14 grudnia 2013

Habilitacja z pedagogiki "polskiej Safony" - poetki i filozof edukacji Marzanny Bogumiły Kielar


w mijającym tygodniu miały miejsce kolokwia habilitacyjne z pedagogiki. W jednym mogłem uczestniczyć osobiście jako członek Rady Wydziału Nauk Pedagogicznych Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie. Bohaterką środowego postępowania była postać szczególna - adiunkt - Marzanna Bogumiła Kielar . Habilitowana doktor pedagogiki jest zarazem poetką, która za swą twórczość otrzymała m.in.: Nagrodę Fundacji im. Kościelskich (1993), Nagrodę im. K. Iłłakowiczówny (1993), Kryształ Vilenicy (Słowenia, 1995), Paszport „Polityki” (2000), Hubert Burda Preis (Niemcy, 2000). Nominowana do Nagrody Nike (2000). Była stypendystką fundacji kulturalnych i uniwersytetów w Europie, USA, Skandynawii i Azji. Jest członkinią Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i PEN Clubu, otrzymała także tytuł Honorary fellow in Creative Wrtting University of Iowa oraz Hong Kog Batist University. Prowadzi także działalność popularyzatorską w dziedzinie upowszechniania wiedzy i kultury polskiej za granicą, między innymi w Stanach Zjednoczonych (University of Illinois, Harward University), Luksemburgu, Szwecji. Od roku 2010 jest członkinią rady programowej kwartalnika naukowo-literackiego „Literacje”.

Tak, tak, tak wspaniałych mamy pedagogów! Doktor habilitowana uczestniczyła w ponad 20 międzynarodowych festiwalach poetyckich, a Jej wiersze zostały przetłumaczone na 22 języki i opublikowane w blisko 40 antologiach poetyckich.

Pani dr hab. M.B. Kielar ukończyła studia magisterskie na kierunku filozofia w Uniwersytecie Warszawskim broniąc w roku 1988 pracę magisterską pt. Antyczne źródła mimesis Stanisława Ossowskiego, napisaną pod kierunkiem prof. dr hab. Dobrochny Dembińskiej-Siury. W roku 1991 rozpoczęła pracę na stanowisku asystentki w Zakładzie Metodologii ówczesnej Wyższej Szkoły Pedagogiki Specjalnej w Warszawie, co w dziesięć lat później zaowocowało pracą doktorską pt. Symboliczne zawłaszczenia indywidualnych przestrzeni życiowych jako sposób tworzenia małych ojczyzn” (2001) obronioną na Wydziale Nauk Humanistycznych Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. Jej doktorat powstał w ramach realizowanego w latach 1996-2000 międzynarodowego projektu badawczego „Die soziale Konstruktion von Heimat: Symbolische Aneignung und interetnische Beziehuhungen im ländlichen Masuren”. Od roku 2002 pani M.B. Kielar kontynuuje pracę naukowowo-badawczą na stanowisku adiunkt w Instytucie Pedagogiki na Wydziale Nauk Pedagogicznych Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie, kierując od roku 2006 Pracownią Heurystyki w Zakładzie Metodologii i Pedagogiki Twórczości.

Najbardziej znane i cenione w pedagogice są jej dwie monografie: współautorska z Anetą Gop pt. „Integralny pluralizm metodologiczny. Teoria i badania naukowe” (Warszawa 2012, recenzje wydawnicze prof. dr. hab. Józefa Lipskiego oraz dr hab. Jana Łaszczyka, prof. APS) oraz oryginalna praca monograficzna, przedstawiona jako rozprawa habilitacyjna pt. „Integralna wizja Kena Wilbera i jej zastosowanie w edukacji”, (Warszawa 2012, recenzje wydawnicze prof. zw. dr. hab. Bogusława Śliwerskiego oraz dr hab. Krystyny Najder-Stefaniak). Recenzentami w jej przewodzie habilitacyjnym byli profesorowie: Andrzej Góralski (APS), Zbigniew Kwieciński (DSW), Zbyszko Melosik (UAM) i Wiktor Żłobicki (UWr).


