Jak odzyskać szkołę dla społeczeństwa, dla obywateli, którzy kierują swoje dzieci do instytucji rzekomo publicznej, a w istocie podporządkowanej nomenklaturze partii władzy? Od lat wydaje nam się, że największym problemem polskiej szkoły jest struktura systemu oświatowego, tempo wdrażanych reform, przeładowane podstawy programowe czy niedofinansowanie edukacji. To wszystko prawda, ale pod powierzchnią tych patologii leży coś głębszego, co zwykle wymyka się uwadze.
W Polsce mamy problem nie tylko z reformą edukacji, skoro jej kolejna wersja tkwi w doktrynie etatystycznej polityki oświatowej. W istocie źródło patoedukacji wynika z jej zawłaszczania przez kolejno urzędujące w MEN partie polityczne, które traktują edukację jako przestrzeń do realizowania własnych wizji świata.
Sprzeciw
wobec Reformy26 nie jest ani kaprysem nauczycieli, ani konserwatywną histerią,
ani rodzicielskim niepokojem, ale reakcją części społeczeństwa na logikę
partiokracji, która niszczy społeczną umowę edukacyjną. Odwrót od zaufania
do władz resortu edukacji nie jest przyczyną destabilizacji edukacji, ale jej
konsekwencją.
Obywatele
nie przestali ufać państwu, gdyż w nim żyją i realizują swoje marzenia,
zaspokajają indywidualne i społeczne potrzeby. Przestali ufać partiom,
które przejmują struktury państwa do realizowania własnych
interesów. Jeśli ktokolwiek chce zbudować edukację odporną na polityczne
wahadło, to musi zrozumieć, gdzie dokładnie przebiega rysa reprodukowanego od
1997 roku kryzysu oświatowego.
Partiokracja
w polityce oświatowej jest chorobą długiego trwania, a trzeba zdawać sobie
sprawę z tego, że nie jest ona tym samym, co polityczność. Każde
państwo demokratyczne jest polityczne, podobnie jak tworzone i rozwiązywane
przez polityków problemy jego mieszkańców. Jednak partie polityczne w
Polsce zdradziły umowę społeczną transformacji ustrojowej z lat 1980-1989
wykonując ruch bardziej radykalny. Zajęły miejsce państwa, jego instytucji,
dóbr, przejmując je nie jako dobro wspólne, lecz jako „strefę swoich
wpływów".
W
polityce oświatowej ta dynamika ma kilka rozpoznawalnych symptomów. Po
pierwsze, obowiązuje w polityce logika zwycięzcy. Kto wygrywa wybory, ten
zmienia podstawy programowe kształcenia ogólnego i wychowania, zmienia
nadzór pedagogiczny, reorganizuje strukturę szkół, jakby zaczynał historię
oświaty od nowa.
Po
drugie, tę politykę cechuje brak ciągłości, zarządzania edukacją zgodnie z
zapisaną w ustroju III RP zasadą subsydiarności. Ta została zdradzona przez
pseudoelity "Solidarności", które od czasu pierwszej reformy ustroju
szkolnego za rządów AWS odstąpiły od polityki edukacyjnej ponad rządami.
Powróciła typowa dla państwa minionego ustroju polityka edukacyjna poszczególnych
formacji rządowych.
"Subsydiarność jako zasada organizacji państwa oznacza z jednej strony, że żadna władza (co obejmuje również władzę [publiczną) nie powinna przeszkadzać obywatelom ani grupom społecznym w podejmowaniu ich własnych zadań. Z drugiej strony subsydiarność opiera się na założeniu, że celem każdej władzy jest pobudzenie, wspomaganie, a ostatecznie - w razie potrzeby - uzupełnianie działalności tych podmiotów, które nie są samowystarczalne. Oznacza to m.in., że każda władza wyższego szczebla realizuje te zadania, których nie może podjąć szczebel niższy" (Państwo sprawne, przyjazne, bezpieczne, Warszawa: URM, s.29).
Po
trzecie, ustawa o systemie oświaty w swojej wersji jako ustawa prawo
oświatowe traktowana jest przez kolejnych ministrów jako oręż ideologiczny.
Wprawdzie przepisano z Konstytucji III RP fundamentalne wartości dla całego
społeczeństwa otwartego, obywatelskiego, ale na tym poprzestano, sięgając po
centralne wartości zmieniającej się partiokracji.
Szkoła
służy zatem nie tyle kształceniu obywateli państwa demokratycznego,
pluralistycznego, lecz ma wzmacniać światopoglądową misję rządzących,
likwidować, a jeśli jest to niemożliwe, to przynajmniej neutralizować ich
przeciwników. Edukacja szkolna ma sprzyjać budowaniu politycznej
tożsamości młodego pokolenia, która będzie zgodna z ideologią partii
władzy. Każde środowisko wchodzące do MEN, a więc lewicowe, prawicowe czy
centro liberalne postępuje mniej więcej tak samo, tylko operuje innym
językiem.
Brak
rzetelnych badań ogólnokrajowych, ale i pilotaży poprzedzających wprowadzane
zmiany ustrojowe, programowe a nawet metodyczne podporządkowany jest
natychmiastowej wykonalności, by społeczeństwo nie zdążyło się zorientować w
ideokratycznej strategii "top-down" i zbuntować. Kolejne
deformy szkolne przyjmują postać „"zmian natychmiastowych”, bez naukowego
ich uzasadnienia, a więc są nieprofesjonalne.
Twierdzenia
kolejnych ministrów o rzekomej konsultacji społecznej, wysłuchaniach
publicznych są tylko do odhaczania, by można było wmówić społeczeństwu, że
rządzący uwzględnili ... rzekomo 200 tysięcy uwag, listów, komentarzy. Zasadność deformujących zmian legitymizują grona doradców, zespoły rzekomo je monitorujących "ekspertów". ważne, by ich nazwiska były afiliowane przy instytucjach, organizacjach czy środowiskach. Niejawne
prawo do takiej polityki jest zapisane w systemie etatystycznej
władzy.
Szkolnictwo
działa dziś na zasadzie sinusoidy: co 4–8 lat następuje w nim zmiana założeń
ideowych, programów, logiki nauczania, bo - mimo 2025 roku - traktuje się
edukację w tych placówkach nadal w sposób instrumentalny,
behawioralny. Dlatego utrata zaufania do władz MEN nie spadła z nieba.
Reprezentująca państwo niekompetentna nomenklatura prowadzi wojnę z
opozycją, zaś obowiązek szkolny jest idealnym środkiem do prowadzenia
wojny plemion politycznych.
Od jutra zacznę publikować projekt przywrócenia polskiej edukacji standardów publicznej a nie partyjno-państwowej oświaty.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nie będą publikowane komentarze ad personam