15 stycznia 2025

O kruchości studentów

 


Polscy studenci są twardzi. Właśnie jeden z nich wygrał w Wojewódzkim Sądzie Administracyjnym proces przeciwko macierzystemu uniwersytetowi, którego profesor oblał go na egzaminie, a nie powinien. Udowodnił, że zadania egzaminacyjne były inne od zapowiedzianych w sylabusie.  Teraz drżą profesorowie, by ich rektor nie obciążył kosztami kolejnych pozwów, skoro zapisane przez nich w sylabusach kryteria ocen wprawdzie zostały przez nich zoperacjonalizowane, ale i tak zastosują inne.

 Na taką odwagę nie stać amerykańskich studentów, bo - jak Greg Lukianoff i Jonathan Haidt piszą w swojej książce "Rozpieszczony umysł" (2023) młodzi w ich kraju są krusi. Przyjęli założenie, że studenci są krusi, tylko trzeba było je jakoś udowodnić, skoro jest nowe (s.21). Jeden z nich - Greg - jest słaby od jakiegoś czasu, bo boryka się z nawracającą depresją, ponoć podobnie jak miliony ludzi na świecie. Trochę to dziwna przesłanka, gdyż nikt nie wie, jak inni doświadczają depresji.

Amerykańscy autorzy wiedzą, choć nie podają źródła, że "Na studia przychodzą osoby, które doświadczyły w życiu dyskryminacji, biedy, przeszły traumy lub miały styczność z chorobami psychicznymi" (s.22). Zapewne dotyczy to nie tylko amerykańskich studentów psychologii, skoro przetłumaczono książkę na język polski, żeby i im nauczyciele akademiccy stworzyli przyjazną, inkluzyjną atmosferę.

Życie jednak to nie bajka, jest niesprawiedliwe, twierdzą autorzy w poszukiwaniu mądrości. Uniwersytet stanie się najlepszym poligonem doświadczania życia, jeśli nie będzie "bańką bezpieczeństwa", edukowaniem ich niejako pod kloszem, nadopiekuńczo. "Wielu studentów uczy się myśleć w zniekształcony sposób, co zwiększa prawdopodobieństwo, że staną się krusi, nerwowi i wrażliwi" (s. 23). 

No, ale nie nasi studenci. Nasi muszą być twardzi jak Roman Bratny. O ile amerykańskim studentom psychologii wpaja się zniekształcenia poznawcze, o tyle polscy nie są rozpieszczani, co udowodnił wspomniany student. Straszna jest socjalizacja i edukacja w USA, skoro "(...) rodzice, nauczyciele w szkołach podstawowych i ponadpodstawowych, profesorowie uniwersyteccy oraz administracja uczelni nieświadomie wpajają całym pokoleniom studentów nawyki mentalne, które obserwuje się u osób cierpiących na nerwicę i depresję. (...) nauczono ich wyolbrzymiać zagrożenia, stosować myślenie dychotomiczne (inaczej binarne), ufać pierwszym reakcjom kierowanym przez emocje i wzmacniać je, a także ulegać licznym zniekształceniom poznawczym (...)".

Współczuję amerykańskiemu narodowi, że doczekał się tak kruchego pokolenia Z.  Proponuję zwiększyć nabór na studia w Polsce, to od razu odzyskają równowagę psychiczną. Publicysta Haidt nie może darować nauczycielkom przedszkola, do którego posyłał swoje dziecko, że zabraniały mu spożywania orzeszków ziemnych. 

Gdyby Haidt posłał swojego syna Maxa do polskiego przedszkola, to nie przeżyłby pierwszej traumy jako rodzic i może studiowałby coś innego niż psychologię. A tak, miliony czytelników przekładu tej książki może popaść w traumę. Tylko patrzeć, jak książka ukaże się w Czechach, gdzie od lat dzieci jedzą fistaszki. Zgroza. Może być im wówczas zabronione.

Lukianoff i Haidt uważają, że przesadza się z ochroną dzieci przed zagrożeniami, chociaż nie mają nic przeciwko nakazowi przewożenia dzieci w samochodach w fotelikach. Nadmierna empatia wobec studentów jest - ich zdaniem - niewłaściwa, choć nie wiadomo, jak wskaźnikować jej poziom. Sami stosują binarne kody komunikacyjne, czego dowodem jest podany przez nich na s.47 problem używania zaimka w zwracaniu się do studentów.

