19 października 2013

Dziecko w świecie literatury i życiu współczesnym




















Ukazała się nakładem Oficyny Wydawniczej "Impuls" książka pod redakcją zmarłej w tym roku Bronisławy Dymary oraz kontynuującej tę szkołę pracy twórczej prof. UŚl Ewy Ogrodzkiej-Mazur pt. „Dziecko w świecie literatury i życiu współczesnym” (Kraków: 2013, ss.267).

Aż nie chce się wierzyć, że w serii „Nauczyciele – Nauczycielom” wyszedł już dwudziesty drugi tom. Ten został poświęcony dziecku w świecie kultury literackiej i codzienności jego życia. Trudno jest pogodzić się z faktem, że jedna z współautorek tego tomu, a inicjatorka całej serii – dr Bronisława Dymara nie jest już z nami i nie przygotuje kolejnego tomu do druku, chociaż miała takie plany. Jest to w jakiejś mierze tom pożegnalny, ale przecież nie zamykający serii jakże wartościowych poznawczo i społecznie rozpraw, które weszły na stałe w krwioobieg polskiej literatury specjalistycznej w zakresie nauk o wychowaniu. Nie jest łatwo pisać o dziecku, a prowadzić badania związane z jego życiem i inkulturacją jest jeszcze trudniej, gdyż wymaga to najwyższych kompetencji, subtelności i zdolności do dociekania świata, w dużej mierze już niedostępnego dorosłym.

O dzieciach i dla dzieci trzeba tworzyć w sposób szczególnie wymagający, perfekcyjnie, by te nasze badania nie były leczeniem kompleksów czy ran z własnego dzieciństwa. Konieczne jest tu podążanie za zupełnie nową kulturą „małego” człowieka, który jest „wielki” w swojej wędrówce ku oświeceniu, dorosłości, ufny i otwarty na swoich przewodników, mistrzów, kartografów map odpowiedzialnego i suwerennego życia w społeczeństwie. Ten tom jest jeszcze jednym krokiem ku kreowaniu przestrzeni dialogicznego i egzystencjalno-personalnego współbycia nauczycieli/wychowawców z dziećmi/ wychowankami.

To nie jest książka o „kopernikańskim przewrocie” w pedagogice, o inwersji pedagogicznych ról, ale o współtworzeniu przez oba światy (dzieci i dorosłych) wspólnotowych przestrzeni czy środowisk życia, w których każdy zyskuje moc swojego rozwoju i odnajduje sens uspołecznienia. We wstępie tomu zapraszają nas jego Autorki do doświadczania piękna ludzkich spotkań, bo jak mawiał Janusz Korczak: „Nie ma dzieci. Są ludzie – są ludzie; ale o innej skali pojęć, innym zasobie doświadczenia, innych popędach, innej grze uczuć. Pamiętaj, że my ich nie znamy.” Pisanie zatem o dzieciach dla dorosłych jest przekraczaniem granic poznawania osób, których obraz może być „malowany” pięknem i głębią naukowej narracji czy też utrwalaniem wyjątkowości ich „figur” w świetle nowych teorii i podejść badawczych.

Zaproponowana w tej książce galeria tekstów jako głęboko humanistycznych spojrzeń na codzienny świat życia dziecka w społeczno-politycznej, gospodarczej rzeczywistości, która może stać się spełnieniem marzeń prekursorów pedologii i pajdocentryzmu o możliwym współstanowieniu przez dorosłych z dziećmi wartości humanum i cywilizacji miłości. Ta ostatnia jest bowiem odpowiedzią na wartość drugiej osoby. Dobrze się zatem stało, że prof. UŚl Ewa Ogrodzka-Mazur przywołuje w swojej analizie bogactwo normatywnych oczekiwań dorosłych wobec nich samych, by animowany przez nich w teorii i praktyce proces kształcenia oraz wychowania wprowadzał je na „nowe tory” bezkolizyjnego życia w adultystycznie wciąż zarządzanym społeczeństwie. Właśnie dlatego trzeba i warto wydać tę książkę, gdyż z jednej strony ocala ona od zapomnienia ewolucję poglądów i normatywnych oczekiwań wobec transgresji pedagogiki autorytarnej ku pedagogice humanistycznej, a z drugiej strony staje się propozycją nowych modeli poznawczych, dzięki którym staje się możliwe odczytywanie wielowymiarowości obu światów: dziecięcego i dorosłego.