Włączenie do współczesnego dyskursu naukowego w pedagogice filozoficznej i psychologicznej myśli Kena Wilbera zasługuje na szczególne uznanie, bowiem nie chodzi tu o nasycanie polskiej humanistyki kolejną koncepcją kształcenia jako nowej metanarracji, ale o poszerzenie dotychczas rozwijających się modeli wiedzy o ten, który nie jest jeszcze właściwie obecny i spożytkowany w naszej praktyce i uniwersalistycznych metateoriach. Autorka bardzo dobrze zidentyfikowała dotychczasową, a szczątkową obecność myśli tego humanisty w rozproszonych pracach wielu, także polskich pedagogów, filozofów czy psychologów, ale te zdają się być z tego powodu właśnie wciąż niedostrzegalnymi i mało zachęcającymi do dalszych studiów komparatystycznych i inkluzyjnych w pedagogice. Tylko niektóre prace K. Wilbera są przetłumaczone na język polski. Tak w nich, jak i w ich recepcji M.B. Kielar znakomicie rozpoznała nietrafność przekładów niektórych pojęć czy mylne interpretacje założeń.

Mamy tu do czynienia z niezwykle dojrzałym studium pedagogicznym, krytycznym wobec już istniejących analiz i aplikacji myśli K. Wilbera,a przy tym bardzo dobrze osadzonym we właściwym rozpoznaniu jej przesłanek antropologicznych, socjo-politycznych czy religijnych. Właśnie tego typu prace są nam potrzebne, by eliminować istniejące już w innych publikacjach przekłamania, niezgodne z istotą filozofii tego humanisty i jego modelu AQAL (re-)interpretacje. Ogromnie cenne jest ukazanie przez badaczkę tak źródeł jej własnych dociekań, jak i uzasadnionych przez nią podejść metodologicznych do wcale nie tak łatwej w analizach teorii integralnej. Widać, że ta rozprawa powstawała w dialogu z dziełami Wilbera, jak i odbiorcami jej dotychczasowej rekonstrukcji, co umożliwiło uporanie się z krytycznymi uwagami czy własnymi wątpliwościami, jakie nieodłącznie towarzyszą tego typu studiom.

Analiza komparatywna i inkluzyjna Autorki recenzowanej książki, nie wpisuje się w jakże powszechne przy tego typu pracach zjawisko westernizacji czy sprzyjania dominacji amerykańskiej myśli na naszym kontynencie. Włącza się natomiast znakomicie nie tylko w obszar współczesnych badań w zakresie teorii i nurtów nauk społecznych przełomu XX i XXI wieku, ale i w zakres analiz cywilizacyjnych, które łączą teoretyczne spory z konkretnym komparatywno-historycznym badaniem idei i praktyk edukacyjnych. Być może swoistość teoretycznego systemu K. Wilbera, który ma charakter systemowy, multidyscyplinarny, integracyjny i wizyjny zarazem sprawia, że nie można byłoby dokonywać jego rekonstrukcji i interpretacji w sposób sprzeczny z nimi.

Książka dr hab. M.B. Kielar jest znakomitym, erudycyjnym, bogatym, źródłowo, krytycznym i interdyscyplinarnym studium jednej z najnowszych teorii społecznych naszych czasów, która została już wpisana do historii psychologii (chociaż nie w Polsce), a w świecie wciąż jeszcze znajduje się na jej obrzeżach. W wydanych w Polsce monografiach i przekładach rozpraw z historii współczesnej psychologii teoria Wilbera w ogóle nie występuje (por. D.P. Schultz, S.E. Schultz, Wyd. UJ, Kraków 2008 czy Nowe idee w psychologii, red. J. Kozielecki, GWP: Gdańsk 2009). Ken Wilber w swojej publikacji poświęconej psychologii integralnej pisze, że „…ma przede wszystkim stworzyć bodziec do rozpoczęcia dyskusji, a nie dostarczać konkluzji; ma być pierwszym, a nie ostatnim słowem”. Taką też postawę zaprezentowała w habilitacji (s. 324) także Marzanna B. Kielar stwierdzając, że Jej książka „…w swojej istocie stanowi jedynie fragment integralnego projektu, który domaga się konfrontacji z praktyką społeczną, a także pogłębionych studiów i analiz”. Znakomicie ukazała sposób rozprzestrzeniania się tej teorii w świecie, jej recepcji wraz pojawiającymi się na jej temat błędami, uproszczeniami czy niezwykle interesującymi jej rozwinięciami. Jest to zatem książka, z której powinni skorzystać nie tylko pedagodzy, ale przede wszystkim psycholodzy, socjolodzy i komparatyści idei w naukach społecznych. Całość jest napisana piękną polszczyzną, z troską o zrozumienie wcale nie tak łatwych treści.

Z dumą i wielką radością nasze środowisko naukowe, w tym szczególnie Zakład Metodologii i Pedagogiki Twórczości Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie, z którą dr hab. Marzanna B. Kielar jest twórczo związana, odnotowuje jeszcze jedną jej godność społeczno-ekspercką, a mianowicie w dn. 14 listopada 2013 r. Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego powołał Ją na członka Rady Programowej Narodowej Galerii Sztuki Zachęta. Serdecznie gratuluję sukcesów, a przede wszystkim tego, że można być docenianym właśnie dzięki tak znakomitym dokonaniom.

