06 marca 2011

Środowiskowa ocena polskiego szkolnictwa wyższego


Wypowiadających się na temat kondycji szkolnictwa wyższego w kraju jest wielu, podobnie jak na temat oświaty. Już nikogo nie dziwi fakt, że oprócz prowadzonych głównie przez socjologów, ekonomistów i politologów diagnoz czy ekspertyz, do społeczeństwa zupełnie nie docierają opinie ani naukowców zajmujących się pedagogiką szkoły wyższej, ani władz Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego czy Komitetu Nauk Pedagogicznych Polskiej Akademii Nauk. Pedagodzy muszą zatem bardziej zmagać się z komentowaniem czy reagowaniem na publikacje tych, dla których szkolnictwo wyższe jest jedynie jednym z wielu przedmiotów badań. Dobrze, bo mają do niego właściwy dystans, gorzej kiedy uzasadnieniem metodologicznym formułowanych tez i ocen jest stwierdzenie, że ich źródłem są jedynie wypowiedzi prasowe, na konferencjach, seminariach i na forach intenetowych, które ukazały się w okresie ostatnich kilku lat. Jak twierdzi Jerzy K. Thieme: Ponieważ te wypowiedzi wyjmuję z kontekstu i podaję według mego, siłą rzeczy, subiektywnego ich rozumienia, nie odwołuję się tutaj do nazwisk ich autorów. (s. 284-285)

Nie wiemy zatem, kto jest autorem określonych wypowiedzi, natomiast są one prezentowane tak, jakby były zweryfikowanymi empirycznie danymi, na podstawie których można formułować określone wnioski. Można zgodzić się jednak z ich potocznością, bowiem wpisują się w odczucia, subiektywne racje wielu zapewne nauczycieli akademickich.
Wiemy o powszechnym dążeniu Polaków do posiadania dyplomu szkoły wyższej i o tym, jak rośnie rola kryteriów rynkowych w szkolnictwie wyższym, oświacie i kulturze. Czytamy zatem w rozprawie tego autora:

Kryzys szkolnictwa wyższego jest w znacznym stopniu konsekwencją masowości wykształcenia, bowiem nie może być wykształcenia jednocześnie masowego i dobrego. Nieszczęściem jest mówienie o zwiększeniu liczby studentów jako o sukcesie. Nie jest prawdą to, co się powszechnie głosi jako wielki sukces transformacji, że w Polsce miał miejsce boom edukacyjny. W Polsce miał natomiast miejsce tylko boom biznesu edukacyjnego, w czym nie byłoby nic złego, gdyby towarzyszyły u mechanizmy skutecznie gwarantujące utrzymanie jakości kształcenia. (s. 285)

W Polsce nie ma polityki państwa wobec szkolnictwa wyższego. „Polska pogodziła się z rolą państwa drugiej lub trzeciej kategorii, równo rozsmarowując środki na szkolnictwo wyższe między 140 uczelni, z których wiele winno istnieć lub powinno radykalnie poprawić swoje oferty. Konserwatyzm i samozadowolenie środowiska akademickiego powodują, że rozwiązania prawne dotyczące nauki i szkolnictwa wyższego uniemożliwiają nam zmierzenie się z pierwszą dwudziestką państw świata. (s. 285)

(…)w sektorze uczelni niepublicznych na powierzchni z ponad 300 takich szkół utrzyma się tylko 50. Według innej wypowiedzi „jest za dużo za małych i słabych szkół niepublicznych”. Zostanie ich tylko około 30. Będzie to mieć pozytywne skutki na jakość pozostałych, bowiem wzrośnie konkurencja, bo będzie mieć miejsce walka o kandydató1) i znikac będą tzw. uczelnie-spółdzielnie prorfesorskie. Należy wyrazić nadzieję , że system zostanie tak zmieniony, że znikną szkoły będące głównie „sprzedawcami dyplomów” i zostaną ośrodki nauczania bardzo wysokiej jakości, a nie odwrotnie. (s. 290)

Przyczyną złej jakości kształcenia w dziedzinie ekonomii, prawa czy pedagogiki jest jest relatywna „taniość” tych studiów, wymagających jedynie nauczyciela, sali, tablicy i kredy. Ta taniość stała się przyczyną tego, że powstały dziesiątki niepublicznych uczelni oferujących programy w tych dziedzinach, które „kuszą młodych ludzi quasi – ekonomicznymi czy quasi-prawniczymi programami studiów.” (s. 292-293)

Rzeczywiście, tak jak od początku lat dziewięćdziesiątych powstawały małe niepubliczne szkółki wyższe jako przedsiębiorstwa biznesowe o najwyższej rentowności dla ich założycieli, tak dzisiaj wszystkie te, które zatrzymały się w swoim rozwoju na prowadzeniu studiów na I i II stopniu, potwierdzają powyższe diagnozy i jest już tylko kwestią czasu oraz różnego rodzaju manipulacji, jak długo będą jeszcze na rynku sprzedawać swoje produkty (tzw. oferty kształcenia), jak czynią to inne przedsiębiorstwa. Rzeczywiście na rynku akademickim pozostaną uniwersytety, akademie i być może jeszcze niektóre państwowe wyższe szkoły zawodowe oraz kilkanaście tych niepublicznych szkół wyższych, które przyjęły jednoznacznie akademicki kierunek swojego rozwoju, uzyskały uprawnienia do co najmniej nadawania stopnia naukowego doktora w ramach dyscyplin, które są w nich przedmiotem kształcenia. Pozostałe nadal będą łudzić swoich klientów „kształceniem wyższym”, które takowym będzie tylko z nazwy przypisanej danej uczelni, natomiast nie znajdzie potwierdzenia w rzeczywistych ocenach poziomu ich akademickiego rozwoju. Studiujący w tych szkołach młodzi ludzie nie wiedzą, że wprawdzie otrzymają zgodny z obowiązującym prawem dyplom licencjata czy magistra, tyle tylko, że na rynku jego wartość będzie równoznaczna maturze.

Szkoda, że władze i właściciele kilkudziesięciu, jeśli nie więcej, niepublicznych szkół wyższych, nie wykorzystały danej im strukturalnie i politycznie szansy, by wpisać się w rzeczywisty dla procesu akademickiego proces własnego rozwoju, tylko potraktowały swoje placówki jako okazję do kumulowania kapitału. Niestety, nie ma on wiele wspólnego ani z kapitałem intelektualnym, ani społecznym, ani akademickim. Jak pisze Thieme:

Niestety, w Polsce wytworzyła się sytuacja, akceptowana przez polityków dla ich własnej wygody (…) w której demokracja w szkolnictwie wyższym sprowadziła się do władzy oligarchii uniwersyteckiej dbającej o własne korporacyjne interesy, które niestety stoją w sprzeczności z interesami kraju.”Jest to sytuacja wysoce archaiczna, nienormalna, niemoralna i będąca jedną z głównych przyczyn tego, że Polska, po wczesnych sukcesach transformacji, podobnie jak znaczna część Europy, zaczyna się wlec w ogonie krajów dynamicznie rozwijających się dzięki globalizacji” (s. 288)


(Jerzy K. Thieme, Szkolnictwo wyższe. Wyzwania XXI wieku Polska. Europa. USA.Warszawa: DIFIN 2009)