Tadeusz Sławecki - wiceminister edukacji udzielił Annie Wojciechowskiej z "Głosu Nauczycielskiego" wywiadu, któremu nadano taki właśnie tytuł - "Nie lubię słowa reforma" (2012 nr 20, s. 5). Wiadomo, że wice nigdy by tego nie wyeksponował, gdyby to miało być jego osobistym expose, gdyż resort, w którym pełni swoją służbę, niczym innym nie zajmuje się, jak wmawianiem społeczeństwu, że reformuje polskie szkolnictwo. Przypomniał mi się zamieszczony przed laty - przez czołowego grafika tego tygodnika - rysunek, na którym widnieje postać dyrektora szkoły dzwoniącego do innego dyrektora. Jego wypowiedź jest krótka: - Co robisz, bo ja reformuję?
Wiceminister nie reformuje, bo nie lubi słowa reforma. Odpowiada za szkolnictwo zawodowe, a tu - jak twierdzi - lepszym określeniem na to, co będzie się działo w szkolnictwie zawodowym, są oczekiwane przez środowisko zmiany, które zostały podyktowane koniecznością dostosowania systemu kształcenia zawodowego do wymogów rynku pracy.. Jak można oczekiwać czegoś, co zostało podyktowane środowisku przez rynek, i to w dodatku rynek pracy, której na nim nie ma dla wielu świetnie wykształconych techników, specjalistów, że nie wspomnę o absolwentach szkół wyższych? Politycy coraz częściej posługują się słowami wytrychami, które otwierają drzwi do nicości, do próżni, są osłoną prawdy, by nikt jej nie dostrzegł. A prawda - jak król - jest naga.
Nie ma w Polsce żadnego systemu szkolnictwa zawodowego. Pojęcie system wymaga stałych, istniejących i rozwijających się struktur, które są ze sobą ściśle sprzężone, tworząc spójną, jednolitą całość. Tymczasem od ponad 20 lat mamy totalny rozkład tego sektora polskiej oświaty, który nie tylko sam w sobie nie jest żadnym systemem, ale i nie jest sprzężony z innymi (też pseudo systemami) szkolnictwa podstawowego i gimnazjalnego.
W oświacie nie ma już miejsca na jakiekolwiek reguły, prawidłowości, które wynikają z psychologii kształcenia, psychologii nauczania i uczenia się, z socjologii edukacji czy pedagogiki pracy, gdyż wiedza z tego zakresu władzy, skupionej na jej sprawowaniu bez ponoszenia odpowiedzialności za rozregulowanie szkolnictwa, nie interesuje. Jedni MEN-owcy otwierają nowe typy szkół zawodowych, a inni je zamykają. To, w co angażuje się tysiące nauczycieli zawodu, szkoli ich i przygotowuje do pełnienia określonych nowymi rozwiązaniami strukturalnymi i dydaktycznymi ról, staje się zmarnowanym kapitałem, także narodowym (bo w końcu wszystko opłacane jest z pieniędzy podatników, nawet, gdy w grę wchodzą środki unijne), gdyż żaden minister edukacji nie dopilnował, by powstała klarowna strategia rozwoju całej oświaty, w tym także w zakresie kształcenia zawodowego.
Reforma czy zmiany ... To tylko semantyka - podpowiada wiceministrowi red. Wojciechowska, bo zdaje sobie sprawę z tego, że za tymi pojęciami, nie kryje się już nic istotnego, nic je różniącego. U nas "mieli się" pojęcia jak zboże (może dlatego od tego sektora wiceministrem jest przedstawiciel PSL), bo przecież nikt już chyba w tym urzędzie nie rozumie, na czym polega reforma, a czym jest zmiana, czym jest innowacja, a czym doskonalenie czegoś. Dla władzy już nie ma to żadnego znaczenia, gdyż prawdopodobnie zdaje sobie sprawę ze znużenia społeczeństwa pojęciami, które dla wielu jeszcze coś znaczą, ale że praktyka rządzenia jest temu przeciwstawna, to trzeba znaleźć bardziej "miękkie", "rozmydlające" odpowiedzialność kategorie, by dotrwać do kolejnych wyborów.
Dla wiceministra nie ma problemu, bo jego osobiście te sprawy nie dotyczą, to nie on będzie doświadczał toksycznych skutków kolejnych zmian, które nie wynikają z żadnego modelu edukacyjnego, dydaktycznego, tylko są podyktowane przez rynek pracy. To po co jest Ministerstwo Edukacji Narodowej, skoro to rynek dyktuje, co ono ma czynić, jak władza centralna ma posłusznie reagować na jakieś dyktaty, w dodatku niejednoznaczne, ukryte? Czyżby tu działała niewidzialna ręka rynku? Skoro rynek jest główną determinantą funkcjonowania szkolnictwa, to zlikwidować MEN i włączyć problemy edukacji do resortu gospodarczego?
Powoli przejdziemy do nowego systemu - mówi wiceminister. Udało się władzy tego resortu - jak sama siebie zachwala - uzyskać dla projektowanych zmian w szkolnictwie zawodowym nie tylko poparcie wszystkich klubów parlamentarnych (czyżby?), jak i pracodawców, i rzemieślników. To bardzo ważne, bo jednym z założeń było przywrócenie zerwanej więzi między pracodawcami a szkołami zawodowymi. Placówki te "wyprowadzone" z zakładów pracy i "oddane" samorządom były często likwidowane, odcinane od warsztatów praktycznej nauki zawodu. Powoli udaje nam się te więzi odbudowywać. Są już firmy, które zamawiają w szkołach kierunki kształcenia., bo potrzebują do pracy ludzi o określonych kwalifikacjach.
Zastanawiam się, jak to jest możliwe, że istniały i istnieją w naszym kraju szkoły zawodowe, tylko miały one zerwane więzi z praktyczną nauką zawodu? Czy wiceminister jest pewien tego co mówi? Z tego by wynikało, że nie istniało szkolnictwo zawodowe, w ścisłym tego słowa znaczeniu, tylko takie na niby, na aby, aby, jak rak, byle jak. Jak to jest zatem możliwe, że tysiące absolwentów tych szkół zdawało egzamin zawodowy i otrzymywało dyplomy? To czego one dotyczyły? Jedynie faktu, że uczęszczali do jakichś szkół?
Najbardziej podoba mi się zapewnienie wiceministra: Podjęliśmy decyzję, że opracujemy wzorcowe programy. Nawet dla rzadkich zawodów czy tych wymagających, do których nie ma już naboru, jak choćby monter kadłubów okrętowych czy garbarz skór. a nie jest to łatwe, bo brakuje specjalistów. (...) Naszym celem jest przygotowanie wszystkich, ale tego nie chciałbym obiecywać, choć robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby tak się stało. Idę spać. Pewnie po tym wywiadzie przyśni mi się PRL.