(Foto:moje)
Wrzesień
to taki dziwny miesiąc: dzieci wracają do szkół, rodzice do porannego biegania
z kanapkami, a nauczyciele do… frustracji. I tak co roku. Z tym że tym razem, w
2025, frustracja jest już tak gęsta, że można by nią kroić powietrze kredą.
Ministerstwo
Edukacji Narodowej, jak zwykle, w doskonałym nastroju. Na konferencjach –
uśmiechy, zapowiedzi „rewolucyjnych” zmian i entuzjazm, który nie przystaje do
nastrojów w realnych szkołach. W rzeczywistości, zamiast rewolucji, mamy
kosmetykę: trochę mniej religii, trochę innej podstawy programowej z WF-u i
nowy przedmiot o dumnej nazwie „edukacja obywatelska”, który w praktyce wygląda
jak lustrzane odbicie „Historii i Teraźniejszości”. Tyle że w krzywym
zwierciadle.
Związek
Nauczycielstwa Polskiego zapowiada manifestację 1 września, Solidarność zaś swoją
13 września, a Forum Związków Zawodowych przewiduje kolejną w październiku. Krótko
mówiąc, ulice Warszawy znów zobaczą transparenty, gdyż czara goryczy się
przelała. Władza obiecywała podwyżki, a skończyło się jak zwykle: na
obietnicach. Czy 10 procent więcej w pensji zmieniłoby rzeczywistość
nauczycieli? Wątpliwe. Zwłaszcza że dzisiejsze nauczycielskie wynagrodzenia
balansują gdzieś w okolicach płacy minimalnej.
Rodzice
i uczniowie też nie mają powodów do radości. Chaos w oświacie ma się świetnie.
Nowe przepisy podpisywane w ostatniej chwili, dyrektorzy układający plany „na
ślepo”, a młodzież – zamiast skupić się na maturze – zastanawia się, z którego
przedmiotu i w którym tygodniu zrobi się nagle „eksperyment edukacyjny”.
Piętnastolatkowie, zamiast budować więź ze szkołą, coraz częściej patrzą na nią
jak na zło konieczne. Trudno się dziwić – trudno identyfikować się z
instytucją, która co roku zmienia zasady gry.
Ministerstwo
powtarza, że program jest „odchudzony”. Nauczyciele wzruszają ramionami, bo w
praktyce oznacza to jeszcze więcej godzin, jeszcze mniej elastyczności i
jeszcze większy stres. Władza mówi: „to szansa na rozwój”. Nauczyciele mówią:
„kolejna misja przetrwania”.
Oczywiście
są też zadowoleni. Rząd, eksperci współpracujący z MEN, organizacje, które
dostaną granty i dotacje, część rodziców widzących w reformie krok w stronę
laicyzacji szkoły. Oni wszyscy patrzą na nowy rok szkolny z uśmiechem. Ale
przeciętny uczeń i nauczyciel? Ci widzą raczej, że znowu stali się królikami
doświadczalnymi w kolejnym eksperymencie pod tytułem „reforma edukacji”.
Pytanie,
które powraca niczym echo: czy naprawdę można budować dobrą szkołę, jeśli co
kilka lat zmienia się jej fundamenty? A może polska szkoła jest jak plac budowy –
zawsze rozkopana, nigdy gotowa?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nie będą publikowane komentarze ad personam