na bezkrytycznym przejmowaniu z innych krajów rozwiązań, które wydają się dla naszej edukacji atrakcyjne czy korzystne. Jest to ważne podkreślenie roli narodowego wychowania i kształtowania tożsamości narodowej Polaków w ramach instytucjonalnych form wychowania małych dzieci i zapewnienia im adekwatnego kulturowo procesu opiekuńczo-wychowawczego. Takie podejście nie oznaczało przecież pomijania, lekceważenia czy niedostrzegania nowych prądów, idei czy rozwiązań praktycznych w świecie. Trzeba i warto je poznać, by licząc się z ich przenikaniem do kraju, twórczo wykorzystywać to, co nie narusza rodzimej tradycji, świata wartości, religii, praw natury i tożsamości profesjonalnej wychowawców.


Dla s. M. Opieli nie ulega wątpliwości, że bł. E. Bojanowski należy do jednych z pierwszych zwolenników emancypacji ludu i kobiety, dzięki wczesnemu wychowywaniu instytucjonalnemu dzieci i trosce o nie przez ich wychowawczynie. Wierny wartościom narodowym i słowiańskim oraz zasadom religii Bojanowski był jednocześnie najbliższy grupie postępowych pedagogów. Nie potępiał wszystkiego, co przyniosła ze sobą zachodnia filozofia i praktyka wychowawcza, ale daleki był od bezkrytycznego przyjęcia ich w całości. Kryterium oceny i wartościowania znajdował w chrześcijańskiej antropologii i praktycznej służbie integralnemu wychowaniu dziecka . Dzięki temu miał własny obraz przekształcającej się w praktyce europejskiej myśli pedagogicznej i jej związku z dziejowym rozwojem ludzkości. (s. 36)

Sposób opisu uwarunkowań rozwoju pedagogicznej myśli bł. E. Bojanowskiego na przełomie późnego romantyzmu i wczesnego pozytywizmu potwierdza polską specyfikę kreatywności, o której wiele lat później Aleksander Kamiński napisze, że jest niepowtarzalna, wyjątkowa, głęboka i autentyczna (tu na przykładzie rozwoju polskiej metodyki wychowania skautowego) w stosunku do tego, jak następuje recepcja obcej pedagogii w innych krajach. Właściwie każdy innowator musi być romantycznym pozytywistą, jeśli chce dokonać istotnego przełomu, a więc wyzwolić się z dotychczasowych rozwiązań i w imię określonej idei, romantycznej fascynacji czy utopijności podjąć się działań u podstaw, dzięki którym może ona znaleźć realne ujście i zastosowanie. Jak trafnie to interpretuje Autorka książki: Mimo otwartości na wszystko, co miało służyć dobru dzieci i ich wychowaniu, Bojanowski nie przyjmował bezkrytycznie nowinek Zachodu, w czym różnił się od innych sławnych Polaków. Bezkrytyczne przeszczepienie modelu instytucji działających w Europie uznawał za błędne. Uważał, że potrzeba ich powstania wynikała przede wszystkim z nędzy rodzin niższych warstw w środowisku miast, wynikającej z rozwijającego się przemysłu. (s. 78)

Bł. E. Bojanowski pięknie podkreślał troskę o rodzimość wychowania przedszkolnego, kiedy pisał o potrzebie podążania za własnym czuciem narodowym i charakterem. (s. 197) To dzięki niemu rozwijały się na ziemiach polskich towarzystwa i inicjatywy społeczne, których istotą było kształtowanie postaw solidarności, by we współpracy ze zgromadzeniami zakonnymi podejmować działalność oświatową i charytatywną. Dzisiaj mówimy o podobnym typie zaangażowania społecznego, jakim jest wolontariat. Tworzone ochronki znakomicie integrowały wychowanie rodzinne z wpływami środowiska społecznego, kreując modelowe wychowanie dziecka zgodnie z jego naturą i potencjałem rozwojowym mimo tego, że tak wówczas, jaki dzisiaj tak wyraźnie akcentowano rolę użyteczności edukacji, jej materialnych czynników jako bardziej znaczących od tych związanych z kształtowaniem postaw prospołecznych.

