(szkoła bez szkoły "w budowie")
W jednym z wywiadów prasowych b. ministra edukacji Katarzyna Hall mówiła:
Nie straszmy dzieci szkołą! Za parę lat szkoła z klasami będzie już przeżytkiem. Chcemy wyprzedzić czas. Tak krawiec kraje, jak materii staje. Polska nie należy do światowych potęg w kreowaniu wirtualnej edukacji. Można było jednak ją zamarkować. Hall zatem przekonywała we wspomnianym wywiadzie: Nasza szkoła ma nie tylko uczyć, ale i wychowywać, uczyć samodzielności. Nie będzie planu zajęć w tradycyjnym pojęciu. Będą konsultacje z nauczycielami pełniącymi rolę przewodników, czy raczej mentorów, którzy pomogą uczniom poznać siebie, odkryć swoje zainteresowania. Program, według którego będą się uczyć, zostanie uszyty na ich miarę. Na miarę potrzeb i predyspozycji konkretnego ucznia.
W istocie pomysł był znacznie prostszy, a powiedziałbym nawet - prostacki. W różnych miejscach kraju organizowano dzięki zaangażowaniu naiwnych wolontariuszy, przy likwidowanych szkołach publicznych (w małych miasteczkach, ale i w stolicy) nie tylko tzw. szkoły bez szkoły, ale też powoływano do życia niepubliczne poradnie pedagogiczno-psychologiczne, niepubliczne ośrodki doskonalenia, a więc cały "przemysł" drenowania środków publicznych na rzecz troski o dziecko, któremu było strasznie w szkole, albo które szkołą straszono. Pisze o tym "przemyśle home-schoolerskim" w wydaniu byłej ministry - dr Bogdan Stępień. Naukowymi metodami udowadnia, na czym polegał jej biznesowy plan.
Zatrudniani przez Stowarzyszenie K. Hall nauczyciele mieli pełnić w tygodniu kilkugodzinny dyżur jako czas na bezpośrednie konsultacje, "coś w rodzaju korepetycji". Początkowo miały być otwarte przez dziesięć godzin dziennie szkoły, a każdemu uczniowi nauczyciel miał w nich poświęcić tyle czasu, ile tylko potrzebował. Czy tak było? Nie wiem. Zapewne w jednych miejscach tak, a w innych nie, bo przecież - jak to w edukacji alternatywnej - nie wszystko musi mieć ten sam wzór, model czy schemat działania, skoro nauka mogła w nich odbywać się bez lekcji i klas. Jeszcze trochę więcej bym poczytał na temat działalności Stowarzyszenia pani K. Hall, a uwierzyłbym, że mamy w kraju wybitną descholerkę. a zarazem technologicznie unowocześnioną polską Montessori.
Tak oto pisze o swoim projekcie K.Hall:
Renesans przeżywają obecnie szkoły konstruowane na podstawie metod Marii Montessori, bazujące na naturalnej aktywności i ciekawości dziecka. Trzeba jednak sobie zadać pytanie: co by było, gdyby Montessori miała internet? Wodzenie palcem po blacie tabletu czy smartfonu jest dla dzisiejszego dziecka tak samo, a może nawet bardziej naturalne jak przelewanie wody, przesypywanie piasku, lepienie z gliny. Eliminowanie tych nowoczesnych urządzeń z miejsc edukacji czyni te miejsca właśnie nienaturalnymi, sztucznymi, a nawet archaicznymi. Jednocześnie fetyszyzowanie i ustawianie technologii w centrum uwagi może skończyć się zgubnie.
Dzieci bowiem muszą codziennie, dla swojego zdrowia i dobrego rozwoju, mieć zajęcia ruchowe, wychodzić na dwór, doskonalić swoją sprawność manualną, uczyć się ładnego, ręcznego pisania, wycinania, lepienia, rysowania, majsterkowania. Także muszą obserwować, doświadczać, współdziałać, odpowiadać na pytania, stawiać i rozwiązywać problemy, w sposób odpowiedni do wieku, indywidualnych predyspozycji i zainteresowań. Technologie przy tym mogą być obecne w tle, jako narzędzia dodatkowe, ułatwiające komunikację i znajdowanie różnych źródeł wiedzy. Tak samo, jak zapalamy światło, gdy robi się ciemno, jak zaczyna działać ogrzewanie, gdy jest zimno. Już dawno przestały nas te rzeczy zadziwiać. Czas, abyśmy środowisko internetowe zaczęli traktować równie naturalnie. Niech działa to wszystko w tle, obok realizowania podstawowych, programowych celów.