Całość została napisana mądrze, w oparciu o bogactwo źródeł i subtelną wrażliwość ich ponow(n-)ego odczytania, budząc zainteresowanie i chęć do polemik czy konstruowania własnych projektów badawczych. Bronisława Dymara znakomicie odsłania nam przestrzenie pedagogiki współbycia, a filozofowie powiedzieliby – intersubiektywnej inkontrologii – dokonując zarazem retrospektywnego spojrzenia na dotychczasowe tomy, zawarte w nich projekty i podejścia badawcze oraz prezentowane wyniki badań.

Ta rozprawa jest otwarciem i zamknięciem zarazem wieloletnich analiz dyskursów w obszarze różnych dyscyplin naukowych, dla których wspólnym mianownikiem były osobotwórcze relacje dorośli-dzieci. Tym, co je scala, jest duchowa i wielopokoleniowa tęsknota czy potrzeba budowania sytuacji (okazji) sprzyjających tworzeniu się więzi międzyludzkich, bez względu na istniejące między nimi różnicami osobowościowymi, społecznymi, materialnymi czy kulturowymi. Nikt lepiej od Bronisławy Dymary nie odnalazłby przekonywujących nas w tych dążeniach odłamków pięknej poezji opisującej i wyjaśniającej przecież prozę ludzkiego życia. Odnoszę wrażenie, jakby B. Dymara między wierszami żegnała się ze swoimi, wiernymi czytelnikami poezją Stanisława Różewicza:

Chciałbym dziś mówić spokojnie i cicho,

By ludzie mogli ze mną odpoczywać.

Chciałbym dziś mówić gniewnie i surowo,

By znaleźli zagubione marzenia
(…)

Wydana rozprawa pozwala nam dotknąć słów, które adresowane są do kolejnych pokoleń pedagogów. Dobrze, że tę „pałeczkę” przejęła Ewa Ogrodzka-Mazur, bo dzięki temu powiększa się przestrzeń naukowej twórczości. Nie zamykajmy zatem tej serii, bo – jak pisała ulubiona przez B. Dymarę laureatka Nagrody Nobla – Wisława Szymborska: „Tego nie robi się dzieciom”.

18 października 2013

Najwyższa Izba Kontroli żąda usunięcia skandalicznych nieprawidłowości w szkołach, zamiast ministry edukacji narodowej

To już wygląda na tragifarsę. Czy rodzice i profesjonaliści od edukacji mogą liczyć w Polsce na opozycję?

Wydaje się to nieprawdopodobne, ale polityka edukacyjna polskiego państwa nie ma w Parlamencie skutecznej opozycji, której liderzy mogliby nie tylko ostrzegać społeczeństwo przed patologicznymi zmianami w ustroju szkolnym, systemie zarządzania nim i generowania ważnych projektów, ale zarazem pokazywać sensowne rozwiązania. Spór z władzą oświatową sprowadza się zatem do zróżnicowanych, często rozproszonych akcji, inicjatyw obywatelskich lub rodzicielskich, które na szczęście są dostrzegane przez media i z ich udziałem nagłaśniane. MEN nic sobie jednak z tego nie robi, gdyż po to właśnie zatrudniono w kierownictwie specjalistów od public relation (propagandzistów), by ci natychmiast reagowali na każdą krytykę prasową czy telewizyjną, odwracając kota ogonem (z całym dostojeństwem władzy). To są zresztą jedyne media, z którymi w jakimś stopniu władze tego resortu muszą się liczyć, bowiem to one najsilniej kształtują opinię publiczną.

