24 lipca 2013

Jak manipuluje się danymi o pięciolatkach w brytyjskich szkołach







Jakże łatwo jest dzisiaj przypisywać tzw. "zapóźnienie" polskiej edukacji wczesnoszkolnej w stosunku np. do brytyjskiej, propagandowo wskazując na bardzo niski próg wiekowy rozpoczynania obowiązku szkolnego w Zjednoczonym Królestwie, jeśli nie zwraca się uwagi na to, że proces ten rozpoczął się w nim już pod koniec XIX w. i jest do dnia dzisiejszego sukcesywnie doskonalony.

Usprawnianie reformy ustrojowej w szkolnictwie brytyjskim dla najmłodszych rozpoczęło się w 1880 r. tak zwanym Aktem Mundella, a poszerzono jej zakres w kolejnym Akcie Edukacyjnym Balfoura-Moranta w 1899 r. Od tej pory już tylko wydłużano czas trwania obowiązku szkolnego, który był najpierw do 14, potem 16, a od 2015 r. ma być do 18 roku życia. Ustawą Education Act of 1936 przyjęto powszechne rozpoczynanie obowiązku szkolnego dzieci od 5 roku życia. Ma ona zatem w Zjednoczonym Królestwie długie tradycje i była sukcesywnie wdrażana w życie, po uprzednich raportach badawczych ekspertów w zakresie polityki reform oświatowych.

Niezwykle ważnym elementem wdrażania każdej reformy szkolnej czy doskonalenia ustroju szkolnego było i jest w tym kraju kształtowanie opinii publicznej o potrzebie kształcenia przedszkolnego i elementarnego w odpowiednich warunkach. Każdą zmianę oświatową w UK poprzedzała poważna debata publiczna ze światem nauki i polityki, w odróżnieniu od tego, z czym mamy do czynienia w III RP.

Jak więc porównywać polską edukację z brytyjską, skoro radykalnie różnią się nie tylko nasze kultury, tradycje, prawa, ale i ustrój polityczny oraz stan rozwoju gospodarczego kraju? Czy rzeczywiście wystarczy kierować się jedynie faktem, że w Wielkiej Brytanii dzieci uczęszczają do szkół od 5 roku życia, i tylko z tego powodu twierdzić, że nasze dzieci nie mają szans w rywalizacji z uczniami tego państwa UE?

Po co uruchamiano propagandową, a jakże sprzeczną z faktami, zmianę w polskim szkolnictwie, skoro dalece rozmija się z tą, jaką zaczęli Brytyjczycy prawie 80 lat temu? A przecież nie wszystko w tym dwuczłonowym kształceniu wczesnoszkolnym było pozytywnie oceniane przez ekspertów.

To sięgnijmy do historii i przypomnijmy, także profesorowi Łukaszowi Turskiemu, który z taką lubością atakował prof. dr hab. Dorotę Klus-Stańską z Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN za rzekomo jej konserwatyzm w krytyce projektowanej przez MEN nowelizacji ustawy o systemie oświaty, skoro Jej krytyka ustawy obniżającej wiek szkolny do 6 roku życia nie dotyczyła kwestii granicy wieku, tylko sposobu podejmowania w kraju decyzji w warunkach całkowitego nieprzygotowania środowisk szkolnych do ich realizacji.

Powróćmy jednak do Anglii. Trzeba wiedzieć, a nie demagogicznie głosić nieprawdę, że obowiązek szkolny wprowadzono tu dla dzieci w wieku 5 lat, ale z założeniem ustawowym, że pierwsze dwa lata dziecko to spędzi w Infant Schools, a więc dwuletniej szkole dla dzieci, w której edukacja będzie miała charakter jedynie przygotowujący je do kształcenia początkowego obowiązującego od 7 do 11 roku życia, a więc do czteroletniej szkoły podstawowej! Tym samym rząd JKMości zdecydował, że edukacja wczesnoszkolna będzie sześcioletnia, ale dwuetapowa. Sieć szkolna musiała z tego powodu ulec rozbudowie i przebudowie.

