09 lutego 2015

Od wspólnoty do wielkiego społeczeństwa. Dwugłos w kwestii przyszłości




Prof. UŚl Andrzej Murzyn zachęca do dyskusji o socjopolitycznej kwestii, która stawia pod znakiem zapytania zadowolenie nie tylko z naszej demokracji. Pisze bowiem:

Chociaż John Dewey żył i tworzył w czasach, kiedy społeczeństwo informacyjne było co najwyżej marzeniem, a jedynymi mediami było radio, telegraf i telefon, ten wybitny myśliciel zdawał sobie doskonale sprawę z zagrożeń, jakie dla prawdziwej demokracji niosą nowe technologie komunikacyjne. Dewey – o czym przypominają Hans Lenk i Ulrich Arnswald ("Philosophy now" 2014, nr 103) - był bardzo nieufny wobec pojęć abstrakcyjnych jak między innymi "państwo" czy "publika". Zawsze był przekonany o tym, że tak naprawdę działają tylko konkretne jednostki Grupy – podkreślał Dewey – zawsze działają poprzez jednostki i ich tzw. działania publiczne.

Następna istotna kwestia, na którą zwracają uwagę Lenk i Arnswald, dotyczy różnicy między interakcją bezpośrednią lub komunikacją face-to-face między ludźmi i pośrednimi konsekwencjami działań. Właśnie ta różnica określa publiczny charakter działań. Owe niebezpośrednie konsekwencje wspólnych zachowań i działań powołują więc do życia "publikę", w której interesie jest niewątpliwie kontrolowanie tych konsekwencji. Dewey szybko dostrzegł, że owa demokratycznie organizowana "publika" tworzona jest także poprzez nowe technologie komunikacyjne. Prowadzi to do powstania "wielkiego społeczeństwa komunikacji", które w zasadzie przestaje być wspólnotą.

Zatroskany o przyszłość ludzkości zdominowanej przez fizyczne narzędzia komunikacji – podkreślają Lenk i Arnswald – Dewey pisał, że wiek maszyn w coraz większym stopniu będzie sprzyjał powstawaniu coraz bardziej złożonego układu czy związku różnych działań opierających się raczej na tym, co bezosobowe niż wspólnotowe, w wyniku czego "publika" będzie miała coraz większe problemy z identyfikacją samej siebie. Świat, w którym żył amerykański filozof, był już dla niego "wielkim społeczeństwem", które rosło w siłę i przygniatało swoim ciężarem tych wszystkich, którzy nadal tkwili – intelektualnie i duchowo – w "wielkiej wspólnocie".


Aby to bezosobowe "wielkie społeczeństwo" z powrotem przekształcić w "wielką wspólnotę", trzeba było dokonać - zdaniem Dewey`a – fundamentalnej zmiany w sferze ideałów i koncepcji. Trzeba było wielkiego wysiłku woli i serca na płaszczyźnie kulturowo-edukacyjnej. Zdając sobie sprawę z tego, że powrót do stanu quasi idealnej demokracji, jaka była możliwa w starożytnej Grecji, nie można powrócić, Dewey jednocześnie dawał do zrozumienia, że bez tego, - co później John Naisbitt określił jako zasadę high tech / high touch - ludzie będą coraz bardziej skazani na łaskę i niełaskę ekspertów i szkoleniowców, którzy im bardziej będą się specjalizować, tym bardziej będą zapominać o potrzebach ludzkiej osoby.

Wiele wydaje się przemawiać za tym, że obawy amerykańskiego myśliciela w znacznym stopniu się potwierdziły. Powstał więc twór, który Dewey określił jako "społeczna maszyna" kierowana przez politycznych pośredników, którzy konsekwentnie rozwijają "(...) sieć niebezpośrednich i rozszerzanych konsekwencji działań bez bliskiej ludzkiej relacji twarzą w twarz czy jakiekolwiek orientacji na grupy lokalne czy wspólnotę sąsiedzką" (Tamże, s. 26).