Zdumiewające jest jednak to, że mamy w Sejmie tej kadencji posłów, którzy są nauczycielami, także akademickimi, nie należą do obozu władzy, a mimo to nie można liczyć na ich własną inicjatywę oddolną z ich strony kontrolę i rzeczową ocenę fatalnych poczynań ministry Krystyny Szumilas wraz z całym aparatem jej biurokratycznej władzy. Do społeczeństwa nie trafiają żadne przekazy z dyskusji, która przecież ma miejsce w czasie posiedzeń Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży. Te toczą się bowiem i pozostają zamknięte w zaciszu sali posiedzeń Komisji i na papierze sprawozdań z obrad. Do protokołów prac sejmowych komisji statystyczny obywatel w ogóle nie zagląda, nie interesuje się nimi, toteż nie ma nawet pojęcia o tym, w jakim kierunku zmierzają kolejne nowelizacje czy regulacje prawne.

Jedynie dziennikarze Rzeczpospolitej – Artur Grabek i „Gazety Prawnej” Artur Radwan i Klara Klinger – niemalże codziennie odnotowują w swoich artykułach, felietonach czy komentarzach procesy i mechanizmy sprawowania czy zaniechań władzy przez funkcjonariuszy publicznych resortu edukacji, dla których dobro wspólne, narodowe jest redukowane do interesów ich partii politycznych. Kiedy zapytałem dorosłych studentów, w dużej części już rodziców, którzy posłowie opozycji są dla nich wiarygodnym wsparciem dla lepszego zrozumienia działań władz oświatowych, nie potrafili podać ani jednego nazwiska. Mało kto wie, jaki jest skład parlamentarnej Komisji i dlaczego kontrowersyjne czy nieakceptowane przez społeczeństwo projekty zmian oświatowych uzyskują w niej poparcie posłów-polityków koalicji rządzącej?

Co mogą uczynić dziennikarze, których racje są pomniejszane czy dyskredytowane na stronie internetowej MEN sformułowaniami w stylistyce prawno-urzędowej, która mocno rozmija się z rzeczywistością wychowawczą i dydaktyczną? Kto to sprawdzi, podważy, skoro moc komunikatu czy sprostowania władzy jawi się jako zamykająca sprawę. Dziennikarz może zatem tylko systematycznie, dalej monitorować złe rozwiązania i odnajdywać ofiary ich skutków, by operując konkretnymi przykładami walczyć z demagogią i propagandą sukcesów. Dziennikarzom pozostaje jedynie skromnie, z poczuciem pokory odnotować, że wcześniej redakcja wielokrotnie podejmowała krytycznie daną kwestię, a teraz ponownie musi ją przywoływać opinii publicznej.

Tak źle było chyba za Edwarda Gierka, bo nie będę cofał się do czasów bardziej mrocznych. Poziom samozachwytu, samozadowolenia i klinicznej determinacji utrzymania status quo wzrasta tam wraz z kolejną, a nieudaną próbą odwołania pani minister z kolejnym raportem pokontrolnym Najwyższej Izby Kontroli. Kłamstwa i manipulacje danymi statystycznymi w MEN stały się już chlebem powszednim, toteż pozyskanie przez rodziców i naukowców potwierdzenia ich opinii i diagnoz przez pracowników NIK ratuje niejako honor instytucji państwa jako takiego. Przeczytajcie opublikowany raport z kontroli w 16 urzędach gmin i 32 szkołach podstawowych, w których już są sześciolatki. Jego treść powinna być podstawą do odwołania – i to z hukiem - pani minister Krystyny Szumilas. Nie jest to przecież pierwsza kontrola NIK, ale już druga w tym roku! I co? I DNO!