Ustalono, że klasy dla dzieci 5-7 letnich, czego już nie douczyli się reformatorzy z MEN spod znaku K. Hall i K. Szumilas - musiały być rozmieszczane w osobnych budynkach, a nie razem z klasami początkowymi (juniors) dla dzieci w 7-11 r.ż.!!! Ba, po II wojnie światowej stwierdzono, że warunkiem koniecznym skutecznej nauki jest zapewnienie dzieciom w szkołach codziennie jednego ciepłego posiłku.

Każda szkoła może uczyć według własnego programu i według własnego planu lekcyjnego, zaś jedynym sprawdzianem jej efektywności są państwowe egzaminy. W ustępach prawa określających rolę programów szkolnych nie precyzowano programu kształcenia, nie określano wiadomości do opanowania przez uczniów, ale określano program oddziaływania pedagogicznego, który akcentował dziecko, jego zamiłowania i sposób bycia, jego pragnienia i możliwości rozwojowe.

Jak pisze w swojej porównawczej rozprawie nas temat roli reform szkolnictwa w Anglii i Francji w I poł. XX w. dr Żanna Kormanowa: "Nie chodzi tu o przekaz kulturalny, ale raczej o model człowieka i obywatela, o model Anglika, do którego ukształtowania szkołą zmierzać winna. Chodzi o całą osobowość ucznia, o jego zdrowie fizyczne i psychiczne, o wolę i charakter bardziej jeszcze niż o kulturę intelektualną. Kładąc cele szkoły początkowej ustawa żąda, by dziecko znalazło tu: zdrowe życie (powietrze, światło, żywność, odzież, ewentualnie wypoczynek); kulturę języka ojczystego (sztukę czytania, śpiewu głośnego czytania, recytacji, dramatyzacji, opowiadania ustnego); kulturę estetyczną (prace ręczne, rysunek, malarstwo, muzykę, pismo, poezję); elementy kultury naukowej (arytmetykę, przyrodę - rośliny i zwierzęta, dni i pory roku, pewne zjawiska fizyczne; opowiadania geograficzne i historyczne). Szkoła początkowa nastawiona na kształcenie pełnej osobowości ucznia hołduje raczej idei jednego nauczyciela - wychowawcy i nauczania łącznego, globalnego." (Ż. Kormanowa, Reforma szkolnictwa w Anglii i we Francji, Warszawa: PZWS 1946, s.57)

No i jeszcze jedna ciekawostka z historycznych analiz komparatystycznych. "W Anglii oceniało się zawsze człowieka według jego czynów i możliwości realnych, nie według pozorów popartych chociażby przez świadectwo i dokumenty".

A u nas, politycy i niekompetentni urzędnicy, wyjeżdżając zapewne na wycieczki do Wielkiej Brytanii bardziej zatroszczyli się o wysokość diet, niż własnej wiedzy na temat tego, od kiedy, jak i dlaczego możemy dzisiaj podziwiać Anglików za zorganizowanie obowiązkowej edukacji już od 5 roku życia dzieci.


Co dzisiejsi komparatyści piszą o edukacji dzieci 5-7 letnich w szkołach brytyjskich? Proszę bardzo, najnowsza książka Hanny PacMeijer w całości poświęcona brytyjskiemu systemowi edukacji dzieci do lat 7 od doby reform 1988 r. (Wydawnictwo Akademickie "ŻAK" 2012) potwierdza, że rozpoczęta przebudowa systemu kształcenia w Wielkiej Brytanii jeszcze przed II wojną światową, dzisiaj, w nowych warunkach została jedynie wzbogacona o nowe instrumenty społecznej i państwowej kontroli, ale co do jej organizacji i pedagogicznych przesłanek niewiele się od tamtego czasu zmieniła. Niech więc pani Szumilas ze swoimi niedouczonymi ekspertami nie karmi nas papką frazesów o wybitnym poziomie szkolnej edukacji pięciolatków w Anglii, bo jest akurat inaczej.

