29 lipca 2013

Survivalowe wakacje części polskich dzieci




Ponad rok temu pisałem o patologii, na którą przyzwoliło Ministerstwo Edukacji Narodowej godząc się na prowadzenie kursów e-learningowych dla wychowawców i kierowników obozów oraz kolonii. W tym roku pisze o tym red. A. Radwan z "Gazety Prawnej". I nic. Tymczasem wychowawcą kolonijnym może zostać każdy, nawet pedofil, oszust, psychopata czy bezrobotny frustrat. Wystarczy, że „ukończy” elektoniczne, czyli e-learningowe kursidło dla wychowawców wakacyjnego wypoczynku dzieci i młodzieży. Są wśród kończących te kursy zapewne osoby przyzwoite, oddane podopiecznym i zaangażowane w organizowanie im zajęć w czasie ferii.

Nikt nie kontroluje jednak tego, kto w istocie kończy owe kursy, kim jest w rzeczywistości i jakim jest kandydatem do sprawowania opieki i wpływania na osobowość, a kto wie, jak dalece wpływa też na dalsze losy życiowe naszych dzieci. Czy kogokolwiek to obchodzi? A może chodzi tu o walkę z bezrobociem, o sezonowy wzrost zatrudnienia, chociaż na miesiąc? Kto przyjmuje wychowawców kolonijnych jak leci, na podstawie wirtualnych kompetencji i być może także toksycznych postaw wobec innych?

Kto ma dzisiaj czas, by to sprawdzać? Rodzice? Niektórzy cieszą się, że ktoś chce się zająć ich dziećmi, toteż nic dziwnego, że jak wyjazd kolonijny zostanie dofinansowany czy sfinansowany przez MOPS lub harcerstwo, to można „pozbyć się” własnego dziecka, by przez jakiś czas mieć święty spokój i nie martwić się o to, co dać mu jeść, co się będzie z nim działo, kiedy rodzice chlają wódę, prostytuują się, poszukują pracy lub zajmują się samymi sobą.

Czy normalny rodzic zostawiłby własne siedmioletnie dziecko w pokoju na I piętrze budynku samo ,a może i nawet z jego rówieśnikiem wiedząc, że w pokoju są otwarte drzwi balkonowe na oścież, a sam w tym czasie przebywałby w innym miejscu? Czy nie trapiłaby go myśl, co też takie maluchy mogłyby wymyślić w czasie dla nich wolnym od kontroli dorosłych?

Czy normalny rodzic, kochający swoje dziecko, zostawiłby je w autokarze na pięć godzin w nasłonecznionym miejscu przy temperaturze zewnętrznej powyżej 35 st. Celsjusza, bez wody do picia albo w zamkniętym samochodzie osobowym?

Czy normalny rodzic wysłałby swoje dziecko z obcym dostawcą jarzyn i owoców na rynek czy do pobliskiego sklepiku, by zostało dowiezione pod wskazany adres do babci lub wujka, gdyż nie daje sobie z nim w domu rady?

Czy normalny rodzic zgodziłby się na to, żeby jego dziecko było poddawane w czasie obozu młodzieżowego przez „wychowawcę” jego grupy fizycznym torturom w formie znęcania się nad chłopcami, każąc im nieustannie wykonywać pompki z kolegą na plecach?

Czy normalny rodzic zgodziłby się na to, żeby jego dziecko mieszkało na kolonii w budynku pełnym karaluchów, bez ciepłej wody, spało na zniszczonych, zapchlonych kozetkach a na każdym niemalże miejscu napotykało wystające ze ścian budynku kable elektryczne, druty itp.?

Czy normalny rodzic byłby zadowolony z faktu, że jego dziecko jedzie na obóz młodzieżowy czy kolonię z koleżankami i kolegami z klasy, którzy są zaopatrzeni w marihuanę, amfetaminę i flaszki z wódką, a opiekujący się nimi wychowawcy nie mają o tym zielonego pojęcia?

Czy normalny rodzic pozwoliłby wejść dziecku do morza mimo wywieszonej przez służby ratownicze flagi ostrzegającej przed grożącym niebezpieczeństwem utonięcia?

Czyżby były to pytania retoryczne? Nie, to tylko kilka przykładów z lipcowych wakacji polskich dzieci, które przypłaciły je utratą życia lub zdrowia. One już nie pojawią się w gronie najbliższych, a we wrześniu nie spotkamy ich w grupach przedszkolnych czy szkolnych klasach. Powiększą natomiast zyski służb medycznych i cmentarnych.