Oto najważniejsze wnioski z tego raportu:

• MEN nie określiło do dnia dzisiejszego obowiązkowych podstawowych standardów przygotowania szkół podstawowych do objęcia nauką dzieci sześcioletnich;

• Nie przyjęto alternatywnych do programu „Radosna szkoła” form wsparcia organów prowadzących szkoły podstawowe w przygotowaniu ich do objęcia obowiązkiem szkolnym dzieci sześcioletnich (według wypracowanych wcześniej standardów).

• w 27 szkołach (84,4%) nie zapewniono uczniom klas pierwszych możliwości pracy przy osobnym komputerze w pracowni komputerowej (zalecenie nr 11 podstawy programowej);

• w 14 szkołach (43,8%) nie wyposażono sal lekcyjnych klas pierwszych w kilka zestawów komputerowych z dostępem do Internetu i oprogramowaniem odpowiednim do wieku (zalecenia nr 3 i 11 podstawy programowej);

• w sześciu szkołach (18,8%) nie wyposażono sal lekcyjnych klas pierwszych w sprzęt audiowizualny (zalecenie nr 3 podstawy programowej);

• w sześciu szkołach (18,8%) nie zapewniono uczniom klas pierwszych możliwości realizacji zajęć z wychowania fizycznego w sali gimnastycznej i na boisku (zalecenie nr 14 podstawy programowej);

• w czterech szkołach (12,5%) w salach lekcyjnych klas pierwszych nie została urządzona część rekreacyjna (zalecenie nr 3 podstawy programowej);

Nie zapewniono we wszystkich szkołach podstawowych pomieszczeń do organizacji świetlicy oraz wydawania ciepłych posiłków. Inspektorzy stwierdzili podczas kontroli, że:

• cztery szkoły prowadzące zajęcia opiekuńczo-wychowawcze poza czasem zajęć lekcyjnych nie dysponowały wydzielonym pomieszczeniem na świetlicę szkolną (zajęcia takie organizowano w dostępnych w danym czasie salach lekcyjnych);

• w dwóch szkołach nie zapewniono uczniom możliwości spożywania ciepłych posiłków, ze względu na brak warunków do urządzenia kuchni i jadalni.

• w 12 szkołach zajęcia opiekuńczo-wychowawcze w świetlicy szkolnej organizowano w grupach przekraczających dopuszczalną liczbę 25 uczniów, określoną w § 7 ust. 2 ramowego statutu publicznej szkoły podstawowej. Naruszenie tego wymogu prawnego jest absolutnie skandaliczne!!!

Izba uważa, że usunięcie wszystkich wskazanych w raporcie nieprawidłowości jest możliwe jeszcze w roku szkolnym 2013/2014. Tak, potwierdzam tę tezę, ale pod jednym warunkiem, że najpierw zostanie usunięta pani minister edukacji. Nic jednak z tego nie będzie, bowiem ministerstwo propagandy sukcesu edukacji narodowej zareagowało w następujący sposób na ów Raport NIK-u:

Szkoły są przygotowane na przyjęcie dzieci sześcioletnich Żadna ze skontrolowanych przez NIK szkół i gmin nie otrzymała negatywnej oceny w kierowanych do nich wystąpieniach pokontrolnych. Jak napisała NIK w komunikacie z 2 kwietnia 2013 roku wiele ze stwierdzonych nieprawidłowości zostało usuniętych w trakcie kontroli. Pozostałe nie miały charakteru definitywnie uniemożliwiającego objęcie 6-letnich dzieci obowiązkiem szkolnym. Przygotowanie szkół podstawowych do objęcia nauką dzieci sześcioletnich jest procesem trwającym nieprzerwanie od 2009 r. i obejmuje obecnie prawie 13,5 tys. szkół podstawowych. Ogólna ocena NIK, zawarta w Informacji o wynikach kontroli przygotowania gmin i szkół do objęcia dzieci sześcioletnich obowiązkiem szkolnym, sformułowana została na podstawie wyników kontroli przeprowadzonych w zaledwie 32 szkołach podstawowych (0,24% ogółu szkół podstawowych) i w 16 gminach z terenu 8 województw.


