27 sierpnia 2013

Czy inwestować w studia w wyższych szkołach prywatnych?

Po powrocie z urlopu przejrzałem lokalną prasę minionego okresu. Sytuacja w szkolnictwie wyższym budzi nieustanne zainteresowanie czytelników wszelkiej prasy, podobnie jak kwestie zbliżającego się roku szkolnego. Zacznę od sytuacji w szkolnictwie wyższym.

Trwa rekrutacja na studia w szkolnictwie publicznym, bowiem w uniwersytetach, w tym przymiotnikowych, ale i na uczelniach technicznych nadal są wolne miejsca na studiach stacjonarnych, a więc bezpłatnych. Jeżeli ktoś wybiera studia w szkole prywatnej, w której musi za nie zapłacić, a na ten sam kierunek są wolne miejsca w uniwersytecie, to nie ulega już żadnej wątpliwości, że nie o studiowanie tu chodzi. W Łodzi jest 17 prywatnych szkół wyższych, a w województwie kilka kolejnych. Wybór studiów w tzw. szkolnictwie prywatnym poza wielkim miastem, w miastach powiatowych jest naturalny, bowiem wynika z dogodnej lokalizacji dla studiujących, często także z wyjątkowej oferty dydaktycznej. Po co zatem płacić za studia niestacjonarne w uniwersytecie, skoro można je ukończyć w wyższej szkole zawodowej w pobliżu miejsca zamieszkania.

Nie jest natomiast wytłumaczalny fakt istnienia aż 17 wyższych szkół prywatnych w Łodzi, skoro tylko dwie z nich uzyskały w ciągu minionego dwudziestolecia status akademii, a więc uczelni kształcących w profilu ogólnoakademickim, a przy tym częściowo także zawodowym. Oznacza to, że pozostałe tzw.. "wsp" są firmami biznesowymi nastawionymi na rentowność dla ich właścicieli, a nie na ich rozwój akademicki. Wystawiane przez nie dyplomy, aczkolwiek mają ten sam wzór, co w renomowanych uczelniach publicznych, są już rozpoznawane na rynku pracy jako "INNE", a nie tożsame. Już pracodawcy wiedzą, że źródło pochodzenia wykształcenia ma istotne znaczenie dla wstępnej oceny potencjalnych kwalifikacji kandydata do pracy.

To prawda, że tak w renomowanych uczelniach prywatnych, jak i w publicznych pracują także osoby o - zdarza się - wątpliwych kwalifikacjach, bowiem - na co zwracają często uwagę komentatorzy bloga - zatrudniani są w nich nie z tego względu, tylko z powodów pozamerytorycznych. Ich jednak jest zdecydowana mniejszość w porównaniu z kadrami, jakie są zatrudnianie w szkolnictwie prywatnym, gdzie w wielu przypadkach właścicielowi nie chodzi o wizerunek, prestiż, renomę, a więc rzetelnie wypracowaną pozycję, tylko o spełnienie wymogów minimum ministerialnego. Wystarczy wpisać nazwisko osób zatrudnionych w charakterze nauczycieli akademickich w dowolną wyszukiwarkę, a jeszcze lepiej w wyszukiwarkę MNiSW - "Ludzie Nauki", by przeczytać, kim dana osoba jest, skąd pochodzi, jaki ma rzeczywisty dorobek naukowy, specjalistyczny, czym się zajmuje i co publikuje. Dzisiaj na szczęście te dane są dostępne.

Są jednak co najmniej dwie kategorie pracodawców: pierwsza, to właśnie ci nastawieni na jak najwyższy poziom pracowników, by wzmacniali oni swoimi kwalifikacjami i wykształceniem renomę firmy (instytucji), w której będą pracować. Pamiętam ogłoszenia w łódzkiej prasie w dziale "praca", w których ich nadawca wyraźnie zaznaczał, że nie życzy sobie absolwentów po określonej z nazwy wyższej szkole prywatnej. Dzisiaj już takiego ogłoszenia nikt nie opublikuje, ale ma ono miejsce w świadomości osób odpowiedzialnych za zatrudnianie kadr. Niektóre placówki, firmy dokonują rozpoznania wartości kształcenia w tzw. "wsp", by oferować pracę z takiej, ale nie z innej szkoły. Działa w mieście tzw. "marketing szeptany".

