Polscy
studenci są twardzi. Właśnie jeden z nich wygrał w Wojewódzkim Sądzie
Administracyjnym proces przeciwko macierzystemu uniwersytetowi, którego
profesor oblał go na egzaminie, a nie powinien. Udowodnił, że zadania
egzaminacyjne były inne od zapowiedzianych w sylabusie. Teraz drżą
profesorowie, by ich rektor nie obciążył kosztami kolejnych pozwów, skoro
zapisane przez nich w sylabusach kryteria ocen wprawdzie zostały przez nich
zoperacjonalizowane, ale i tak zastosują inne.
Na
taką odwagę nie stać amerykańskich studentów, bo - jak Greg Lukianoff i
Jonathan Haidt piszą w swojej książce "Rozpieszczony umysł" (2023)
młodzi w ich kraju są krusi. Przyjęli założenie, że studenci są krusi, tylko
trzeba było je jakoś udowodnić, skoro jest nowe (s.21). Jeden z nich - Greg -
jest słaby od jakiegoś czasu, bo boryka się z nawracającą depresją, ponoć
podobnie jak miliony ludzi na świecie. Trochę to dziwna przesłanka, gdyż nikt
nie wie, jak inni doświadczają depresji.
Amerykańscy
autorzy wiedzą, choć nie podają źródła, że "Na studia przychodzą osoby,
które doświadczyły w życiu dyskryminacji, biedy, przeszły traumy lub miały
styczność z chorobami psychicznymi" (s.22). Zapewne dotyczy to nie tylko
amerykańskich studentów psychologii, skoro przetłumaczono książkę na język
polski, żeby i im nauczyciele akademiccy stworzyli przyjazną, inkluzyjną
atmosferę.
Życie
jednak to nie bajka, jest niesprawiedliwe, twierdzą autorzy w poszukiwaniu
mądrości. Uniwersytet stanie się najlepszym poligonem doświadczania życia,
jeśli nie będzie "bańką bezpieczeństwa", edukowaniem ich niejako pod
kloszem, nadopiekuńczo. "Wielu studentów uczy się myśleć w zniekształcony
sposób, co zwiększa prawdopodobieństwo, że staną się krusi, nerwowi i
wrażliwi" (s. 23).
No,
ale nie nasi studenci. Nasi muszą być twardzi jak Roman Bratny. O ile amerykańskim
studentom psychologii wpaja się zniekształcenia poznawcze, o tyle polscy nie są
rozpieszczani, co udowodnił wspomniany student. Straszna jest socjalizacja i
edukacja w USA, skoro "(...) rodzice, nauczyciele w szkołach podstawowych
i ponadpodstawowych, profesorowie uniwersyteccy oraz administracja uczelni
nieświadomie wpajają całym pokoleniom studentów nawyki mentalne, które
obserwuje się u osób cierpiących na nerwicę i depresję. (...) nauczono ich
wyolbrzymiać zagrożenia, stosować myślenie dychotomiczne (inaczej binarne),
ufać pierwszym reakcjom kierowanym przez emocje i wzmacniać je, a także ulegać
licznym zniekształceniom poznawczym (...)".
Współczuję
amerykańskiemu narodowi, że doczekał się tak kruchego pokolenia Z.
Proponuję zwiększyć nabór na studia w Polsce, to od razu odzyskają równowagę
psychiczną. Publicysta Haidt nie może darować nauczycielkom przedszkola, do
którego posyłał swoje dziecko, że zabraniały mu spożywania orzeszków
ziemnych.
Gdyby
Haidt posłał swojego syna Maxa do polskiego przedszkola, to nie przeżyłby
pierwszej traumy jako rodzic i może studiowałby coś innego niż psychologię. A
tak, miliony czytelników przekładu tej książki może popaść w traumę. Tylko
patrzeć, jak książka ukaże się w Czechach, gdzie od lat dzieci jedzą fistaszki.
Zgroza. Może być im wówczas zabronione.
Lukianoff
i Haidt uważają, że przesadza się z ochroną dzieci przed zagrożeniami, chociaż
nie mają nic przeciwko nakazowi przewożenia dzieci w samochodach w fotelikach.