Dla dzieci 5-7 letnich nie ma klasycznej edukacji szkolnej, jak to czyni się bezmyślnie w Polsce, ale ma miejsce zintegrowana ścieżka kształcenia oparta (...) na zabawie, działaniach praktycznych i użytecznych, stwarzaniu okazji do wchodzenia w role znanych bohaterów, członków dyskusji, różnych profesjonalistów. Przebiega w sposób zintegrowany, a układ zadań dydaktycznych jest niezależny od układu treści podstawy programowej. (...) Zajęcia szkolne nie podlegają podziałowi na jednostki lekcyjne, a od uczniów nie wymaga się statycznej pracy w ławkach szkolnych.(s. 125)

Tak więc akcja "Ratuj Maluchy" ma głęboko pedagogiczny charakter, niezależnie od naturalnego prawa rodziców jako pierwszych wychowawców własnych dzieci do tego, by ich nie krzywdziły instytucjonalne działania szkoły i bezmyślna polityka tzw. reform.



23 lipca 2013

Unijne fundusze zmieniają Polskę i ... Polaków

Jak podaje także na swojej stronie Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego - Mazowiecki Urząd Marszałkowski już po raz piąty ogłosił konkurs pt. „Innowator Mazowsza”. W jeden z jego kategorii znalazła się propozycja dla młodej kadry badawczej – „Innowacyjny Młody Naukowiec”. Na zwycięzców czeka prestiż, satysfakcja i oczywiście nagroda finansowa. W konkursie mogą stawać młodzi, kreatywni naukowcy w wieku do 39 lat, którzy w okresie ostatnich 3 lat ukończyli przewód doktorski lub posiadają stopień naukowy doktora, a ich prace zawierają innowacyjne, a jednocześnie praktyczne rozwiązanie. Konkurs daje też szansę środowisku instytutów badawczych na rozpropagowanie własnego potencjału badawczego." Tymczasem, także wśród licznych komentatorów w moim blogu - więcej jest narzekających i utyskujących na bariery w ich własnym rozwoju czy samorealizacji naukowej, niż chwalących się własnymi osiągnięciami. Ci zresztą, którzy je mają, nie potrzebują do tego autopromocji.

Jedna z łódzkich placówek oświatowych ogłosiła konkurs na stanowisko ewaluatora wdrażanego projektu innowacyjnego do szkół zawodowych. Czeka na ambitnego pedagoga czy socjologa, a w każdym razie osobę znającą się na ewaluacji działań pedagogicznych (edukacyjnych) z czteroletnim doświadczeniem zawodowym, ale... młodzież woli pojechać na wakacje, opalać się, pobawić - zgodnie z tezą prof. Z. Melosika - mieć wszystko natychmiast, jak kawę instant, albo nie robić nic. Czterokrotnie był ogłaszany konkurs i ... nie ma kandydatów do pracy. Tymczasem grzmi się na prawo i lewo o bezrobociu wśród osób z wyższym wykształceniem. Pewnie, gdybyśmy dobrze poszukali w ofertach pracy - tylko nie Urzędów Pracy, ale właśnie placówek edukacyjnych, oświatowych - to okazałoby się, że są konkursy, na które nikt się nie zgłasza. Pewnie praca na zmywaku w Wielkiej Brytanii jest dla nich atrakcyjniejsza, bo mogą dzisiaj i jutro świętować narodziny księcia.

Nie o tym jednak chciałem napisać, ale odnieść się do stwierdzenia ministry rozwoju regionalnego - Elżbiety Bieńkowskiej, że: "Unijne fundusze zmieniają Polskę". Niewątpliwie tak, ale także zmieniają Polaków. Brałem udział w ocenie jednego z setek projektów finansowanych z funduszy unijnych w ramach Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki. Projekt znakomity, natomiast język, jakim posługiwali się w jego opisie i ocenie wykonawcy oraz tzw. ewaluatorzy jest zaprzeczeniem troski o kulturę języka ojczystego. Niestety, pracownicy różnego rodzaju urzędów, którzy uczestniczą w odbiorze wyników prac zespołów projektowych są przesiąknięci angielszczyzną i nadmuchani nią jak balony. Może potraficie państwo przetłumaczyć to na język polski, jeśli on w naszym kraju jeszcze w ogóle ma obowiązywać?

1) zwalidowanie produktu;

2) beneficjent produktu (produktem jest np. program kształcenia);

3) empowerment decydentów;

4) mainstreaming produktu na poziomie horyzontalnym i wertykalnym;

5) wygenerowanie konkretnej dokumentacji.

