10 czerwca 2013

Jaki był cel badania czasu pracy nauczycieli w Polsce?



Pytanie dotyczy badań czasu i warunków pracy nauczycieli. Przedstawiona w MEN 7 czerwca br. diagnoza rozmija się z celami, jakie ponoć zostały jej przypisane. Została ona przeprowadzona w ramach projektu systemowego pt. „Badanie jakości i efektywności edukacji oraz instytucjonalizacja zaplecza badawczego”, który został sfinansowany z PO Kapitału Ludzkiego, czyli środków publicznych. Czy warto było dociekać tego, czy o jakości i efektywności edukacji świadczy czas i warunki pracy nauczycieli? Przecież to jest oczywista oczywistość.

Już z wstępnej części opublikowanego Raportu wynikają pierwsze ograniczenia, jakie pojawiły się w procesie badawczym po uświadomieniu sobie przez badaczy, że samo ustalenie czasu pracy jest na tyle złożonym zadaniem, iż kwestia warunków pracy nie będzie mogła w nim być potraktowana z uwzględnieniem wszystkich jej aspektów i uwarunkowań. To po co było rozpoczynać te badania? Czyżby ich twórcy nie wiedzieli, jak należy konstruować projekt badawczy?

Badania - jak twierdzą ich autorzy - zostały zlecone przez związki zawodowe i to ich przedstawiciele oraz firma usługowa, a nie naukowcy, stanowili o koncepcji, metodach i narzędziach badawczych. Dlaczego zatem ZNP nie pokryje kosztów tej diagnozy? Ciekawa koncepcja realizowania badań na zlecenie związków zawodowych, za które zapłaciło całe społeczeństwo. Może jednak cel diagnozy był szczytny? Z Raportu IBE wynika coś odmiennego od jego oficjalnej wersji. Celem nadrzędnym badań miało być ponoć wniesienie pogłębionej refleksji na temat czasu pracy nauczycieli do debaty publicznej. Czy trzeba wydawać tyle milionów złotych, by wnieść pogłębioną refleksję na temat czasu pracy nauczycieli?

Otóż Marek Pleśniar - szef Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty stwierdza, że cel był zupełnie inny, niż ujawniają to w powyższym raporcie jego autorzy: (...) wiem, że raport - a raczej badania - zostały przeprowadzone na żądanie komisji doradczej MEN, do której należałem - pod pretekstem niemożności dokonywania zmian bez potrzebnej wiedzy. Jest to efekt akcji związków zawodowych, które żądaniem przeprowadzenia badań przerwały prace nad Kartą. Miały one być wznowione po raporcie. Byłem przy tym. Pisałem o tym tu i mówiłem o tym na naszych konferencjach."

Oznacza to, że była w MEN jakaś komisja doradcza, która postanowiła na koszt obywateli "zabawić się" ze związkowcami gromadząc przeciwko nim, a nie z ich udziałem, dane, by wymusić w Karcie Nauczyciela podwyższenie czasu pracy nauczycieli. Jak czytamy w Raporcie: "celem tego raportu jest przedstawienie rzetelnych analiz opartych na starannie zbieranych danych, przy czym otwarcie pokazujemy zarówno ich mocne strony, jak i ograniczenia i obciążenia wynikające z zastosowanej metody."

Otóż badania miały służyć jeszcze innym celom. Jednym z ważnych celów badania było (...) odkrycie dla publicznej debaty struktury czasu pracy nauczycieli. Nie pytajmy - po co? Być może w niej ukryte są pewne rezerwy podnoszenia jakości edukacji. Celem jest także pokazanie zróżnicowania czasu pracy i poszczególnych jego składowych wśród nauczycieli. Celem jest też szukanie zależności występujących pomiędzy różnymi składnikami czasu pracy nauczycieli." Pojawiły się jeszcze inne cele tych badań, a mianowicie:

"Celem jest także pełniejsze pokazanie grupy zawodowej jaką stanowią nauczyciele – w przypadku tych badań nauczyciele przedmiotów ogólnokształcących, którzy jednak stanowią trzon nauczycielskiego stanu. Pokazujemy podstawowe warunki pracy nauczycieli i szersze charakterystyki całej zbiorowości jako kontekst dyskusji o czasie pracy."

Wspomniana diagnoza dotyczyła jedynie nauczycieli przedmiotów ogólnokształcących, a więc pominęła pozostałe grupy nauczycieli jak np. nauczycieli szkół specjalnych, nauczycieli zawodu, nauczycieli świetlic i bibliotek itp. Innymi słowy wydano pieniądze na zbadanie dużej próby, ale jednak nie reprezentującej wszystkich kategorii tego zawodu. Dlaczego? Tego nikt nie wyjaśnia. Co wynika z faktu, że Instytut Badań Edukacyjnych przyjmuje pełną odpowiedzialność za metodologię i wyniki prezentowane w raporcie, który już na wstępie nie obejmował wszystkich grup zawodowych nauczycielskiej społeczności?