Być może upublicznienie po raz drugi w tym roku krytycznej analizy nieprzygotowania szkół na przyjęcie sześciolatków jest próbą odwołania z niewiadomych przyczyn tak silnie przyklejonej do stanowiska K. Szumilas? Może to właśnie rękoma prezesa NIK usiłuje się delikatnie zmusić panią minister do oswojenia się z myślą, że jej czas już się skończył (choć dla wielu miało to miejsce już w momencie jej powołania na ten urząd), gdyż trudno jest dłużej tolerować patologię związaną z tzw. reformą sześciolatków.

Od 2009 r., a więc już piąty rok bezmyślnie forsuje się rozwiązanie, które jest niezmiernie szkodliwe dla dzieci i dewastujące dorobek pedagogiki przedszkolnej. Ta przecież ma od kilkudziesięciu lat nie tylko bardzo dobrze rozpoznane zjawisko dojrzałości i gotowości szkolnej dzieci, ale też wypracowane sposoby pracy z nimi tak, by jak najlepiej wzmocnić je w naturalnym procesie uczenia się, pasji zdobywania wiedzy, nabywania nowych umiejętności itd. W wyniku pseudoreformy dokonuje się skolaryzacji wychowania przedszkolnego, która jest niszcząca i będzie skutkować odroczonymi w czasie zaburzeniami i dysfunkcjami osobowości (szkoda, że nikt już nie odwołuje się do higieny psychicznej) dzieci w tym wieku. Kiedy te się ujawnią pani minister już dawno nie będzie w tym urzędzie, ale pozostanie poza wszelką odpowiedzialnością.


W państwie demokratycznym o najwyższych standardach etycznych, a więc związanym z poczuciem odpowiedzialności osobistej urzędnika publicznego za złe rozwiązania prawne i jeszcze gorsze ich skutki w życiu dorastających pokoleń dzieci i młodzieży, nastąpiłaby jego autodymisja, jeśli premier rządu sam nie odwołałby takiego nieudacznika z tej roli. Premier jednak nie odwoła, gdyż jego zaplecze polityczne jest już tak słabe, że musiałby się tym samym przyznać do porażki, której sam był sprawcą. Wówczas niechybnie wykorzystałaby to opozycja.

Co gorsza, poziom bierności, usłużności wobec centrali jest niezwykle wysoki w terenowych organach nadzoru pedagogicznego, które są zainteresowane przede wszystkim zachowaniem własnego statusu, a tym samym i miejsc pracy. Ich służby wywierają presję na dyrektorów przedszkoli i szkół, by ci nie podważali, nie krytykowali jedynie słusznych rozwiązań MEN, ale bezwzględnie (czytaj – bezmyślnie, bezkrytycznie) wdrażali je w życie. Każdy troszczy się o swoje, tylko nie o dzieci i młodzież, nie o nauczycieli. Oni stają się ostatnim ogniwem podległości formalnej w hierarchicznym systemie szkolnym, w ramach której ich kreatywność może rozwijać się jedynie w ramach dopuszczanych przez rząd rozwiązań organizacyjnych, programowych a nawet metodycznych. „Dobre praktyki” należy odczytywać jako dobre dla władzy, a niekoniecznie już dla uczniów i ich rodziców.

17 października 2013

"Wiadomo, że polityka jest zajęciem dla bandytów", także ta w pseudonauce


Kiedy czytam u jednego z badaczy, że światowej sławy socjolog humanistyczny Jan Szczepański wyrządził w okresie PRL wiele szkód dla jakości życia akademickiego, to zastanawiam się nad tym, jakie są granice takiego "pisarstwa"? Czy wolno nam w tak zgeneralizowany sposób oceniać człowieka, nie znając go, jego dzieł, nie mając wglądu w dokumenty, nie weryfikując własnych hipotez badaniami terenowymi?

