Jak podaje także na swojej stronie Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego - Mazowiecki Urząd Marszałkowski już po raz piąty ogłosił konkurs pt. „Innowator Mazowsza”. W jeden z jego kategorii znalazła się propozycja dla młodej kadry badawczej – „Innowacyjny Młody Naukowiec”. Na zwycięzców czeka prestiż, satysfakcja i oczywiście nagroda finansowa. W konkursie mogą stawać młodzi, kreatywni naukowcy w wieku do 39 lat, którzy w okresie ostatnich 3 lat ukończyli przewód doktorski lub posiadają stopień naukowy doktora, a ich prace zawierają innowacyjne, a jednocześnie praktyczne rozwiązanie. Konkurs daje też szansę środowisku instytutów badawczych na rozpropagowanie własnego potencjału badawczego." Tymczasem, także wśród licznych komentatorów w moim blogu - więcej jest narzekających i utyskujących na bariery w ich własnym rozwoju czy samorealizacji naukowej, niż chwalących się własnymi osiągnięciami. Ci zresztą, którzy je mają, nie potrzebują do tego autopromocji.
Jedna z łódzkich placówek oświatowych ogłosiła konkurs na stanowisko ewaluatora wdrażanego projektu innowacyjnego do szkół zawodowych. Czeka na ambitnego pedagoga czy socjologa, a w każdym razie osobę znającą się na ewaluacji działań pedagogicznych (edukacyjnych) z czteroletnim doświadczeniem zawodowym, ale... młodzież woli pojechać na wakacje, opalać się, pobawić - zgodnie z tezą prof. Z. Melosika - mieć wszystko natychmiast, jak kawę instant, albo nie robić nic. Czterokrotnie był ogłaszany konkurs i ... nie ma kandydatów do pracy. Tymczasem grzmi się na prawo i lewo o bezrobociu wśród osób z wyższym wykształceniem. Pewnie, gdybyśmy dobrze poszukali w ofertach pracy - tylko nie Urzędów Pracy, ale właśnie placówek edukacyjnych, oświatowych - to okazałoby się, że są konkursy, na które nikt się nie zgłasza. Pewnie praca na zmywaku w Wielkiej Brytanii jest dla nich atrakcyjniejsza, bo mogą dzisiaj i jutro świętować narodziny księcia.
Nie o tym jednak chciałem napisać, ale odnieść się do stwierdzenia ministry rozwoju regionalnego - Elżbiety Bieńkowskiej, że: "Unijne fundusze zmieniają Polskę". Niewątpliwie tak, ale także zmieniają Polaków. Brałem udział w ocenie jednego z setek projektów finansowanych z funduszy unijnych w ramach Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki. Projekt znakomity, natomiast język, jakim posługiwali się w jego opisie i ocenie wykonawcy oraz tzw. ewaluatorzy jest zaprzeczeniem troski o kulturę języka ojczystego. Niestety, pracownicy różnego rodzaju urzędów, którzy uczestniczą w odbiorze wyników prac zespołów projektowych są przesiąknięci angielszczyzną i nadmuchani nią jak balony. Może potraficie państwo przetłumaczyć to na język polski, jeśli on w naszym kraju jeszcze w ogóle ma obowiązywać?
1) zwalidowanie produktu;
2) beneficjent produktu (produktem jest np. program kształcenia);
3) empowerment decydentów;
4) mainstreaming produktu na poziomie horyzontalnym i wertykalnym;
5) wygenerowanie konkretnej dokumentacji.
Najzabawniejsze jest to, że posługujący się tym językiem, kiedy oceniają - przepraszam: "kiedy walidują projekty" -to zwracają uwagę na jasność i precyzyjność przekazu jako jedną z istotnych cech ich upowszechniania - przepraszam: "transferowania produktu". Walidowany produkt finalny nie może być "sztuką dla sztuki". Oj, nie jest, ale jego terminologia już jest.