Najzabawniejsze jest to, że posługujący się tym językiem, kiedy oceniają - przepraszam: "kiedy walidują projekty" -to zwracają uwagę na jasność i precyzyjność przekazu jako jedną z istotnych cech ich upowszechniania - przepraszam: "transferowania produktu". Walidowany produkt finalny nie może być "sztuką dla sztuki". Oj, nie jest, ale jego terminologia już jest.




22 lipca 2013

Jak ministrowie troszczą się o nauczycieli












Trybunał Konstytucyjny zdecydował w ubiegłym tygodniu, że nauczycielom należy się tzw. 14-tka, czyli jednorazowy dodatek uzupełniający, który zobowiązuje samorządy do zapewniania w małych miejscowościach wynagrodzenia nauczycielom na poziomie przewidzianym dla całego kraju. Art. 30a Karty nauczyciela, który obowiązuje od 2009 r., a więc powstały i wprowadzony przez platformerską K. Hall, stworzył mechanizm zmuszający gminy i powiaty, głównie w małych miastach i na wsiach do zwiększania środków na płace dla zatrudnionych w szkołach nauczycieli. Nie ma on jednak nic wspólnego z finansowym docenieniem tych najlepszych, najbardziej zaangażowanych. Katarzyna Hall niejako naprawiła błąd ustawowy swoich poprzedników, czyli ministra M. Handkego, który zapewnił nauczycielom średnie płace właśnie zapisem w Karcie nauczyciela w 2000 r. Od tego czasu gminy miały obowiązek realizować je przynajmniej na minimalnym poziomie. Nie wszystkie jednak realizowały to prawo, toteż w 2009 r. został dopisany w Ustawie karta nauczyciela do art.30 jeszcze art. 30a., który zobowiązał samorządy od 2009 r. sprawdzanie, czy rzeczywiście nauczyciele mieli zapewnione średnie płace. Jeśli ten wymóg nie został spełniony, samorząd musiał wypłacać jednorazowy dodatek uzupełniający

Do prorównościowej polityki płacowej włączają się samorządy i dyrektorzy szkół, którzy przyznają nauczycielom wszystkim dodatki motywacyjne w równych wysokościach, tylko po to, aby zapewnić średnie. To nie motywuje nikogo do lepszej pracy. Tym samym mamy płacowy PRL-bis. Nikt jednak nie zamierza tego zmienić, gdyż uderzyłoby to w jedną z najliczniejszych grup zawodowych sfery publicznej, której interesów bronią najsilniejsze związki zawodowe. Związki jednak nie walczą o to, by nareszcie nauczycielom płacono godnie, tylko by wynagradzano ich tak samo, bez względu na to, czy się stoi, czy się leży...

Samorządowcy jednak poradzili sobie z tym problemem. Zamiast zatrudniać młodych nauczycieli po studiach, czy z krótkim stażem pracy, ale bezrobotnych, po odchodzących na emeryturę pedagogach nie tworzą miejsc pracy, tylko... dają swoim godziny nadliczbowe. Tym samym wielu nauczycieli pracuje tygodniowo często więcej, niż obowiązujące minimum, a pewna ich część nawet 27 godz. tygodniowo. Dzięki temu obie strony są zadowolone, bo samorządy mają zapewnione średnie płace w tym zawodzie, a nauczyciele więcej zarabiają. Absolwenci po studiach nauczycielskich nie mają co szukać w najbliższych latach pracy w szkołach, gdyż jej po prostu nie będzie.

Jak pisze red. "Gazety Prawnej" Andrzej Radwan: Na najbliższym posiedzeniu rząd rozpatrzy projekt założeń do zmian w karcie. Średnia płaca ma być naliczana dla wszystkich stopni awansu zawodowego łącznie. Dzięki temu gminy będą mniej przeznaczać na wyrównania. Jak widzimy, nieustannie manipuluje się wysokością nauczycielskich płac w taki sposób, by z jednej strony utrzymywać je na względnie niskim poziomie, bo przecież nauczyciel w Polsce ma kosztować państwo jak najmniej, z drugiej zaś strony wmawia się społeczeństwu, że nauczyciele i tak zarabiają za dużo. Ciekawe, że jak ktoś wzywa do domu hydraulika czy musi położyć sobie parkiet w pokoju, to słono za to płaci, bo przecież "jaka praca - taka płaca".