Rewelacja czy kicz? Dobro publiczne przed prywatnym? A skądże. Za uczenie się bez lęku trzeba zapłacić, a Stowarzyszenie jeszcze inkasowało z budżetu gmin środki przeznaczone na edukację dzieci, bo (...) aby szkoła mogła rozwijać się harmonijnie, liczba uczniów musi przyrastać stopniowo. Koszt jej zorganizowania i prowadzenia będzie wyższy niż otrzymywane na uczniów państwowe dotacje (...) Im więcej uda się zgromadzić uczniów, tym łatwiej będzie zbilansować budżet – dzięki temu szkoła może okazać się tańsza dla rodziców.".
Tak zaczął się normalny, zgodny z prawem biznes. Nie ma w tym niczego złego tym bardziej, że jako ministra obiecywała uczącym się w szkołach publicznych samo dobro. Była ministra nie ponosiła żadnego ryzyka finansowego, bo przecież prywatne było finansowane tak, jak publiczne, a jeszcze dało się na tym trochę zarobić z opłat wpisowych do tego systemu i czesnego rodziców. Na coś takiego szkoły publiczne liczyć nie mogą.
Edukacja domowa pod pozorem zorganizowanej przez b. ministrę edukacji "akademii" z jednej strony jest rozwiązaniem niszowym. Hall tego nie ukrywała pisząc: "na edukację domową swojego dziecka trzeba przede wszystkim znaleźć czas, co przy zajętych, pracujących rodzicach może być bardzo trudne lub niemożliwe. Trzeba też pamiętać o organizowaniu współpracy i kontaktów z innymi dziećmi, aby nie pozbawiać dziecka odpowiedniego rozwoju społecznego. Czym dalszy etap edukacyjny, tym zadanie robi się trudniejsze. Wymagania programowe pierwszych etapów edukacyjnych, przy pewnym wysiłku, jesteśmy w stanie sami sobie przypomnieć i przekazać tę wiedzę własnymi dziecku. Rzadko jednak - nawet posiadając najlepsze wykształcenie - pamiętamy wszelkie wymagane wiadomości i umiejętności z poziomu gimnazjalnego czy licealnego. Organizowanie edukacji domowej na tym etapie na pewno przekracza możliwości przeciętnego rodzica oraz wymaga dużej samodzielności i dociekliwości samego ucznia."
Ilu mamy w Polsce rodziców, którzy są w stanie spełnić powyższe kryteria? Niewielu. Bez przesady. Nie sądzę zatem, żeby był to szczególnie intratny biznes. Raczej zapełnienie luki, jaka wytworzyła się po prawnym i politycznym wzmocnieniu edukatorów domowych przez Romana Giertycha, jako jej poprzednika na stanowisku ministra edukacji. Nie kwestionuję zatem tego rozwiązania w sensie pedagogicznym, gdyż edukacja domowa jest wartościowym i pożądanym, aczkolwiek niszowym rozwiązaniem miękkiego realizowania obowiązku szkolnego przez tych, którzy nie chcą uczęszczać do szkół publicznych. Dobrze, że nie muszą.
Natomiast nie jest uczciwe zawłaszczanie edukacji domowej, jako inicjatywy wyłącznie rodzicielskiej, obywatelskiej przez byłą, a nieudolną ministrę edukacji, która dodaje do tego następującą ideologię: Możliwa jest szkoła prowadząca edukację domową w imieniu i na zlecenie rodziców, kształcąca w sposób odpowiednio dostosowany do potrzeb dziecka, bardziej niż to możliwe, gdy przestrzega się wszystkich przepisów o organizacji pracy szkół. Szkoła proponująca edukację naprawdę "szytą na miarę" najlepiej odkryje i rozwinie talenty dziecka. Z takiego krawiectwa nie rodzi się wolność edukacji w rozumieniu homeschoolingu. Powinna pani K. Hall jednak co nieco poczytać na ten temat, by nie nadużywać i nie instytucjonalizować w tak nieelegancki sposób edukację rzekomo domową.
Jej inicjatywa budzi pedagogiczny dysonans czy opór, kiedy usiłuje dorabiać do biznesu ideologię, która ma niewiele wspólnego z edukacją domową oraz nie ma nic wspólnego ze szkołą przyszłości, z modelem ponowoczesnego, konstruktywistycznego kształcenia i wychowywania młodych pokoleń, skoro sama zatroszczyła się o utrwalenie partyjniactwa w zarządzaniu systemem szkolnym w naszym kraju, czynnie zaprzeczyła koniecznej jego demokratyzacji i decentralizacji. Jak to łatwo mówi się w wywiadzie o tym, by nauczyciele mieli więcej wolności, kiedy będąc ministrą edukacji tę wolność "podeptała". Hipokryzja to czy dwoistość?