26 lutego 2018

Dlaczego studenci psychologii boją się zajęć ze statystyki i metodologii badań?




Na to pytanie nie znajdziemy jeszcze odpowiedzi, jeżeli interesują nas postawy polskich studentów wobec powyższej kwestii. Maria Flakus i Maria Chełkowska-Zacharewicz z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Śląskiego dopiero pracują nad adaptacją narzędzia diagnostycznego, za pomocą którego zamierzają zmierzyć postawy wobec statystyki oraz badań naukowych naszej młodzieży. Pani M. Flakus ma za sobą analizę literatury przedmiotu, bowiem dokonała przeglądu literatury związanej z istniejącymi już wynikami badań dotyczących kształcenia przyszłych psychologów w zakresie przedmiotów związanych z metodologią badań naukowych oraz metodami badań statystycznych. Tekst na ten temat znajdziemy w najnowszym numerze kwartalnika "Edukacja" (2017 nr 4), który jest też dostępny online.

W związku z tym, że autorki adaptują narzędzie diagnostyczne autorstwa Papanastasiou sensowne jest zastanowienie się nad następującym wnioskiem tej uczonej z jej badań (2014): (...) studenci miewają tendencję do mylnego utożsamiania przedmiotów stricte metodologicznych ze statystyką. Prowadzi to do przekonania, że brak umiejętności matematyczno-statystycznych (związanych zwłaszcza z ilościową analizą danych) uczyni niemożliwym uzyskiwanie pozytywnych ocen na kursach poświęconych prowadzeniu badań naukowych Można przypuszczać, że lęk związany z kontekstem planowania i przeprowadzania badań empirycznych może wynikać z wykształconej wcześniej postawy wobec statystyki". (s. 77)

Skoro studiujący psychologię mają z tym problem, to co dopiero mówić o pedagogach. W czasie moich studiów obowiązkowe były ćwiczenia z "metod badań statystycznych", dzięki czemu każdy absolwent mógł w ramach podjętej pracy naukowo-badawczej dokonać wyboru paradygmatu badawczego, gdyż uzyskiwał wiedzę także z metodologii badań jakościowych. Przypuszczam, że systemowa "bolonizacja" kształcenia pedagogów z podziałem na studia I stopnia - zawodowe i II stopnia - uzupełniające doprowadziła do wyeliminowania statystyki z programów kształcenia. Na studiach I stopnia okazuje się, że zajęcia ze statystyki są zbyteczne jako zbyt trudne. Absolwenci mają być przygotowani do realizowania praktycznych rozwiązań, wdrażania już obowiązujących metodyk kształcenia, wychowania, opieki czy resocjalizacji zgodnie z postulowanym przez władze modusem "dobrych praktyk".

Już na wejściu popełnia się kardynalny błąd w kryteriach przyjęć na studia pedagogiczne pomijając wyniki egzaminu maturalnego z matematyki! To sprawia, że środowisko pedagogiczne i nauczycielskie po kierunkach humanistycznych nie jest zdolne do krytycznego analizowania wyników badań krajowych i międzynarodowych, które dotyczą uwarunkowań kształcenia i osiągnięć szkolnych uczniów. Nie rozumieją polityków, którzy w celach propagandowych serwują społeczeństwu wyniki pseudodiagnoz czy badań opinii publicznej jako rzekomo odpowiadające rzeczywistości, gdyż nie są zdolni krytycznie analizować przedstawiane w debatach publicznych rezultaty sondaży diagnostycznych czy nawet wyników międzynarodowych badań porównawczych nastolatków.

Tymczasem M. Flakus relacjonując wyniki badań zagranicznych postaw studentów wobec statystyki pisze: "Badania pokazują, że im lepsze były wczesne doświadczenia związane z nauką matematyki i statystyki, oraz im lepsza była ocena nauczycieli na wczesnych etapach edukacji, tym lepsze jest nastawienie uczniów i studentów. (...) Związek między wyższym poziomem lęku przed matematyką a niższym poziomem rozwiązywania zadań wymagających zaangażowania umiejętności matematycznych można zaobserwować u uczniów już w pierwszych latach nauki w szkole" (s. 80)

Autorka nie czyta literatury pedagogicznej, toteż przywołuje zagranicznych badaczy, co nie najlepiej świadczy o jej warsztacie badawczym. Co jak co, ale badania w zakresie edukacji matematycznej już wśród dzieci w wieku przedszkolnym od kilkudziesięciu lat prowadzi prof. dr hab. Edyta Gruszczyk-Kolczyńska, więc byłoby dobrze, żeby psycholodzy zaczęli rozglądać się także w rodzimej literaturze naukowej, gdyż wnioski z niej płynące są bardziej znaczące ze względu na kontekst kulturowy i aksjonormatywny.