Dzięki naukowo zbadanej biografii i dziełom tego pedagoga dowiadujemy się, jak być pedagogiem nowatorem, który z jednej strony powinien korzystać z dotychczasowego dorobku współczesnych pedagogów, ale z drugiej strony jest zobowiązany do tego, by na tej podstawie wypracować sobie własne podejście do kształcenia, wychowania czy opieki nad dzieckiem. Bł. E. Bojanowski znakomicie dostosowywał swoją pedagogię do specyfiki środowiska wychowawczego podopiecznych np. w ochronkach wiejskich polecał zatrudniać wiejskie dziewczęta, które miały odpowiednie predyspozycje osobowościowe do pracy opiekuńczo-wychowawczej wraz z gotowością do poświęcenia się wychowywaniu dzieci tego środowiska. Doskonale wyczuwał nie tylko potrzeby tamtego czasu, ale i rozumiał, że wraz z rozwojem placówek trzeba będzie kształcić dla nich kadry opiekunek-nianiek do wychowywania małych dzieci, a wszystko to będzie skutkować także rozwojem teorii pedagogicznej wychowania przedszkolnego.

Dla pedagogiki społecznej mamy tu znakomity przykład rodzenia się w praktyce idei włączania do procesu opiekuńczego dzieci sił społecznych, bowiem to Bojanowski nie tylko odwoływał się do ludzi różnych zawodów, ale i zachęcał do współpracy społeczników, kaznodziejów, historyków, poetów a nawet filozofów. Współcześni edukatorzy domowi, zwolennicy nieposyłania dzieci do szkół, homeschoolersi znajdą w tym systemie znakomite uzasadnienie racji własnych postaw. Niniejsze studium jest dowodem na to, że można odczytać dokonania i idee, projekty i przesłanie pedagogiczne, oryginalny system ochronkowy i jego religijno-filozoficzne podstawy z archiwalnych dokumentów naturalnych i wytworzonych w przeszłości oraz z recepcji dzieł i praktyk wychowawczych tak Bojanowskiego, jak i zgromadzenia Służebniczek.


Otrzymujemy przy tym fascynujące dla współczesnych analiz i odczytań filozofii wychowania metafory, które doskonale oddają istotę ówczesnych przesłanek i praktyk pedagogicznych, jak np. metafora odrodzenia narodowego przez wychowanie, które zachowuje obyczaje rodzinne, wzmacnia osobę na drodze jej własnego rozwoju i urzeczywistnia je w życiu indywidualnym, osobistym oraz społecznym Jak pisał Bojanowski: Drzewo narodowego żywota, własnym spróchnieniem wątłe, a burzą zwalone, postawić nazad się nie da, lecz musi z korzeni się odrodzić. (s.77)

Ktoś słusznie skomentował po jednogłośnie przyjętym przez profesorów - kolokwium, że s. dr hab. Maria Opiela nie musiała jechać na Słowację, by potwierdzić wartość dorobku naukowego i kunszt prowadzenia badań z pogranicza historii wychowania i myśli pedagogicznej oraz pedagogiki przedszkolnej.

11 marca 2014

Akademicki mobbing

Otrzymałem list od jednego z adiunktów, którego treść jest bulwersująca. Nadawca podpisał się pod swoim listem, a zatem nie jest to anonim, jakaś uknuta intryga, tylko próba podzielenia się problemem wobec którego jest on w jakimś sensie bezradny. Nawet nie upomina się o jego rozwiązanie. Dzieli się gorzkim w treści listem z powodu rozgoryczenia i żalu, że w państwowym uniwersytecie spotkała go upokarzająca sytuacja. W jej efekcie, po kilkudziesięciu latach pracy naukowo-badawczej, po przedłożonym do oceny dorobku naukowym i uzyskaniu czterech pozytywnych recenzji, wylądował na bruku.

W tym uniwersytecie i na jego wydziale, gdzie niektórzy nauczyciele akademiccy referują swoim studentom problem ekskluzji społecznej, roztkliwiają się nad ofiarami wykluczenia, a psycholodzy rozprawiają się z fenomenem mobbingu, wypalenia zawodowego i toksycznych osobowości, można by skierować studiujących pedagogikę na kliniczną obserwację do domu ich - do niedawna jeszcze - jednego z wykładowców. Niech porozmawiają z nim o tym, jak to jest, kiedy człowiek człowiekowi gotuje podły los. Wszystko zostało wykonane w majestacie prawa, chociaż zanim do tego doszło, wydarzyło się tyle, że można by napisać na ten temat dobrą powieść sensacyjną, coś w rodzaju "Barwy ochronne" (K.Zanussiego).

Historię streszczę jednak w taki sposób, by nie ujawniać jej bohatera ani też jego akademickiego środowiska. W końcu jest to narracja tylko jednej ze stron wydarzeń. Jawi się bardzo wiarygodnie, ale być może będzie miała swój dalszy ciąg, więc nie chcę uprzedzać pewnych faktów czy procesów, jakie powinny w związku z nią nastąpić.