Jeżeli świat, o którym pisał Dewey nie jest fikcją – a wiele przemawia za tym, że nie jest, co więcej, wydaje się, że obecnie przeżywa swój rozkwit – powinniśmy się zastanowić nad sytuacją, w jakiej znalazł się nasz kraj na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Czy nie jest słuszną teza, że tak szybko wrzucono nas do owego "wielkiego świata", że zapomnieliśmy otrząsnąć się z poprzedniego "wielkiego świata". A może te oba światy niewiele się od siebie różnią?



Cieszę się, że A. Murzyn podjął problem polskiej demokracji coraz bardziej zbliżającej się do stanu, który w latach 1980-89 zaiskrzył i przeistoczył się w ogólnospołeczny bunt, pierwszą falę "Solidarności" pokojowo zmieniającej ustrój polityczny i gospodarczy państwa. W III RP mijały kolejne rocznice pokojowego ruchu protestu, mniej lub bardziej hucznie obchodzone i wspominane, ale zarazem, wraz z upływem czasu, zaczęliśmy zapominać o tym, co tak naprawdę było ich powodem. Nie ulega wątpliwości, że było nim jarzmo sowieckie, częściowa zdrada i wyniszczenie elit, patologiczna ekonomia i filozofia socjalizmu, izolacja od zachodniej cywilizacji i kultury, cenzura, represje aparatu władzy wobec własnego narodu, rozwarstwienie społeczne, powiększająca się nędza i ubóstwo, zacofanie technologiczne, itd.

Warto zatem przypomnieć, że w zamyśle ustawodawcy przy wprowadzaniu do ustawy o systemie oświaty w 1991 r. rozdziału o organach społecznych było zapobieżenie potencjalnej samowoli czy skłonnościom autorytarnym dyrektorów szkół, kuratorów i ministra edukacji. Dwadzieścia pięć lat temu mieliśmy nadzieję na ostateczne zerwanie w systemie szkolnym z zarządzaniem nim w sposób administracyjny, centralistyczny. Szansa w postaci prawa obywateli do oddolnego, społecznego partycypowania w sprawowaniu władzy, kontroli i stymulowaniu procesów rozwojowych w szkolnictwie tkwiła w prawnej możliwości tworzenia rad szkół, wojewódzkich rad oświatowych oraz krajowej rady oświatowej.

W Ustawie o systemie oświaty i Karcie Nauczyciela można odnaleźć przeszło 30 uprawnień dla rad szkół, które mieszczą się w zakresie zarówno działań ustawodawczych, opiniujących, wnioskodawczych, jak i wykonawczych. Zasiadający w radzie szkoły rodzice, uczniowie i nauczyciele mogliby zatem opiniować zarówno plan finansowy szkoły, plan pracy dydaktyczno-wychowawczej tej instytucji, jak i poprawność zarządzania tą placówką przez dyrektora szkoły. Po raz pierwszy ustawy przyzwalają tym stronom na wnioskowanie o odwołanie ze stanowiska zarówno źle pracującego dyrektora szkoły, jak i nauczyciela godzącego w dobre imię tego zawodu. Rada szkoły może zwołać posiedzenie rady pedagogicznej, a także opiniować zasadność wdrażania do procesu edukacji innowacji i eksperymentów pedagogicznych.

Dzięki radom szkół instytucje te miały stać się także pierwszym w życiu dzieci, młodzieży, nauczycieli i rodziców “laboratorium” demokracji, a więc współsprawowania rządów dla siebie przez siebie, zgodnie z maksymą “Nic o nas - bez nas”. Dzięki poprawnie funkcjonującym radom szkół placówki te mogły wreszcie stać się wspólnotami pierwszych między równymi, które cechowałyby: wzajemność celów i wynikająca z niej odpowiedzialność, zobowiązania i interesy, partnerstwo, jawność w równym dostępie do informacji, znajomość praw, powstawanie opinii publicznej, tolerancja na prawo do różnienia się, atmosfera i możność współdziałania, pracy, kontroli, oceny i decydowania. Szkoła uspołeczniona to taka, w której wszyscy będą uznawać te same zasady postępowania i wspierać się w dążeniu do tych samych celów, stanie się wreszcie wspólnotą społeczno-wychowawczą. Nie chodziło tu jedynie o spłaszczenie hierarchii zależności służbowych i przeniesienie uprawnień decyzyjnych z wyższych na niższe szczeble zarządzania szkołą. Liczono bowiem na stopniowe rozszerzanie kompetencji każdej osoby w tej instytucji edukacyjnej do takiego stanu, w którym będzie ona mogła i chciała decydować lub uczestniczyć w decydowaniu o sprawach własnych i reprezentowanego przez nią środowiska.