Pisałem o tym dużo wcześniej, kiedy MEN obwieszczał uruchomienie takich badań starając się zapewne uzyskać efekt propagandowej presji na związkowcach. To właśnie w mediach straszono ich i nauczycieli, że prowadzi się badania czasu ich pracy, a więc wkrótce skończą się dla tej grupy nieuzasadnione przywileje. Może zatem celem tych badań była walka ze stereotypem nauczyciela, który pracuje zaledwie 18 godzin, ma ponad trzy miesiące wakacji i ferii razem wziętych, a poziom wykształcenia młodzieży jest niski? Gdyby zatem zwiększyć tę liczbę pensum dydaktycznego (godzin przy tablicy), to zapewne efektywność kształcenia byłaby wyższa?

Jak można było sformułować i upubliczniać cel badań, którego istotą miało być przyłapanie nauczycieli na tym, że nie pracują 40 godzin tygodniowo, tylko na pewno mniej? To oczywiste, że przekazanie opinii publicznej, a więc i nauczycielom takiej intencji musiało uruchomić wyczulenie środowiska na próbie przyłapania go niejako "na gorącym uczynku", a raczej na jego braku? Nauczyciele - respondenci zdali sobie sprawę z tego, że w wyniku jakiejkolwiek próby wykazania im ponoszenia niższego nakładu czasu pracy, niż 40 godzin, będzie skutkować znaczącym podwyższeniem dotychczasowego pensum. Głupi nie są. To jest w końcu jedna z najlepiej w Polsce wykształconych grup zawodowych.

IBE postanowił zatem zbadać występowanie czegoś niepożądanego uprzedzając swoich badanych o tym celu. To tak, jakby przyjść do podejrzanej o działalność przestępczą osoby i powiedzieć jej, że w najbliższym czasie będzie obserwowana i przesłuchiwana na tę okoliczność, by można było wobec niej zastosować określone sankcje. Wiadomo, że jak przyjdzie lub zadzwoni do niej ankieter, to będzie grzeczna i poprawna. Tym bardziej, kiedy ją zapyta, czy aby nie kradnie?

09 czerwca 2013

ZIelono mi i niespokojnie .... w zielonej szkole



W polskich szkołach czuje się już końcówkę roku. Są takie klasy (zespoły uczniowskie), które właściwie nie mają już lekcji, bo... nauczyciele nie mają dla nich czasu. Muszą wypełniać stertę dokumentów, formularzy, arkuszy. Robią tak w klasach, w obecności uczniów pozwalając im na to, by sami zajęli się sobą. Jak któryś jest za głośno, to natychmiast spada na niego reprymenda. Tylko czym jeszcze można "niesfornych" postraszyć? No i czy rzeczywiście to oni są niesforni? Jeszcze niektórzy nauczyciele dopytują, przepytują uczniów, którym zależy na poprawie oceny końcowej z ich przedmiotu. Pozostali są w klasie intruzami. Najlepiej, jakby w ogóle nie przychodzili do szkoły. Po co pałętają się po niej i tylko przeszkadzają nauczycielom w pracy... papierowej.

W nieco lepszej sytuacji są uczniowie tych klas, którzy wyjeżdżają w tym okresie na tzw. "zielone szkoły" czy wycieczki. Ze szkołą to, co niby ma być zielone, nie ma nic wspólnego, ale zawsze można odnotować w swoim dorobku dydaktycznym ów hit doby transformacji. W gruncie rzeczy przyzwolenie nadzoru pedagogicznego na tego typu pseudopraktyki, a często i zachęta wiąże się z faktem ratowania stanu rodzimych ośrodków wypoczynkowych oraz wspieranie polskiej wsi. Najczęściej w takich właśnie ośrodkach mogą znaleźć sezonowe zatrudnienie okoliczni mieszkańcy, więc trudno się dziwić, że ktoś jednak cieszy się z tego faktu.

Z "zielonych szkół" zadowoleni są uczniowie, bo mają w ciągu roku szkolnego najnormalniejsze wakacje, labę, totalny luz poza tym, że od czasu do czasu pełniący rolę opiekunów nauczyciele będą od nich oczekiwać spełnienia minimalnych wymogów regulaminowych - żeby wstali o określonej porze, umyli się, posprzątali w pokojach (głównie butelki, puszki, opakowania od wypalonych papierosów, śmieci itp.), łaskawie przyszli na posiłki i starali się w ciągu dnia zachowywać względnie przyzwoicie. W nocy nauczyciele mają prawo do odpoczynku, w odróżnieniu od młodzieży szkolnej, która nadaje mu zupełni inny charakter, weryfikując prawdy i mity edukacji seksualnej. W gruncie rzeczy jest to sprawdzian efektywności realizowania w ramach zajęć pozalekcyjnych programu tej edukacji przez młodzieżówkę Ruchu Palikota w ramach środków unijnych. Im mniej jest po takich szkołach ciąż, tym lepsza była edukacja.