Osoba X (nazwijmy ją umownie "Kotkowski") była przez wiele lat po uzyskaniu stopnia naukowego doktora nauk humanistycznych w zakresie pedagogiki nauczycielem akademickim jednego z polskich uniwersytetów. Ten jednak nie posiada uprawnień do nadawania stopnia naukowego doktora habilitowanego w dziedzinie nauk społecznych, w dyscyplinie pedagogika, toteż nic dziwnego, że zgromadziwszy pokaźny dorobek ów adiunkt postanowił w ub.roku otworzyć przewód habilitacyjny (w starym trybie) w innej jednostce akademickiej z odpowiednimi uprawnieniami. I tu zaczął się początek jego dramatu. W jego otoczeniu dużą część sojuszników władzy stanowią osoby z importowanym dyplomem habilitacji z kraju naszych południowych czy wschodnich sąsiadów...

Nagle zmienił się do niego stosunek jego przełożonego, który uzyskał już habilitację i postanowił pozbyć się konkurenta. Odwołał naszego bohatera z funkcji kierownika zakładu bez podania jakiejkolwiek przyczyny. Powód był rzecz jasna - jak to w takich sytuacjach często bywa - ukryty. Otóż wcześniej odwołany z tej funkcji koleś nowego przełożonego, który był z niej kilka lat temu odwołany za niesubordynację, za brak dorobku naukowego i powtarzającą się co roku wielomiesięczną absencję w pracy, miał odzyskać to stanowisko. Pracownicy zakładu jednak go nie chcieli i zaprotestowali, toteż nasz Kotkowski zachował swoją funkcję.

Od tego jednak czasu zaczęły się działania mobbingowe wobec Kotkowskiego - złośliwe zarzuty, nieustanne zlecanie mu przez dyrekcję coraz to nowych zadań, które - co ciekawe - były mu przekazywane drogą mailową bez podpisu zleceniodawcy, z adresu sekretariatu jednostki. Zaczęto też wytwarzać wokół naszego bohatera "gęstą atmosferę" persony non grata. Za jego plecami robiono pogardliwe miny, kiedy chciał coś załatwić, to odsyłano go od osoby do osoby, rozpowszechniano niegodziwe plotki na jego temat, itp.itd. Chodziło o to, by wytworzyć wśród pozostałych pracowników przeświadczenie, że jest on zbyteczny a nawet szkodliwy w tej jednostce.

W końcu zlikwidowano Kotkowskiemu zakład, który - tak na marginesie - miał najlepsze osiągnięcia naukowe na wydziale, a pracowników rozparcelowano do innych jednostek. To znana zasada pozbywania się opozycji ("dziel i rządź"). W tym czasie nasz bohater otworzył przewód habilitacyjny w innej jednostce w kraju. Prawdopodobnie to możliwe usamodzielnienie się naukowe Kotkowskiego dla tych funkcyjnych na jego wydziale, którzy albo sami byli bez habilitacji, albo uzyskali docenturę w Rosji lub na Słowacji (ale nie z pedagogiki), stało się iskrą zapalną całego konfliktu.

Kiedy złożył do druku w uniwersyteckiej oficynie swoją rozprawę habilitacyjną, przeleżała w niej prawie rok. Dysertacje innych osób miały przyspieszoną ścieżkę. Ta jednak była niepożądana. Pech chciał, habilitant Kotkowski otrzymał aż cztery pozytywne oceny swojego dorobku. Postanowiono jednak utrudnić mu przygotowanie się do kolokwium habilitacyjnego, obciążając go z nowym rokiem akademickim aż dziesięcioma przedmiotami (rzecz jasna spoza obszaru jego kompetencji). Niech się douczy, niech wie o jeden temat więcej od studentów. Nie będzie miał czasu na własny awans.

Rzeczywiście. Dopuszczony do kolokwium habilitacyjnego, nie poradził sobie z pytaniami, jakie padły w jego trakcie ze strony członków rady jednostki, która je przeprowadzała. Zgodnie z prawem (pisałem o tym w blogu) habilitant może zwrócić się do rady jednostki o powtórzenie kolokwium po 6 miesiącach. Rada wyraziła na to zgodę, ale w jego macierzystej uczelni wprost świętowano jego porażkę, którą przypieczętowano nieprzedłużeniem z nim zatrudnienia. Tak wylądował na bruku, w Urzędzie Pracy.

Tak też dokonuje się ekskluzji społecznej i akademickiej niektórych nauczycieli akademickich. Ktoś, dzięki komu jednostka zyskiwała punkty za wysoki poziom badań naukowych, współpracę międzynarodową, dużą liczbę publikacji, itp., kiedy mógł się usamodzielnić naukowo, stał się NIKIM i nikomu niepotrzebnym specjalistą. Teraz pobiera zasiłek dla bezrobotnych... a dwór się cieszy i raduje. To jeszcze nie finał tej historii. Ta bowiem nas uczy, że ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.