Zupełnie nie przekonuje pani M. Flakus przywoływaniem założeń badawczych (bo wyników w ogóle nie przywołuje) w zakresie doszukiwania się "związku między wyższym poziomem lęku przed matematyką a niższym poziomem rozwiązywania zadań wymagających zaangażowania umiejętności matematycznych (...) u uczniów już w pierwszych latach nauki w szkole" , bowiem sięga do prac George'a i Kaplana, Astone'a i McLanahana, Epstein i Carrasquillo itd., które akurat w tym przypadku są najmniej przydatne i wiarygodne. Dotyczą bowiem czynników środowiskowych, głównie środowiska rodzinnego, rówieśniczego oraz kultury szkoły, a te są zdecydowanie odmienne ze względu na inne warunki ustrojowe, socjalne, ekonomiczne i kulturowe naszego społeczeństwa. Autorka źle tłumaczy obce teksty myląc istotność nauki (ba, nawet postawy wobec nauki) z istotą uczenia się. Tu powinna jednak dokształcić się pedagogicznie, jeśli rzeczywiście chce badać predyktory osiągnięć akademickich studentów psychologii. Postawy wobec badan naukowych nie są bowiem tożsame z postawami wobec uczenia się.

Tego typu badania psycholodzy powinni prowadzić wspólnie z pedagogami, bo przecież to, jakie psycholodzy czy studenci innych kierunków nauk społecznych mają kompetencje metodologiczne zależy nie tylko od ich lęków, uprzedzeń czy nawet środowiskowych zmiennych, ale w dużej mierze od jakości kształcenia akademickiego. Nie jest bez znaczenia to, kto edukuje młodzież, jakie ma kompetencje, czy sam prowadził badania w każdym z paradygmatów i jakie przekazuje treści oraz jak kształci ich kompetencje. Skupienie się tylko i wyłącznie na diagnozie postaw niczego nie wyjaśnia, ani też niczego nie zmienia. Szkoda zatem na to pary i kasy.

25 lutego 2018

JAK MŁODZIEŻ WYBIERA STUDIA?


W serii "Policy Notes" ukazała się wspólna publikacja Fundacji Naukowej Evidence Institute oraz Związku Nauczycielstwa Polskiego, w której autorzy Tomasz Gajderowicz, Maciej Jakubowski i Jerzy Wiśniewski udzielają odpowiedzi na diagnostyczne pytanie: JAK MŁODZIEŻ WYBIERA STUDIA? Częściowo słusznie wskazują już we wstępie na to, że: Wybór kierunku studiów jest jedną z ważniejszych decyzji w życiu każdego maturzysty – warunkuje bowiem możliwości dalszej drogi życiowej i kariery zawodowej. W skali kraju te wybory kształtują przyszłe zasoby kapitału ludzkiego i potencjał rozwojowy całej gospodarki.

Dlaczego ta diagnoza jest częściowo słuszna? Z bardzo prostego powodu. Badacze już na wstępie założyli, że (...) wybory młodzieży mają fundamentalne znaczenie dla rozwoju gospodarki i społeczeństwa kluczowe staje się pytanie, na ile państwo może kształtować te wybory i na nie wpływać. Nie wzięli bowiem pod uwagę tego, że wybór kierunku studiów wcale nie jest podyktowany interesem gospodarki czy społeczeństwa, gdyż młodzież ma te czynniki w dalekim poważaniu.

Młodzież nie wybiera kierunku studiów tylko dlatego, żeby lepiej rozwijała się polska gospodarka czy społeczeństwo. Fałszywe założenie znalazło zresztą już przed tą quasi diagnozą zaprzeczenie w przywołanej z 2015 r. publikacji autorów z Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego (Sztanderska i Grotkowska, którzy wykazali, że do najważniejszych czynników warunkujących wybór studiów należą:

• zgodność kierunku studiów z zainteresowaniami,

• łatwość znalezienia pracy po studiach,

• prestiż zawodu wykonywanego po danych studiach,

• pracochłonności w czasie studiów,

• wysokość oczekiwanych dochodów.

W toku studiów powyższe uwarunkowania ulegają pewnej modyfikacji zarówno ze względów osobistych jak i wymagań, które są stawiane studentom przez nauczycieli akademickich.