Ciekawe, czy tymi wskaźnikami posługują się dzisiaj pedagodzy szkolni? Pamiętam, że przed laty b. minister edukacji Roman Giertych nakazał nawet dyrektorom szkół policzenie ciężarnych uczennic. Nigdzie jednak MEN nie opublikował raportu z tych wyliczanek. Nie wiemy też, czy - a jeśli tak, to w jakim zakresie - analizowano korelację zmiennych: "edukacja seksualna w szkołach" w wykonaniu grupy SPUNK a liczba ciąż, poronień wśród uczennic szkół podstawowych, gimnazjów i szkół ponadgimnazjalnych po "zielonej szkole" lub kilkudniowej wycieczce krajoznawczo-turystycznej? Mogłaby powstać na tej podstawie dobra praca doktorska lub nawet habilitacyjna. Przed nami są jeszcze wakacje, w tym kolonie czy obozy dziecięco-młodzieżowe.


W ostatnim czasie do "zielonych szkół" zachęca się też przedszkola. Tym samym należałoby mówić o "zielonych przedszkolach", ale ta nazwa może być dla naszych zachodnich pedagogów myląca, bowiem tam zielone przedszkole to edukacja w naturalnym środowisku. Dzieci przez cały rok przedszkolny nie uczęszczają na zajęcia i posiłki do budynku, ale realizują wszystkie formy aktywności w środowisku naturalnym, w lesie, na łąkach, nad jeziorem czy stawem. Czesi określają tego typu przedszkola jako "wychowania w przyrodzie". Najpiękniej jest wiosną i latem, o ile nie padają deszcze, jest sucho i słonecznie. Nieco trudniej jest takim dzieciom w okresie jesiennym i zimowym, gdyż zajęcia przez kilka godzin tylko i wyłącznie na powietrzu, w naturze, często deszczowej czy skutej lodem i zasypanej śniegiem mogą wydawać się mało atrakcyjne. A jednak tego typu formy survivalowe cieszą się narastającym zainteresowaniem niektórych rodziców.


"Zielone przedszkole" jest dla dzieci w wieku przedszkolnym fantastyczną okazją do niemalże nieustannego przebywania na wolnym powietrzu, do zabaw, gier, zawodów itp. Survivalem natomiast jest przetrwanie tego okresu przez niektóre nauczycielki, które nie mają - jak w budynku - ograniczonej i dającej się w pełni kontrolować przestrzeni do pracy z dziećmi, ale właśnie muszą zapanować nad jej otwartością i nieoznaczonością. Do tego dochodzą dodatkowe emocje - dziecięcej tęsknoty za własnym domem, rodzicami, radości, wzruszeń i nowych lęków, gdyż tu dzieci poddawane są bardzo silnej presji grupy rówieśniczej niemalże przez 24 godziny na dobę. Nauczycielki nie mogą spać spokojnie, bo jednak długo trwa wieczorna toaleta maluchów, utulanie ich do snu czy panowanie nad emocjonalnym rozedrganiem.


W przedszkolu, które kończy moja córka, nie było na szczęście "zielonej - śródrocznej kolonii", natomiast został zorganizowany znakomity piknik dla rodzin przedszkolaków. Sprawdzili się rodzice, którzy zatroszczyli się o najróżniejsze wiktuały podwieczorkowe (ciasta, sałatki, cukierki, zimna napoje, a nawet grillowane kiełbaski i... wata cukrowa oraz popcorn). Niezwykłym wydarzeniem dla przedszkolaków było to, że wybrani rodzice przygotowali dla nich własny spektakl teatralny: w tym roku był wystawiony "Kopciuszek" - dowcipnie, z własnym tekstem, znakomitymi gagami aktorskimi, rewelacyjną scenografią i prawdziwie teatralnymi strojami. Zabawa była przednia dla wszystkich. Były też dla wszystkich dzieci przygotowane upominki. Każde mogło wylosować pamiątkowy prezent. Szkoda, że przepisy nie pozwalają na organizowanie w przedszkolach loterii fantowych, gdyż z tego typu akcji można było przed laty uzyskać trochę grosza na zakup jakiejś nowej pomocy dydaktycznej czy wyremontowanie sprzętu na placu zabaw.


