Dotychczasowy model szkoły wyższej, oparty na edukacji i badaniach naukowych (tzw. uniwersytet Humboldtowski) zdaniem władz nie został zastąpiony, ale poszerzony o przygotowanie do przedsiębiorczości, rozumianej jako kształtowanie aktywnych zachowań naukowców umożliwiających im samodzielne działanie na rynku (tzw. uniwersytet trzeciej generacji, przedsiębiorcza akademia). Pomoc państwa w finansowaniu nauki została zatem przesunięta z jego podziału wewnątrz każdego uniwersytetu czy akademii na rynkową walkę o pozyskanie środków w ramach kolejno i systematycznie ogłaszanych konkursów przez Narodowe Centrum Nauki. Młodzi naukowcy jeszcze nie zorientowali się, gdzie i w jaki sposób zabiegać o finanse na badania własne, dzięki którym będą mogli chociaż częściowo pokryć koszty ich przeprowadzenia, a w ich następstwie zacząć publikować osiągnięcia w najwyżej ocenianych na świecie czasopismach naukowych.
Przeprowadzając tak radykalne zmiany w podziale budżetu resortu nauki i szkolnictwa wyższego chciano zapewne „zmusić” najbardziej kreatywne kadry akademickie do większej mobilizacji własnych sił, jeszcze lepszej konceptualizacji własnych projektów badawczych, by proponowane na giełdzie problemy badawcze, jak i projektowany sposób ich rozwiązywania, mogły zagwarantować optymalny, a liczący się w świecie wynik, którego ogłoszenie w renomowanych źródłach wzmocniłoby prestiż polskiej nauki i wyniosło na szczyty różnych rankingów także polskie uniwersytety, politechniki czy akademie. Trudno jest w tej sytuacji przestawić się z myślenia o realizacji jakiegoś własnego, wąskiego problemu badawczego na wpisujący się w proces możliwego uznania go w skali międzynarodowej za wyjątkowo ważny, uniwersalny (globalny), ponadczasowy, a przy tym rozwiązany w sposób dotychczas niepraktykowany, nieznany, oryginalnymi metodami czy także technikami badań.
Zapewne nadchodzą czasy koniecznej zmiany myślenia o własnej pracy naukowo-badawczej, w jakiejś mierze adaptacyjnej, przystosowawczej, nastawionej na „zrobienie” doktoratu czy habilitacji, gdyż tego typu zamysły nie znajdą uznania w oczach recenzentów zgłaszanych do NCN wniosków. Nie oznacza to, że wynikiem projektu badawczego nie może być rozprawa doktorska czy habilitacyjna. Jak najbardziej, tyle tylko, że jeśli ma ona powielać stare schematy, odwieczne koncentrowanie się na problemach, które mają już swoje teoretyczne i empiryczne wyjaśnienie, to trzeba będzie to czynić zapewne z własnych środków lub wysupłanych z budżetów własnego wydziału czy katedry. Nadchodzi czas konfrontacji po ponad dwudziestu latach transformacji i przyzwyczajeń do konsumowania uniwersyteckiego prestiżu, by zacząć zarabiać w nauce i dzięki nauce bez jej pozorowania.
Jeszcze nasze środowisko korzysta z funduszy unijnych z tzw. programów operacyjnych, ale głównie do realizacji projektów o charakterze aplikacyjnym, nastawionych na doskonalenie czy zmianę praktyki odziaływań społecznych (edukacyjnych, opiekuńczych, wychowawczych itp.). Wielu naukowcom wydaje się, że jak zorganizują w ramach tych środków konferencję naukową w pięciogwiazdkowym hotelu i wydadzą publikację zbiorową z rozproszonymi tematycznie artykułami, których wartość poznawcza może być wysoka, ale nie wpisuje się wysoko w ocenie parametrycznej ich dokonań, to wkrótce przekonają się, że w ten sposób sami wykluczają się z możliwości aplikowania o środki w NCN. Ich nawet najlepsze wnioski, będą bowiem już na starcie ocenione jako niekonkurencyjne, skoro ich autor nie ma dorobku liczącego się w skali międzynarodowej. Nie ma za tego typu publikacje wymiernych korzyści, poza może osobistą satysfakcją, że się przedyskutowało ważny nawet społecznie problem, spotkało z koleżankami i kolegami w pięknym kurorcie i wyspało w apartamentach. Być może nawet dzięki temu jakoś zmieniła się praktyka, chociaż jak obserwuję efekty realizowanych od kilku lat pewnych projektów tego typu (terytorialnych), to można powiedzieć o nich, że ktoś dzięki nim zmienił sobie samochód na lepszą markę czy nowszy model, wybudował dom, spędzał wakacje w Egipcie lub na Majorce, a może nawet cieszy się, że będzie miał wyższą emeryturę.
Jak pogodzić to, by badania naukowe służyły nie tylko nam, osobiście, ale także państwu czy szeroko rozumianemu społeczeństwu? Co uczynić, by nie wylać przysłowiowego dziecka z kąpielą i mieć środki na realizację tematów badawczych, którymi nie zainteresuje się redakcja ani europejskiego, ani amerykańskiego czasopisma, a tym samym nie zarobimy odpowiedniej liczby punktów do ubiegania się we własnym kraju, służących czemuś więcej, niż tylko powdwyższeniu naszego, a tym samym i uniwersyteckiego wskaźnika konkurencyjności?
Toruńscy naukowcy proponują, by został utworzony Narodowy Program Rozwoju Nauk Społecznych. W roku ubiegłym rozpisany i rozstrzygnięty został konkurs Ministra Nauki - Narodowy Program Rozwoju Humanistyki (NPRH). Składa się on z trzech kluczowych modułów: badawczy; wspierający młodych humanistów; upowszechniający wyniki polskich badań w świecie. Humanistyka rozumiana jest dość wąsko, jako historia, filozofia, literaturoznawstwo i językoznawstwo… Ogółem sfinansowano aż 249 projektów na kwotę ponad 113,5 mln zł.
Może warto/należy upomnieć się o podobne potraktowanie nauk społecznych, a wśród nich jest pedagogika? Stąd inicjatywa prof. Ryszarda Borowicza z UMK w Toruniu zmierzająca do ogłoszenia także konkursu dla nauk społecznych. Byłby to istotny bodziec dla ich rozwoju. Polityka finansowa dla naszych dyscyplin jest - jego zdaniem - niekorzystna, co znajduje swoje odzwierciedlenie w różnych konkursach otwartych.