Najlepiej więc zatrudniać w szkołach dziadów, żebraków, którzy bez kompetencji sprzedadzą się za grosze. Szkołą będzie dla budżetu tania jak podrabiany barszcz. Ministra Krystyna Szumilas proponuje już teraz nauczycielom, by poszukali sobie pracy w innych miejscach np. jako asystent rodziny czy w żłobku. W obu miejscach zarobią jeszcze mniej, niż w szkole. Pani minister troszczy się o to, co zaproponować nauczycielom, by wykorzystali swoje umiejętności w innym zawodzie. Nauczyciele szkół ponadgimnazjalnych, bo ich to będzie głównie dotyczyć ze względu na redukcję obowiązkowych zajęć z przedmiotów tak specjalistycznych, jak chemia, fizyka, geografia, historia, itp., jeśli dalej chcą być w zawodzie nauczycielskim, to powinni się przekwalifikować na nauczycieli przedszkoli czy opiekunów w żłobkach. Ciekawe, kogo zatrudnią dyrektorzy tych placówek - wykształconych pedagogów wczesnoszkolnych lub opiekuńczo-wychowawczych czy geografa po 3-semestralnych studiach podyplomowych "przyuczających" do pracy z małymi dziećmi?

Tegoroczny laureat honorowego tytułu Profesora Oświaty Tomasz Malicki, dyrektor I Liceum Ogólnokształcącego im. Bartłomieja Nowodworskiego w Krakowie doradza, by gminy mające problemy finansowe, zaczęły egzekwować od dyrektorów szkół prowadzenia racjonalnej polityki kadrowej. Co to znaczy? Jakież to proste. Dyrektorzy szkół - zdaniem PO - dyrektorzy powinni posiąść wiedzę na temat tego, jak skutecznie zwalniać z pracy nauczycieli. Szkoda, że nie pomyślał ów oświatowiec o tym, jak dobrze płacić nauczycielom za ich ciężką i wymagającą wysokich kwalifikacji pracę?

Tymczasem władze centralne już planują pomoc nie tyle nauczycielom, co samorządom, by te organizowały kursy przekwalifikowujące w ramach środków z funduszy z UE, a przewiduje się na to ok. 140 mln. Euro. Dla przekwalifikowanych osób miejsc pracy i tak nie będzie, natomiast znajomi królika dorobią się na kursikach, szkoleniach czy organizacji staży pracy. Nikogo to w MEN nie interesuje, że w Polsce kształci się pedagogów opiekuńczo-wychowawczych i wczesnoszkolnych w nadmiarze, a więc dla chętnych do przekwalifikowania się i tak nie będzie potem miejsca do pracy. w sprawozdaniach będzie można jednak odnotować wzrost wskaźników finansowych wydatkowanych na "oświatę".


Prof. Aleksander Nalaskowski z UMK w Toruniu pisze bez ogródek: Cechą urzędujących władz oświatowych w Polsce jest bezgraniczny brak odpowiedzialności za podejmowane decyzje. (...) Pomysły są całkowicie księżycowe, pozbawione podstaw ekonomicznych i merytorycznych, a ich wprowadzanie wydaje się być działalnością świniopasa przepędzającego z nudów trzodę z jednej zagrody do drugiej. Minister Szumilas na naszych oczach przechodzi metamorfozę. Z rumieniącej się zastępczyni swojej poprzedniczki zmieniła się we wzbudzającego litość milczka całkowicie bezradnego wobec postawionych jej zadań by ostatecznie, za sprawą swoich pomysłów, przeistoczyć się w postać absolutnie kabaretową.

Z danych Ministerstwa Edukacji Narodowej wynika, że ok. 7 tysięcy nauczycieli od września będzie bez pracy. Szkoda, że MEN nie podaje, dlaczego tak się dzieje, bo przecież niż demokratyczny jest tylko jedną z kilku zmiennych determinujących ten stan rzeczy.