(fotografie z "Rodzinnego Pikniku" w Przedszkolu Publicznym Nr 106 w Łodzi - wspaniała kadra pedagogiczna, genialna praca z dziećmi, stąd i naturalnie współpracujący z nią rodzice)



08 czerwca 2013

Reakcje na Opinię Zespołu Polityki Oświatowej Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN w sprawie pseudoreform szkolnych

Można zapoznać się z nimi w komentarzach do mojego artykułu w Rzeczpospolitej z dn. 6 czerwca 2013 r. Tu zamieszczam kilka opinii, które otrzymałem drogą mailową od przedstawicieli różnych pokoleń, od profesorów psychologii, filozofii, językoznawstwa, ale i pedagogów i młodych doktorów pedagogiki:


Szanowny Panie Profesorze, pozwalam sobie posłać link do wywiadu z Polską Minister Edukacji Narodowej. Długo zastanawiałam się co na ten temat napisać, ponieważ z jednej strony powszechnie znany jest brak kompetencji obecnie rządzących ale z drugiej strony wcale nie jest mi do śmiechu. To nie jest kabaret. Minister nie wie na czym polega praca nauczyciela w szkole, myli nauczanie przedszkolne z wczesnoszkolnym, nie wie na czym polegają obowiązki nauczycieli w szkole, nie potrafi operować faktami, liczbami, deprecjonuje grono pedagogów - naukowców, wspierając się nie wiadomo jakim zdaniem nie wiadomo których rektorów. Można jedynie zapytać: dlaczego z Minister Edukacji Narodowej nie da się wygrać na argumenty? Bo ona nie ma żadnych argumentów. https://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=dE-P14bPULk#!


***********

Drogi Bogusławie, gratuluję mocnego tekstu w "R", polemicznego wobec celebryckiego wystąpienia T. Ostatnio słuchałem wystąpienia w czasie konferencji młodej oburzonej obywatelki nauki. Zarzuciła środowisku (zwłaszcza prof. części i establishmentowi naukowemu) "kolaboracjonizm" wobec narzucanego przez MNiSzW systemu organizacji i zarządzania. Ów kolaboracjonizm - jej zdaniem - w swojej gorliwości przekracza oczekiwania Resortu. W dużej mierze podzielam tę opinię, dorzucając tytułem obrazy "koniunkturalizm" i "serwilizm". Jednak rośnie oburzenie młodych i starych.


***********

Drogi Kolego, Gratuluję tekstu o meandrach edukacji. Turski jest rzeczywiście w gorącej wodzie kąpany i znamionuje go "myślenie widowiskowe"; typowy fizyk nie-teoretyk - niestety. Piszę ten list nie tylko żeby POGRATULOWAĆ Pańskiego tekstu. Sygnalizowane w nim polityczne "majstrowanie" w systemach edukacyjnych odnosi się też (niestety) do wielu bezsensownych zmian w systemie kształcenia/ przygotowywania zawodowego nauczycieli. Sensowny wariant seminariów nauczycielskich, wzorowany na programach/ideach przedwojennych został arbitralnie zmieniony w latach 70., gdy zlikwidowano Licea Pedagogiczne, a później chaotycznie "odbijano się" od ściany, do ściany: SN-y, kursy po
ogólniaku, "nauczycielskie" kierunki uniwersyteckie itp. itd. W sytuacji politycznego "majstrowania" wzorce światowe nie mają żadnego znaczenia. Kto pamięta, że Licea Pedagogiczne były wzorowane na przedwojennych wzorcach edukacji nauczycieli w Europie Zachodniej, z solidną metodyką, psychologią, logiką, a nawet elementami tzw. szkoły pracy.

Tymczasem konieczny jest, jak sądzę, powrót do dwustopniowego systemu kształcenia nauczycieli czyli solidne licea pedagogiczne (baza zawodu), a później edukacja specjalistyczna, jedno- lub wieloprofilowa, na studiach uniwersyteckich.

************

Pozwalam sobie przesłać Państwu mój głos w sprawie kontrowersji dotyczących stanowiska KNP PAN w sprawie nowelizacji ustawy oświatowej. Oto link do artykułu: http://damianmuszynski.natemat.pl/63999,na-edukacji-zna-sie-kazdy


************

Chcielibyśmy Panu bardzo podziękować za to, że uczymy się od Pana odwagi wyrażania stanowiska w sprawach pilnych i ważnych dla edukacji i sytuacji pedagogów w Polsce. To dla nas ogromnie ważne i dodające nam sił w naszych działaniach. Z dużym zainteresowaniem śledzimy dyskurs naukowy i medialny dotyczący stanu edukacji, podejmujemy również dyskusje w komentarzach do artykułów. Chcemy jednak osobiście (choć całą grupą przecież) Panu pogratulować odpowiedzi na "polemikę" (?) Pana Profesora Turskiego oraz innych tekstów, które demaskują działania Ministerstwa, diagnozują stan edukacji w Polsce. Bardzo za to dziękujemy.