------------
1) Bardzo dziękuję pani dr hab. Marzannie Bogumile Kielar za udostępnienie zdjęcia, które wykonała pani Aleksandra Muzińska )

13 grudnia 2013

Masz rodzicu problem - to nie zawracaj głowy minister edukacji











Po wypowiedzi nowej minister edukacji jeszcze bardziej stało się dla mnie jasne, że im więcej ignorancji i samozadowolenia, tym większa oczywista oczywistość uzasadnień jej stanowiska w sprawach szkolnych. Pewnie byłoby lepiej, gdyby ktoś chociaż udzielił korepetycji pani Joannie Kluzik-Rostkowskiej zanim tak ochoczo zacznie prezentować się w mediach, bo źle to świadczy nie o Niej, ale urzędnikach resortu edukacji. Im większe banały serwuje nam ministra, tym gorzej to świadczy o całym urzędzie, skoro nie ma w nim ani jednej, godnej zaufania i kompetentnej osoby, która wyjaśniłaby pani minister, na czym polega istota edukacji przedszkolnej, a na czym szkolnej, by nie opowiadała farmazonów.

To tylko potwierdza, że tzw. reformę sześciolatków wprowadzał minister pracy i spraw socjalnych wraz z ministrem finansów, ale jej uzasadnienie pedagogiczne (oświatowe) miał do niej dorobić minister edukacji. Nie poradziły sobie z tym zadaniem obie byłe panie ministry: Katarzyna Hall i Krystyna Szumilas, a obecna jeszcze większe rozpowiada głupstwa, które kompromitują już nie tylko ten urząd, ale w ogóle tę formację polityczną. Od samego początku było wiadomo, że obniżenie obowiązku wieku szkolnego nie ma nic wspólnego z reformą oświatową, tylko było jednym z fundamentalnych założeń reformy emerytalnej państwa polskiego. Dodano dwa lata obowiązkowego czasu pracy, zaś trzeci rok wprowadzono tylnymi drzwiami, zmuszając już 6 letnie dzieci nie do chodzenia do szkoły, tylko do uczęszczania do niej i uczenia się w niej w sposób zorganizowany instytucjonalnie. Wciskanie Polakom kitu, że tu chodziło o dzieci, jest jednym wielkim fałszem, który musi zostać upudrowany przez władze edukacyjne tak, by społeczeństwo nie dostrzegło istoty powodu tej zmiany. Im wcześniej rozpoczyna się obowiązek szkolny, tym wcześniej trzeba zdawać kolejne egzaminy państwowe i iść do pracy. To oczywiste.

Minister wraz ze swoimi urzędnikami ma problem. Jak bowiem wytłumaczyć rodzicom, że ich dzieci pójdą do szkoły w wieku 6 lat, ale ta szkoła nie będzie szkołą. Ależ skąąąąd! Sześciolatki mają iść do szkoły, żeby było w niej „bezstresowo”, żeby mogły się bawić w klasie, w świetlicy odrabiać prace domowe i żeby nie siedziały w ławkach bez ruchu. Sześciolatki w szkole nie będą miały 45-minutowych lekcji, a klasa liczyć będzie nie więcej niż 25 osób. Ba, zatrudni się dodatkowych nauczycieli (na umowy śmieciowe - to element walki z bezrobociem) do świetlic a może i klas, czyli ma być jak w przedszkolu! Czy ta Pani usłyszała samą siebie? Czy przeczytała w prasie swoje pseudo edukacyjne wypowiedzi? Szkoła ma oswajać dzieci przed szkołą – stwierdziła J. Kluzik-Rostkowska. Ba, dodatkowo MEN wycofa z podstawy programowej to, co uczeń powinien umieć po pierwszej klasie! Co proponuje nowa ministra? Zapowiada, że sześcioletni uczniowie będą w szkołach przedszkolakami!

Otóż to. Sześciolatkowie mają iść do szkoły, by w niej realizować wychowanie przedszkolne typowe dla dotychczasowych „zerówkowiczów”, którzy właśnie w przedszkolach nabywali gotowości i dojrzałości szkolnej. A jak sobie któreś dziecko nie poradzi, to zdaniem J.Kluzik-Rostkowskiej będzie mogło być cofnięte do „zerówki” w przedszkolu! Nawet ministra zapowiada, że będzie o to łatwiej zabiegać, że sześciolatka z problemami bawienia się w szkole będzie można cofnąć do przedszkola, bo - jak stwierdziła - każde dziecko ma prawo rozwijać się we własnym tempie!!! To dopiero jest poprawa! Ho,ho,hoooo!

