Zaskakująca jest dla mnie (opublikowana w dzisiejszej Rzeczpospolitej) wypowiedż Grzegorza Żurawskiego - rzecznika kandydującej do Sejmu minister edukacji - na temat obaw rodziców, którzy zapisali swoje dziecko do I klasy w szkole podstawowej, a już przewidują, że może ono mieć w niej różnego rodzaju problemy, niezawinione zresztą przez siebie. Dziennikarze zapytali MEN o możliwości wycofania dziecka ze szkoły, jeśli jego dalszy pobyt w niej, ze względu na problemy np. adaptacyjne, wymagałby powrotu do macierzystej grupy przedszkolnej czy do klasy zerowej w przedszkolu publicznym. Okazuje się bowiem, że wbrew temu, co zapowiadała i nadal upowszechnia minister Katarzyna Hall, wiele szkół deklarujących gotowość przyjęcia do siebie sześciolatków, nie tylko nie spełnia podstawowych standardów, ale wręcz zagraża właściwej realizacji programu kształcenia i naruszeniu zdrowia psychicznego dzieci. Być może w okręgu wyborczym, w którym startować będzie do Sejmu minister edukacji, wszystkie szkoły zapewniły godne warunki sześciolatkom, ale wyjątek nie stanowi reguły.
Zdaniem rzecznika MEN sześciolatek, który będzie miał problemy jest na szkołę skazany lub na zerówkę w przedszkolu. Jeżeli jednak rodzicom nie uda się znaleźć wolnego miejsca w zerówce, ich dziecko będzie musiało dalej uczęszczać do pierwszej klasy. Nawet jeśli sobie w niej nie radzi. Można pogratulować podejścia ministerstwa do deklarowanej troski o nasze dzieci. Zdaje się, że obowiązuje tu ta sama zasada, co w polityce obecnej koalicji. Jak minister nie nadaje się do niczego, to i tak musi pozostać na swoim stanowisku. Jak się okazuje nawet, a może w szczególności, jeśli sobie nie radzi na swoim stanowisku.
Jak się uczyć, to przez wrzucenie na głęboką wodę.