12 grudnia 2013
Dylematy wykładowców "wyższych" (za przeproszeniem) szkół prywatnych
Rektor jednej z wyższych szkół prywatnych nałożył na nauczycieli akademickich obowiązek przebywania przez trzy dni do wyboru od poniedziałku do piątku w godz. 10.00-16.00 na terenie uczelni. Oprócz tego przez dwa dni weekendowe, a więc w soboty i niedziele prowadzą oni zajęcia dydaktyczne na studiach niestacjonarnych. Ot, szkółka nie ma studentów stacjonarnych, więc jej sale są w ciągu tygodnia puste. Wykładowcy, bo trudno ich określić mianem naukowców, skoro zostali skazani z braku miejsc w uczelniach publicznych na taki "wsp-owski Alcatraz" muszą przebywać w murach szkoły przez 5 dni. Od poniedziałku do piątku nie ma tam studentów, nie ma środków na badania naukowe, bo te są rektorowi i założycielowi do niczego niepotrzebne, ale przecież "władca" musi wiedzieć komu i za co płaci. Płaci za odsiedzenie.
Potwierdzają to pracownicy tej szkółki, że nie mają w niej zapewnionych żadnych warunków do pracy badawczej, ba, nawet do ich własnego rozwoju akademickiego, bo ten nikogo tu nie obchodzi. Jak ktoś uzyskał stopień doktora, to basta. Niech się cieszy, bo założyciel nawet nie ma magisterium, albo ma, ale z kompleksem niespełnienia się wcześniej w środowisku akademickim. To niby dlaczego inni mieliby spełniać się jego kosztem, to znaczy kosztem jego zysków? Nie po to ich zatrudniano w tej szkole, by myśleli o sobie. Przecież nie chodzi w niej o to, żeby bardziej się zaangażowali w pracę na jej rzecz, bo to założyciel z kanclerzem lepiej wiedzą od nich, co jest dla nich dobre.
Nauczyciele tej szkoły nie są przeciwni zaangażowaniu ich w jakieś prace, ale nie zatrudniali się w magazynie czy spółdzielni mleczarskiej, by w niej albo czegoś pilnować, albo coś produkować, skoro nie ma kogo i czego. Obowiązek przykucia wykładowcy do biurka wydaje im się jakaś pomyłką, nieprozumieniem. Utworzone w tej "wsp" zakłady czy katedry są fikcją, iluzją, gdyż mają być jedynie strukturalnym przyporządkowaniem ludzi do zespołów, które i tak niczego nie będą wytwarzać, a już na pewno nie nauki. Na ich czele stoi albo jakaś akademicka "kaleka intelektualna", albo cwaniak z dyplomem samodzielnego pracownika, który oczekuje pisania tekstów za niego i dla niego.
Kiedy w takim razie ci najbardziej ambitni, samodzielni wykładowcy mają pójść do biblioteki, pojechać na konferencję naukową, skoro mają pilnować ścian, polerować podłogi i umacniać kanclerskie czy rektorskie poczucie nowoczesnego zarządzania zasobami ludzkimi? Niektórzy zastanawiają się, dlaczego ów obowiązek d...godzin nie dotyczy "profesorów" tej szkoły? To nie wiedzą, że oni są aż "minimum kadrowym"? Prawda, jakie piękne określenie wymyślił dla nich ustawodawca? Są w takich szkołach minimum-doktorzy i minimum-habilitowani". Wszystko się zgadza tak co do treści, jak i formy. Jaka "wsp", taki jej rektor, minimum...
Cóż można w tej sytuacji odpowiedzieć ambitnym nauczycielom akademickim, którzy zostali zakleszczeni w takich szkółkach? To jest szkoła prywatna, a zatem jej rektor, właściciel czy kanclerz (czasami jak z reklamy szampon przeciw łupieżowi - "wash and go", czyli dwa w jednym) może ustalać takie warunki pracy, jakie jemu odpowiadają. Może zrealizować swoje marzenia z dzieciństwa o panowaniu nad ludźmi, posiadaniu ich i uzależnianiu od własnego widzimisię. Taka szkoła - "wyższa" za przeproszeniem - nie podlega od strony zarządzania nią i organizacji pracy żadnym standardom, jakie obowiązują w uczelniach publicznych. Większość właścicieli tego typu "wsp" tak właśnie traktuje “swoich” nauczycieli, jako robotników, magazynierów czy służących w białych kołnierzykach, którzy mają produkować zysk.
Skoro prywatny pracodawca wyraził zgodę na zatrudnienie, to pewnie zostaje to kwestią tylko i wyłącznie indywidualnych rozmów z nim, jaki będzie zakres obowiązków i czas ich realizacji. Taki pracodawca nie życzy sobie dociekania sensu, poczucia sprawiedliwości czy nieporównywalności czyichś dokonań. Dla niego sztuka jest sztuką, minimum jest maksimum. O ile oczekiwanie prowadzenia zajęć dydaktycznych w uzgodnionym wspólnie wymiarze jest właściwe, o tyle nałożenie obowiązku przebywania w szkole bez określenia powodów merytorycznych – w sensie prawnym jest możliwe – bo np. rektor może chcieć się z takim nauczycielem spotkać o dowolnej porze we wskazanych dniach, by posłuchać plotek, donosów. Taki lubi mieć kogoś do dyspozycji. Okrutne, beznadziejne, toteż ja bym w takim “zakładzie” nie pracował, ale wiadomo, że gdzieś trzeba zdobyć środki do życia, jeśli nie także do rozwoju naukowego, więc jest to czasami sytuacja bez wyjścia, pełnego “zakleszczenia”.