I jeszcze jedno kuriozum z konferencji pani minister. Otóż znowu jakiś urzędnik od dostarczania danych statystycznych doniósł, że są jakieś analizy badań” (ale nie podała jakich i czyich) oraz z jej rozmów z rodzicami (nie wiemy - jakimi?) wynika, że większość z nich uważa, że sześć lat to właściwy wiek do rozpoczęcia nauki. Pokarało polską edukację, polskie dzieci i młodzież takimi politykami. Doprawdy, jeszcze przez długie lata będziemy leczyć rany, a raczej będą je goić ci, którzy ukończą tego typu edukację. Obawiam się, że nie zapracują na godną emeryturę pani minister.

Najbardziej podoba mi się postawa pani mister J.Kluzik-Rostkowskiej wobec rodziców. Na pytanie, czy spotka się z tymi którzy są niezadowoleni lub zaniepokojeni stanem nieprzygotowania szkół do tej zmiany, odpowiedziała: -Jeśli mają przyjść, żeby mi powiedzieć, że ta reforma się nie uda , to nie chcę na to tracić czasu. Chyba, że zechcą przyjść, żebyśmy razem wymyślili, co zrobić, aby szkoła była jeszcze lepsza. Na takie propozycje jestem otwarta. To też odsłania pozór, instrumentalne traktowanie rodziców-obywateli tego kraju, dzięki których podatkom także ta minister wraz z setkami swoich urzędników i pożal się Panie Boże doradcami, ma pensję i powinna im służyć swoją pracą, a nie odsyłać ich do infolinii.

Teraz widać, po co spotkał się premier i b.minister K. Szumilas z inicjatorami Akcji Referendalnej. Oni po prostu chcieli, żeby państwo Elbanowscy, w imieniu prawie miliona obywateli, podzielili się z władzą pomysłami na to, co zrobić, żeby w szkole dzieciom było lepiej. No i oczywiście, jeszcze jeden chwyt reklamowy – INFOLINIA. Zadzwońcie na nią państwo, a przekonacie się, że się niczego nie dowiecie. Informacji udzielają doraźnie przeszkoleni, ale w istocie niekompetentni młodzi ludzie, według jednego schematu, zapisanych im na ściądze wzorów działań. Za to też MEN zapłaciło kilka milionów złotych!!! Pieniądze wyrzucone w błoto, przepraszam – w telefoniczne łącza. Zarobiła na tej akcji firma, która wygrała resortowy przetarg. To taka skrzynka donosów. Zadzwoń, podaj, gdzie dzieje się coś złego, ujawnij swoje dane, a już kurator to załatwi….

Drodzy rodzice, nareszcie macie wielką, niepowtarzalną szansę. Idźcie do MEN, do pani minister i powiedzcie, że szkoła będzie lepsza, jak nie będzie ... MEN. Doprawdy, tu już nawet nie potrafią dobrze kłamać. Zbyt wiele autorytetów zostało – pisząc kolokwialnie - „umoczonych” w proces fałszowania rzeczywistości, zbyt wiele wydano na to milionów z budżetu państwa. Wiele osób już „straciło twarz”, więc trzeba dalej tę maskę nosić. To może ktoś ją wreszcie zdejmie, ale skutecznie?



(źródło: A. Grabek, Pomysł MEN na koszt samorządów, Rzeczpospolita 12.12.2013; A. Pezda, Sześciolatki w szkole bez lekcji. I bez stresu, Gazeta Wyborcza 12.12.2013)

12 grudnia 2013

Dylematy wykładowców "wyższych" (za przeproszeniem) szkół prywatnych




















Rektor jednej z wyższych szkół prywatnych nałożył na nauczycieli akademickich obowiązek przebywania przez trzy dni do wyboru od poniedziałku do piątku w godz. 10.00-16.00 na terenie uczelni. Oprócz tego przez dwa dni weekendowe, a więc w soboty i niedziele prowadzą oni zajęcia dydaktyczne na studiach niestacjonarnych. Ot, szkółka nie ma studentów stacjonarnych, więc jej sale są w ciągu tygodnia puste. Wykładowcy, bo trudno ich określić mianem naukowców, skoro zostali skazani z braku miejsc w uczelniach publicznych na taki "wsp-owski Alcatraz" muszą przebywać w murach szkoły przez 5 dni. Od poniedziałku do piątku nie ma tam studentów, nie ma środków na badania naukowe, bo te są rektorowi i założycielowi do niczego niepotrzebne, ale przecież "władca" musi wiedzieć komu i za co płaci. Płaci za odsiedzenie.