Piszę o tym nie dlatego, by publicznie spierać się z jego autorem, bo ta osoba zna mój pogląd w tej kwestii, ale by wskazać na pewien szerszy problem, z którym będziemy spotykać się coraz częściej w polskiej humanistyce. Im dalej jest od początku i końca PRL, tym coraz chętniej, także tzw. "młode wilki" podejmują próby aroganckich rozliczeń ówczesnych i współczesnych elit, w tym postaci, które już nie żyją i nie mają możliwości zabrania głosu w swojej sprawie. Ktoś musi być zatem adwokatem ich biografii, dokonań, życia, ludzkich postaw, skoro tak łatwo pojawiają się ich oskarżyciele. Nie jestem prawnikiem, ale każdy humanista, także pedagog ma obowiązek przywoływania źródeł, które coś potwierdzają lub zaprzeczają takim insynuacjom, pomówieniom czy wprost naruszającym czyjąś godność opiniom. Jak ktoś chce wydawać tak kategoryczne sądy o innym, to niech najpierw dobrze zbada źródła wiedzy o jego życiu, twórczości, postawach. Są prace, publikacje, ale i żyją jeszcze na całe szczęście świadkowie. Jak i oni odejdą z tego świata, to pozostaną już tylko milczące dokumenty, a inni będą starali się je przeinaczyć, coś z nich wydobyć dla własnych celów, które z nauką nie mają nic wspólnego, bo nauka musi być siłą prawdy, a nie zakłamania.

Z każdym kwartałem ostatnich lat ukazują się różne tomy ku czci, jubileuszowe wspomnienia, dedykacje, tomy pamięci. Z jednej strony można powiedzieć, że to piękna tradycja w akademickim świecie, bowiem uczniowie, przyjaciele, czytelnicy Jubilata kierują do niego swoje myśli, wyrazy pamięci, wdzięczności, uznania czy formalnego szacunku. Jedni mogą i czynią to z własnej woli, inni, być może bez zrozumienia istoty tego typu publikacji, wpisują się w powierzchowną apologetykę. I jedni i drudzy wzbudzają emocje: od nienawiści po zawiść. Tak to już jest. Niby ktoś cieszy się, że obcował z KIMŚ, ale z drugiej strony nie chce być w cieniu. Co jednak uczynił, by z niego wyjść?

Może byłoby lepiej, gdyby przerwać tę passę dedykowanych tomów, prac zbiorowych, by nie budziły takich emocji, by nie stały na półkach pamięci tych, którzy szczerze chcieli podzielić się swoją myślą, poglądem, wspomnieniem czy emocją? Kto to czyta? Kto przywiązuje do tego wagę? Komu to służy? A jednak, okazuje się, że dla samej nauki właśnie tego typu publikacje są także ważnym źródłem wiedzy o określonej postaci, nawet jeśli ma ona częściowo apologetyczny charakter. Zawarte w tych tomach rozprawy, listy, wspomnienia wiele też mówią o ich autorach, o ich relacjach z jubilatem czy akademickim światem. Można też sobaczyć, kto jest w nich obecny, a kogo w nich nie ma, a przecież wydawałoby się, że być powinien? Ciekawe, czy ktoś pomyślał o przeprowadzeniu takich socjometrycznych badań środowiska naukowego na podstawie jubileuszowych tomów?