Nadmierna empatia wobec studentów jest - ich zdaniem - niewłaściwa, choć nie
wiadomo, jak wskaźnikować jej poziom. Sami stosują binarne kody komunikacyjne,
czego dowodem jest podany przez nich na s.47 problem używania zaimka w
zwracaniu się do studentów.
Książka
psychologów jest zbiorem opowiastek a nie naukowych analiz, chociaż rzadko, bo
rzadko, ale przywołują niektóre koncepcje naukowe czy idee. Odwołują się też
miejscami do czyjejś pracy np. Jean Twengen na temat internetowej generacji,
która ponoć ma obsesję na punkcie bezpieczeństwa.
Odnoszę
wrażenie po przeczytaniu tej książki, że psychoterapeutom chodzi o powiększenie akademickiej
klienteli, by mieli zapewnione zyski. Jak wmówi się studentom, że mają ze sobą
problemy, co nie jest trudnym zadaniem, to nie będą widzieć "(...) niczego
złego w wizycie u psychologa" (s. 59). Oni wiedzą bez badań naukowych, że
myśl, iż wszystko jest bez sensu, "(...) pojawia się przelotnie u bardzo
wielu ludzi(...) (s.64).
W
tej książce roi się od pseudonaukowych zwrotów, mających czegoś dowodzić,
jak:
-
"niektórzy profesorowie (oraz członkowie władz uczelni) ..." (s.69);
-
"(...) wciąż bardzo wiele ludzi..."(s.70);
-
"Tymczasem wiele przykładów podanych przez..." (s.71);
-
"Większość ludzi właśnie w taki sposób postrzega..."... "Jednak
niektórzy aktywiści..."(s.75);
-
"Nie ulega wątpliwości, że wiele osób na całym świecie..."(s.76),
-
"Inny student powiedział: Myślę, że z 90% tego, co chciałbym
powiedzieć...";
-"
Każdy profesor, jak każdy człowiek, ma zaburzony proces myślenia... " (s.
167), itp., itd.
Rzekomo
wybitni psycholodzy formułują generalne wnioski na podstawie sondażu opinii
studentów jednego uniwersytetu (s. 81) lub indywidualnych przypadków (np.s.88).
Słaba to argumentacja, bo nienaukowa. Gdyby tak napisał student w pracy
licencjackiej, to nie zaliczyłby seminarium. Muszę ów błąd wpisać do sylabusa,
by nie skierował pozwu do sądu albo by jako sygnalista nie skierował sprawy do
rektora. Chyba wpiszę też tę książkę na listę prac zbytecznych, a nawet
toksycznych.
Dobrze, że autorzy tej książki czytali filozofię,
bo miejscami powołują się na Sokratesa, by prowokować studentów, żądlić ich,
kwestionować ich postrzeganie świata. Tylko, czy w ten sposób sami nie będą
sprzyjać wpadaniu kruchych osobników w depresję? W podsumowaniu jednego z
rozdziałów cytują Epikteta: "nie samo wydarzenie (...) gnębi (człowieka),
ale mniemanie, jakie ten człowiek ma o nim" (s. 84). Z samego posiadania
przez kogoś mniemania o innym nie wynika fakt jego gnębienia.
Lukianoff
i Haidt o tym nie wiedzą? Wiedzą, ale tylko tak napisana popsychologia dobrze
się sprzedaje. Tylko, czy Polaków obchodzą wydarzenia na kampusach amerykańskich
uniwersytetów? Autorzy przywołują dziennikarskie artykuły na temat wydarzeń
przemocowych w tych środowiskach tak, jakby miały one dowodzić jakichś
uniwersalnych prawidłowości społecznych. Dziennikarskie kroniki wypadków
niczego nie dowodzą nawet wówczas, kiedy nada im się określenie typu:
"call-out" (s. 115, 121).
Autorzy
wielokrotnie powracają do przemocowych wydarzeń w kilku amerykańskich
uniwersytetach tak, jakby miały one świadczyć o ich uniwersalnym charakterze.
Tytuł jednego z podrozdziałów (s.182) strawestuję na koniec mojej opinii: Książka
wielkich nieprawd.
Można przypuszczać, że autorom zależało także na tym, by poinformować czytelników, iż amerykańskie (wszystkie?) uniwersytety są siedliskiem lewicy a prawica jest poza ich kampusami. Zdaje się, że wkrótce to się zmieni zgodnie z amerykańskim pragmatyzmem.