Potwierdzają to pracownicy tej szkółki, że nie mają w niej zapewnionych żadnych warunków do pracy badawczej, ba, nawet do ich własnego rozwoju akademickiego, bo ten nikogo tu nie obchodzi. Jak ktoś uzyskał stopień doktora, to basta. Niech się cieszy, bo założyciel nawet nie ma magisterium, albo ma, ale z kompleksem niespełnienia się wcześniej w środowisku akademickim. To niby dlaczego inni mieliby spełniać się jego kosztem, to znaczy kosztem jego zysków? Nie po to ich zatrudniano w tej szkole, by myśleli o sobie. Przecież nie chodzi w niej o to, żeby bardziej się zaangażowali w pracę na jej rzecz, bo to założyciel z kanclerzem lepiej wiedzą od nich, co jest dla nich dobre.

Nauczyciele tej szkoły nie są przeciwni zaangażowaniu ich w jakieś prace, ale nie zatrudniali się w magazynie czy spółdzielni mleczarskiej, by w niej albo czegoś pilnować, albo coś produkować, skoro nie ma kogo i czego. Obowiązek przykucia wykładowcy do biurka wydaje im się jakaś pomyłką, nieprozumieniem. Utworzone w tej "wsp" zakłady czy katedry są fikcją, iluzją, gdyż mają być jedynie strukturalnym przyporządkowaniem ludzi do zespołów, które i tak niczego nie będą wytwarzać, a już na pewno nie nauki. Na ich czele stoi albo jakaś akademicka "kaleka intelektualna", albo cwaniak z dyplomem samodzielnego pracownika, który oczekuje pisania tekstów za niego i dla niego.

Kiedy w takim razie ci najbardziej ambitni, samodzielni wykładowcy mają pójść do biblioteki, pojechać na konferencję naukową, skoro mają pilnować ścian, polerować podłogi i umacniać kanclerskie czy rektorskie poczucie nowoczesnego zarządzania zasobami ludzkimi? Niektórzy zastanawiają się, dlaczego ów obowiązek d...godzin nie dotyczy "profesorów" tej szkoły? To nie wiedzą, że oni są aż "minimum kadrowym"? Prawda, jakie piękne określenie wymyślił dla nich ustawodawca? Są w takich szkołach minimum-doktorzy i minimum-habilitowani". Wszystko się zgadza tak co do treści, jak i formy. Jaka "wsp", taki jej rektor, minimum...

Cóż można w tej sytuacji odpowiedzieć ambitnym nauczycielom akademickim, którzy zostali zakleszczeni w takich szkółkach? To jest szkoła prywatna, a zatem jej rektor, właściciel czy kanclerz (czasami jak z reklamy szampon przeciw łupieżowi - "wash and go", czyli dwa w jednym) może ustalać takie warunki pracy, jakie jemu odpowiadają. Może zrealizować swoje marzenia z dzieciństwa o panowaniu nad ludźmi, posiadaniu ich i uzależnianiu od własnego widzimisię. Taka szkoła - "wyższa" za przeproszeniem - nie podlega od strony zarządzania nią i organizacji pracy żadnym standardom, jakie obowiązują w uczelniach publicznych. Większość właścicieli tego typu "wsp" tak właśnie traktuje “swoich” nauczycieli, jako robotników, magazynierów czy służących w białych kołnierzykach, którzy mają produkować zysk.

Skoro prywatny pracodawca wyraził zgodę na zatrudnienie, to pewnie zostaje to kwestią tylko i wyłącznie indywidualnych rozmów z nim, jaki będzie zakres obowiązków i czas ich realizacji. Taki pracodawca nie życzy sobie dociekania sensu, poczucia sprawiedliwości czy nieporównywalności czyichś dokonań. Dla niego sztuka jest sztuką, minimum jest maksimum. O ile oczekiwanie prowadzenia zajęć dydaktycznych w uzgodnionym wspólnie wymiarze jest właściwe, o tyle nałożenie obowiązku przebywania w szkole bez określenia powodów merytorycznych – w sensie prawnym jest możliwe – bo np. rektor może chcieć się z takim nauczycielem spotkać o dowolnej porze we wskazanych dniach, by posłuchać plotek, donosów. Taki lubi mieć kogoś do dyspozycji. Okrutne, beznadziejne, toteż ja bym w takim “zakładzie” nie pracował, ale wiadomo, że gdzieś trzeba zdobyć środki do życia, jeśli nie także do rozwoju naukowego, więc jest to czasami sytuacja bez wyjścia, pełnego “zakleszczenia”.