Dla mnie jednak kluczową rolę w badaniach biograficznych odgrywają dzienniki, pamiętniki, pozostawione notatki, żyjący członkowie rodzin i przyjaciele, znajomi i współpracownicy oraz zapiski nieżyjącego już naukowca, których z różnych powodów nigdy nie ujawniał, nie publikował. Akademickie małolaty nie wiedzą, bo i skąd, skoro przyszły na świat w wolnej Rzeczypospolitej a w szkole lekceważyły współczesną historię, że w czasach totalitarnych, a do takich należał bezwzględnie okres PRL - była cenzura: polityczna, ideologiczna, kulturowa, naukowa w swoich najskrajniejszych formach i środkach. Na szczęście mogliśmy spotykać się bezpośrednio z profesorami i rozmawiać z nimi, pytać, dyskutować, wyjaśniać interesujące nas kwestie. Mój profesor Karol Kotłowski mógł i mówił tyle, ile nigdy nie ujrzałoby światła dziennego, gdyż cenzura usuwała niepożądane treści, bo sprzeczne z marksizmem-leninizmem i bolszewicką doktryną zniewalania podporządkowanych ZSRR państw i narodów. Pisałem o tym w tomie już pośmiertnym, ale poświęconym jego życiu i twórczości. To nie ma - jak się okazuje - żadnego znaczenia, bowiem dla pseudo badaczy liczy się tylko i wyłącznie to, co zostało opublikowane. Oni wypreparują, wysupłają wszystko to, co posłuży do ich ideologicznych celów, a więc de facto nie mających nic wspólnego z nauką. To, że ktoś ma przed nazwiskiem "dr" w takich przypadkach nie oznacza, że jest "doktorem", tylko "durniem" (to cytat z K. Kotłowskiego).




A teraz kilka cytatów z "Dzienników Jana Szczepańskiego z lat 1945-1968", myśli, których żadna cenzura nie przepuściłaby do publicznej wiadomości, a dzisiaj staraniem władz miasta Ustroń, szefostwa powiatu cieszyńskiego, Polskiego Towarzystwa Socjologicznego oraz Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, mamy do nich dostęp:








* Każdy człowiek podporządkowujący się systemowi może stać się "komendantem Oświęcimia" bez własnej woli i intencji;

*Są systemy przekształcające ludzi w automaty zbrodni w imię wysokich ideałów;

* Trudna jest sytuacja moralna człowieka bezwzględnie prawego;

* Każdy, kto się w jakikolwiek sposób wychyli, będzie kiedyś usunięty;

* Obojętność jest grzechem;

* Polacy nie mogą zmienić swojego położenia geograficznego. Nie mają wpływu na to, co się dzieje w ZSRR i Niemczech. Mają wpływ na siebie. Budowę swojej międzynarodowej pozycji powinni rozpocząć od siebie;

* Jeżeli w Polsce i dla Polski można coś zrobić, trzeba to zrobić bez obecnej ekipy rządzącej; próba porozumiewania się z nimi jest beznadzieja i nie przyniesie żadnych możliwości działania;

* Koła rządzące, gdy chodzi o politykę wobec Kościoła, postępują tak, jakby miały do czynienia z narodem analfabetów;

* Rząd PZPR stoi na zasadzie pustki lub na zasadzie tłoku. W każdym razie rząd ten stoi nie dlatego, że umie stać, lecz dlatego, że nie może upaść;

* Jak można bronić ustroju, który w imię jakichś nikomu nawet nieznanych zasad i nieujawnianych interesów zwalcza brutalnie swoją najlepszą młodzież, prowadzi kampanię zakłamania itp.:

*Komunizm może się utrzymać tylko jako dyktatura. Nie może stać się demokratyczny, tak samo, jak nie może się stać demokratyczny feudalizm. Oba te ustroje mają wiele cech wspólnych - absolutnego władcę, ścisłą hierarchię władzy itp.;

* Wiadomo, że polityka jest zajęciem dla bandytów;

*Być bojownikiem systemu socjalistycznego oznacza być trochę komiczną figurą;

* Socjalizm może mieć tylko model sowieckiej dyktatury policyjnej. Każda inna postać jest zagrożeniem dla KPZR i jej naśladowców i musi być zniszczona;

*Amerykanów poza Ameryką interesuje tylko to, co może im zagrozić;

*I wśród socjologów są ludzie, którzy na żądanie władz są zdolni zeznać pod przysięgą, że wczoraj o północy świeciło słońce.



Prawda, że te myśli i spojrzenie na świat są nadal aktualne?