Idea uspołecznienia i autonomii szkół, decentralizacji procesów zarządzania nimi czy partycypacji w polityce oświatowej osób bezpośrednio zainteresowanych jej edukacyjnymi efektami nie była tylko polską swoistością wdrażania reform w okresie postsocjalistycznym. Badania pedagogów porównawczych z innych krajów wykazują, iż procesy te miały miejsce w tych społeczeństwach, w których zwracano szczególną uwagę na to, by z jednej strony szkoły same rozporządzały środkami finansowymi na edukację i dodatkowo zdobywały je z różnych źródeł, zyskując tym samym więcej autonomii w realizacji swoich programów nauczania i wychowania oraz z drugiej strony, by nad całością wpływów wychowawczych tej instytucji czuwał specjalny organ, który umożliwiałby przede wszystkim rodzicom, uczniom i przedstawicielom władz lokalnych większy wpływ na cele, zadania i mechanizmy kształcenia oraz wychowania.

Wzmocnienie praw społeczności lokalnych do nadzoru i interweniowania w funkcjonowanie szkół stało się jednym z najbardziej oczekiwanych, ale wciąż niespełnionych projektów demokratyzowania szkolnictwa. Organem, któremu nadano takie prawo miała być rada szkoły, przy czym w jednych krajach pełni ona charakter organu doradczego, konsultacyjnego czy także kontrolnego, w innych zaś obok tej funkcji partycypuje jeszcze w rzeczywistym, oddolnym sprawowaniu władzy.

W dzisiejszej debacie na temat szkoły w państwie, którego władza określiła w swoim programie politycznym, że będzie bliżej ludzi i będzie państwem solidarnym, wciąż pomija się wśród organów społecznych rolę rad szkolnych, których tworzenie uprawomocnia dopiero rzeczywisty wpływ rodziców na sprawy wewnątrzszkolne i polityki oświatowej w gminie. Rodzice nie chcą jednak współdziałać z własnymi dziećmi (uczniami) i ich nauczycielami w tworzeniu rady szkoły, toteż sięgają po prawa, jakie temu organowi zostały już ustawowo przypisane. Tam, gdzie nie powstały rady szkół, zamiast rady pedagogicznej ich kompetencje przejmują od właśnie rady rodziców (tzw. komitety rodzicielskie). Te zaś nie dysponują istotnymi uprawnieniami wiążącymi ani dla rady pedagogicznej, ani dla dyrekcji szkół, stając się “zniewolonym” sponsorem szkolnego budżetu i wewnątrzszkolnych inwestycji.

Po upływie 25 lat pojawia się pytanie, co się stało z ideą uspołecznienia polskiej szkoły i oświaty? Dlaczego idee solidarności w strukturach oświatowych zostały jedynie na papierze w postaci uchwał, dokumentów i wciąż niespełnionych postulatów? Prawo do tak sprawowanej “władzy” stało się wartością powierzchowną, rezygnacją z wolności, z kreowania oddolnych inicjatyw i opinii publicznej oraz osłabieniem procesów demokratyzacji szkolnictwa. Szkoły publiczne nie są wspólnotami edukacyjnymi, gdyż te niszczy centralistyczna polityka oświatowa. Władzom resortu edukacji i rządowi zależy na tym, by tak, jak miało to miejsce w państwie totalitarnym (PRL) móc nadal dzielić polskie społeczeństwo i bezmyślnie nim rządzić w imię partykularnych interesów partii politycznej u władzy z instrumentalnym wykorzystaniem do tego celu uczniów i ich rodziców jako zakładników.