To dylemat, przed jakim stoją niemieccy politycy oświatowi. Na łamach prasy w tym kraju toczy się bowiem debata publiczna na temat szkoły i jej roli (w tym efektywności) w przygotowywaniu młodych pokoleń do życia w niezwykle dynamicznie zmieniającym się społeczeństwie. Zdaje się, że te instytucje, które jeszcze pół wieku temu były forpocztą wszelkich innowacji, nowoczesnego spojrzenia na świat, źródłem wiedzy orientującej młodych na przyszłość, dzisiaj coraz bardziej pozostają w stosunku do tych procesów w tyle, nie nadążając za licznymi zmianami technologicznymi, gospodarczymi, a nawet społecznymi.
Od samego jednak powstania szkoły zastanawiano się nad tym, co zrobić, by była ona jak najbardziej przydatna wspólnocie wyznaniowej, państwu, społeczeństwu, stronnictwu politycznemu czy wreszcie samej jednostce. Reformatorzy edukacji szkolnej miotają się zatem pomiędzy roszczeniami, by była ona zorientowana albo na proces wolny od lęku i upokorzeń (negatywnego stresu), od instrumentalnego, przedmiotowego oceniania uczniów i nauczycieli, albo na firmę stymulującą do skutecznego radzenia sobie przez każdego w warunkach permanentnej konkurencji, do skupiania się na osiągnięciach i wyłanianiu elit.
Wyniki międzynarodowych badań porównawczych osiągnięć szkolnych uczniów z najbardziej rozwiniętych gospodarczo państw należących do OECD (zob. badania PISA) zwróciły uwagę na to, że rozpoczął się wyścig o palmę pierwszeństwa najlepiej kształcących młode pokolenia do funkcjonowania na globalnym rynku. Dla opinii społecznej opublikowanie danych o miejscu absolwentów szkół danego państwa w rankingu uzyskujących najwyższe noty było powodem albo do dumy (np. Finlandia), albo do szoku (np. Niemcy). Najmniejsze emocje wzbudzały te dane w krajach, w których wyniki uczniów lokowały się blisko środka (np. Polska). W Niemczech – jak stwierdza Hans Brügelmann z Uniwersytetu w Siegen – każdy z systemów szkolnych inaczej reagował na roszczenia polityków w zakresie koniecznego reformowania systemu oświatowego. Wszystko bowiem podporządkowane jest zmieniającycm się konstelacjom polityków, stąd przez szkolnictwo przetaczają się w nieskończoność reformy strukturalne, które nie s podporządkowane żadnej logice pedagogicznej. To jest coś na wzór politycznego handlu krowami.
Nieskończone grzebanie przez polityków w systemie szkolnym sprawia, że tak rodzice, uczniowie, jak przede wszystkim sami nauczyciele reagują coraz bardziej niechętnie, nieprzychylnie na kolejne „eksperymenty“. Politykom bowiem się wydaje, że jak w ustroju szkolnym skróci się lub wydłuży cykl kształcenia, to natychmiast, a w każdym razie wkrótce poprawią się osiągnięcia szkolne dzieci i młodzieży. Tak w Austrii, jak i w Niemczech po czteroletniej szkole podstawowej uczniowie przechodzą do zróżnicowanych typów szkół średnich I stopnia. Wystarczy zatem – jak sądzą politycy – wydłużenie edukacji na poziomie szkoły podstawowej z czterech do sześciu lat, by wzrost sukcesów szkolnych był tego następstwem. Tymczasem - jak twierdzi dyrektor Instytutu Pedagogiki Nauk Przyrodniczych i Matematyki w Kolonii Olaf Köller - struktura nie jest najważniejszą przesłanką dla organizowania jak najlepszej edukacji szkolnej. Dobre zajęcia mogą być realizowane w każdej strukturze. Badania empiryczne potwierdzają, że długość cyklu kształcenia ani nie czyni je gorszym, ani lepszym, więc po co zmieniać struktury?
(źródło: http://www.zeit.de/zeit-wissen/2010/03/Das-perfekt-Schulsystem)