Książka psychologów jest zbiorem opowiastek a nie naukowych analiz, chociaż rzadko, bo rzadko, ale przywołują niektóre koncepcje naukowe czy idee.  Odwołują się też miejscami do czyjejś pracy np. Jean Twengen na temat internetowej generacji, która ponoć ma obsesję na punkcie bezpieczeństwa. 

Odnoszę wrażenie po przeczytaniu tej książki, że psychoterapeutom chodzi o powiększenie akademickiej klienteli, by mieli zapewnione zyski. Jak wmówi się studentom, że mają ze sobą problemy, co nie jest trudnym zadaniem, to nie będą widzieć "(...) niczego złego w wizycie u psychologa" (s. 59). Oni wiedzą bez badań naukowych, że myśl, iż wszystko jest bez sensu, "(...) pojawia się przelotnie u bardzo wielu ludzi(...) (s.64).

W tej książce roi się od pseudonaukowych zwrotów, mających czegoś dowodzić, jak: 

- "niektórzy profesorowie (oraz członkowie władz uczelni) ..." (s.69);

- "(...) wciąż bardzo wiele ludzi..."(s.70);

- "Tymczasem wiele przykładów podanych przez..." (s.71);

- "Większość ludzi właśnie w taki sposób postrzega..."... "Jednak niektórzy aktywiści..."(s.75);

- "Nie ulega wątpliwości, że wiele osób na całym świecie..."(s.76),

- "Inny student powiedział: Myślę, że z 90% tego, co chciałbym powiedzieć...";

-" Każdy profesor, jak każdy człowiek, ma zaburzony proces myślenia... " (s. 167), itp., itd.

Rzekomo wybitni psycholodzy formułują generalne wnioski na podstawie sondażu opinii studentów jednego uniwersytetu (s. 81) lub indywidualnych przypadków (np.s.88). Słaba to argumentacja, bo nienaukowa. Gdyby tak napisał student w pracy licencjackiej, to nie zaliczyłby seminarium. Muszę ów błąd wpisać do sylabusa, by nie skierował pozwu do sądu albo by jako sygnalista nie skierował sprawy do rektora. Chyba wpiszę też tę książkę na listę prac zbytecznych, a nawet toksycznych. 

   Dobrze, że autorzy tej książki czytali filozofię, bo miejscami powołują się na Sokratesa, by prowokować studentów, żądlić ich, kwestionować ich postrzeganie świata. Tylko, czy w ten sposób sami nie będą sprzyjać wpadaniu kruchych osobników w depresję? W podsumowaniu jednego z rozdziałów cytują Epikteta: "nie samo wydarzenie (...) gnębi (człowieka), ale mniemanie, jakie ten człowiek ma o nim" (s. 84). Z samego posiadania przez kogoś mniemania o innym nie wynika fakt jego gnębienia.

Lukianoff i Haidt o tym nie wiedzą? Wiedzą, ale tylko tak napisana popsychologia dobrze się sprzedaje. Tylko, czy Polaków obchodzą wydarzenia na kampusach amerykańskich uniwersytetów? Autorzy przywołują dziennikarskie artykuły na temat wydarzeń przemocowych w tych środowiskach tak, jakby miały one dowodzić jakichś uniwersalnych  prawidłowości społecznych. Dziennikarskie kroniki wypadków niczego nie dowodzą nawet wówczas, kiedy nada im się określenie typu: "call-out" (s. 115, 121).

Autorzy wielokrotnie powracają do przemocowych wydarzeń w kilku amerykańskich uniwersytetach tak, jakby miały one świadczyć o ich uniwersalnym charakterze. Tytuł jednego z podrozdziałów (s.182) strawestuję na koniec mojej opinii: Książka wielkich nieprawd.

Można przypuszczać, że autorom zależało także na tym, by poinformować czytelników, iż amerykańskie (wszystkie?) uniwersytety są siedliskiem lewicy a prawica jest poza ich kampusami. Zdaje się, że wkrótce to się zmieni zgodnie z amerykańskim pragmatyzmem.