Osoby odpowiedzialne za zatrudnianie analizują dane zawarte na stronach tzw. "wsp" i weryfikują je w instytucjach centralnych, by potwierdzić opinię z realu z tą z wirtualu. To samo powinni czynić kandydaci na studia lub do zatrudniania się w tym sektorze szkolnictwa, by nie obudzić się z ręką w nocniku. Co z tego, że zacznie ktoś studia w tzw,. "wsp", bo na pierwszy rzut oka wydaje się ona atrakcyjną, skoro w rzeczywistości może doświadczyć w niej nie tylko poznawczego rozczarowania, ale i uzyskany w niej dyplom za kilka lat okaże się bezwartościowym papierem mimo jego mocy prawnej.

Dzisiaj młodzi ludzie, którym rzeczywiście zależy na jak najwyższym, realnym wykształceniu wyższym I i II stopnia, powinni zastanowić się nad tym, czy warto im inwestować czas, pieniądze i własny wizerunek w "obligacje pseudoakademickie" w postaci studiów w wątpliwych szkołach wyższych, o niskim poziomie, fatalnej renomie, których od nich później nikt nie kupi?

Jest jednak druga kategoria pracodawców, która działa na pograniczu prawa a już niewątpliwie narusza zasady etyki i dobrych obyczajów. To ci, którzy zatrudniają młodych absolwentów szkół wyższych nie zwracając nawet uwagi na to, jaki mają dyplom i skąd, byle tylko zgodzili się podjąć pracę na najgorszych dla nich warunkach - niska płaca, intensywna praca, z nadzieją, że potem się zobaczy... No i kiedy dochodzi do tego "potem", pracodawca rezygnuje z naiwnego pracownika, by przyjąć kolejnego, gdyż wie, że jest "nadprodukcja" osób z wyższym wykształceniem i zawsze znajdzie się taki, który wykona to samo lub nawet więcej za niższą płacę.

Rekrutacja w tzw. "wsp" trwa do 30 września a często i dłużej. Niech każdy sam wybiera i rozstrzyga w ten sposób o swoim przyszłym losie, a potem niech nie narzeka, że jest tak, a nie inaczej postrzegany na rynku: albo jako ktoś godny zatrudnienia, albo jako tzw."robol".

Jeśli ktoś chce dowiedzieć się, czy wyższa szkoła prywatna jest instytucją wiarygodną, nie manipuluje informacją na swojej stronie, nie podaje fałszywych informacji o ocenie akredytacyjnej, to niech zatelefonuje do Polskiej Komisji Akredytacyjnej (tel. (+22 622 07 18) i zapyta: jaką ocenę uzyskał prowadzony w danej szkole kierunek studiów? Zgodnie z art. 2 ust.1 ustawy o dostępie do informacji publicznej każdy ma prawo dostępu do niej. Często bowiem jest tak, że treść wielkopowierzchniowych reklam w prasie codziennej nie ma nic wspólnego z warunkami, w jakich przyjdzie komuś studiować czy pracować.

26 sierpnia 2013

Posłanka chce być traktowana przedmiotowo?




W czasie wakacji w portalu ONET, jeden z jego redaktorów - pewnie połowicznie i powierzchownie wykształcony - opublikował 5 sierpnia news następującej treści:

- Oczekuję, że Zbigniew Ziobro będzie mnie traktował w sposób przedmiotowy. Mój sposób funkcjonowania w Solidarnej Polsce można uznać za rodzaj mini strajku. Przychodząc do Solidarnej Polski oczekiwałam bardziej przedmiotowego traktowania poszczególnych posłów. Oczekiwałam bardziej dogłębnych dyskusji - mówiła w "Salonie politycznym Trójki" posłanka Marzena Wróbel.



Co to znaczy być traktowanym przedmiotowo? To znaczy, godzić się na to, by ktoś lub inni traktowali mnie jak rzecz, jak jakiś przedmiot, instrumentalnie, jako środek do osiągania swoich celów. Osoba traktowana przedmiotowo godzi się na utratę swojej godności, odrębności, suwerenności, na to, by czynić z nią to, czego ktoś inny pragnie. Ona jest jak mebel, który może się podobać właścicielowi i być ustawiany tam, gdzie on chce. Dzisiaj ktoś sytuuje dany przedmiot w tym miejscu, a jutro lub za chwilę może przesunąć go w inne. Przedmiot - jak w buberowskiej filozofii - ES (TO) nie ma nic do powiedzenia. Milczy, bo jest niczym i nikim. Jest rzeczą.

Przedmiot można w miarę własnych możliwości formować, ale i można go zniszczyć, jeśli nie podlega specjalnej ochronie. Skoro jednak sam chce? Skoro mówi o tym, że oczekuje przedmiotowego traktowania, to równie dobrze można go wylać z kąpielą... , jak dziecko.

Na szczęście ktoś musiał zwrócić na to uwagę, bo wprowadzono korektę i jest tak, jakby zapewne pani poseł sobie tego życzyła, czyli by traktowano ją podmiotowo

25 sierpnia 2013

Zabawki z czasów dzieciństwa

Przypadkowo natrafiłem w jednym z nadmorskich miasteczek na zorganizowana w szkole podstawowej wystawę poświęconą zabawkom z okresu PRL. Zgromadzone na niej eksponaty, które obejmowały fazę życia subiektywnie uwolnioną od ideologizacji. Dzieciństwo jest bowiem tym czasem w życiu każdego z nas, który jest niemalże totalnie wyobcowany od życia politycznego pokolenia dorosłych.

Nie pamiętam niczego z okresu wczesnego dzieciństwa (a nawet wczesnoszkolnego), co mogłoby wpisać się w moją świadomość jako wydarzenie polityczne. Na świecie nie było już Stalina, a o Gomułce dowiedziałem się dopiero w ósmej klasie szkoły podstawowej. Wystawa zabawek wywołała jednak wspomnienia, na co zapewne liczyli jej organizatorzy pobierając dość słoną opłatę za możliwość jej zwiedzenia.

Dzięki tej ekspozycji przypomniałem sobie wszystkie zabawki, gry i pomoce dydaktyczne, które miałem w domu, którymi bawiłem się na podwórku z moimi rówieśnikami lub korzystałem z nich w przedszkolu i w toku wczesnej edukacji. Aż łza zakręciła się w oku, ale nie z nostalgii za tamtym ustrojem, tylko za tym szczególnym czasem wyjątkowej wolności, naiwności, pasji, zaciekawienia, itp., którego trudno jest pozbawić każdego z nas.



Na moich dzieciach wystawa nie zrobiła specjalnego wrażenia. Zwiedzały ją ze mną czując, że jest to jakoś dla mnie ważne. Może tylko wręczona im przez pracownika wystawy mała tabliczka z płyty pilśniowej wzbudziła zainteresowanie, kiedy dowiedziały się, że będą mogły wypalić na niej specjalnym, a wysoce rozgrzanym urządzeniem (wypalarką produkcji ZSRR), cokolwiek na pamiątkę pobytu w tym miejscu.



Wystawa została przygotowana profesjonalnie, zawierając kilka wyróżnionych w przestrzeni miejsc, gablot, stolików ze zgromadzonymi na/w nich eksponatami. Był tu dział z pluszowymi przytulankami, autkami, kolejkami, lalkami i akcesoriami do wyposażenia domków dla nich (pokoiki dla lalek, kuchnia, pralnia, prasowalnia), ale i gry planszowe, zespołowe, strategiczne, logiczne, manipulacyjne, konstrukcyjne, sprawnościowe czy przyrządy do majsterkowania wraz z całą gamą poradników, wzorników i modeli.



Można było zobaczyć także ówczesne media: telewizor, telefony, łoki-toki, radioodbiornik, projektory do wyświetlania bajek, epidiaskop, a nawet jeden z pierwszych komputerów domowych do gier: „Commodore-64”. Był też sprzęt sportowy – przykręcane do butów łyżwy, narty i rolki. Był to także czas kolekcjonerstwa: znaczków pocztowych, nalepek z pudełek od zapałek (filumenistyka), etykiet czekolad, opakowań od gum do żucia z historyjkami „Kaczora Donalda”, ołowianych żołnierzyków i plastikowych kolarzy. Ci ostatni ze względu na cieszący się ogromną popularnością kolarski Wyścig Pokoju.

W sklepach przeważa chińska tandeta. Kiedy bowiem znaleźliśmy się w miejscu wakacyjnego pobytu zapytałem biegające po terenie maluchy, w co zamierzają się bawić. Odpowiedź pewnej czteroletniej dziewczynki nie zaskoczyła mnie, bo brzmiała: „Zaraz przyniosę swój tablet”. I przyniosła, by pokazać, że może w nim rysować i zamalowywać eksponowane na ekranie wzory. Też mi sztuka…