Tymczasem, jak piszą autorzy reportu Evidence i ZNP (...) można poprzez rozwijanie zainteresowań w toku edukacji szkolnej i informowanie uczniów o sytuacji na rynku pracy można tak kształtować wybór kierunków studiów, aby lepiej odpowiadał potrzebom gospodarki. Powraca stara nuta ingerowania przez władze w indywidualne wybory w taki sposób, by w wyniku różnego rodzaju ułatwień, preferencji czy korzyści młodzież wybierała nie to, co jest zgodne z jej zainteresowaniami, wysokością oczekiwanych zarobków czy nawet prestiżem wykonywanego w przyszłości zawodu, ale wynika z etatystycznie wygenerowanej pokusy studiowania wbrew osobistym preferencjom i kompetencjom.

Mieliśmy już w minionych latach dopłacanie młodzieży za podejmowanie studiów na tzw. kierunkach zamawianych przez rząd, tyle tylko że w kilkudziesięciu procentach były to zmarnowane pieniądze publiczne. Studiujący skonsumowali stypendia a studiów nie ukończyli, a jeśli nawet, to nie podjęli pracy w spodziewanym przez resort zawodzie. Jeśli nawet podjęli, to... poza granicami kraju.

Co to za propagandowi "mędrcy", którzy niczego nie badając wmawiają innym potoczne sądy?

Dlatego zastanawia mnie komu potrzebny jest taki quasi raport, kilkustronicowa powtórka z danych statystycznych, które interpretuje się w ideologiczny sposób, bo przecież autorzy tego materiału nie prowadzili badań terenowych, tylko dokonali wtórnej analizy już istniejących danych. Co to za raport, który nie zawiera ani jednego zdania na temat metodologii stanowiącej podstawę do zaprezentowania rzekomo wyników własnych badań?

Taki kit można wciskać niedouczonym politykom, ignorantom i urzędnikom MNiSW. Oni zawsze coś z tego wybiorą dla siebie, by wprowadzić rzekomo naukowe analizy do publicznego dyskursu. Niestety, ale formułowane w tym materiale wnioski są brane z sufitu, jak np. "Trzeba jednak brać pod uwagę, że o ile wysoki prestiż zawodu jest istotnie i pozytywnie związany z preferencjami kandydatów na studia, o tyle wpływ prestiżu naukowego uczelni na wybory jest niejednoznaczny – dla części kandydatów wysoka renoma naukowa odstrasza od wybrania danej uczelni."

Każdy z zamieszczonych wykresów można dowolnie interpretować, skoro są to tylko i wyłącznie dane statystyczne, za którymi nie kryją się żadne naukowe badania rzeczywistych uwarunkowań wyboru studiów.

24 lutego 2018

Po co "Raport o czasopismach naukowych" ?


Trzeba było czekać kilka lat, aż łaskawie Komitet Ewaluacji Jednostek Naukowych zainteresuje się jakościową oceną czasopism naukowych. Szkoda, że przeprowadzona ocena jakościowa wszystkich periodyków z listy B, której dokonali profesorowie z komitetów naukowych Polskiej Akademii Nauk w 2015 roku! została zlekceważona. Pisałem o tym w blogu, a także przekazałem uwagi do Ministerstwa. Emanuel Kulczycki nie raczył uwzględnić w swoim Raporcie tego, że przy Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego został powołany w dniu 2 czerwca 2015 r. Zespół w sprawie kryteriów i trybu oceny czasopism naukowych. Dla nauk humanistycznych i społecznych Zespołowi przewodniczył prof. dr hab. Krzysztof Mikulski, zaś ośmiu ekspertom z pedagogiki przewodniczyła prof. dr hab. Henryka Kwiatkowska.

Powołany we współpracy z PAN zespół dokonał po raz pierwszy od pięciu lat jakościowej oceny czasopism naukowych z wykazu B. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego wyraziło zgodę na przeprowadzenie tej oceny, bo za ocenę parametryczną odpowiadał KEJN, ale nie wyraziło zgody na to, by miała ona właściwy takim ocenom charakter. Jeżeli bowiem była akceptacja dla przeprowadzenia oceny czasopism naukowych, to powinna ona mieć dwoisty wymiar, a mianowicie:

1) przyznanie punktów tym, które zasługiwały na to (dopiero zarejestrowane i jeszcze bez punktów)

2) na podwyższenie punktacji pismom, których poziom uległ zdecydowanej poprawie;

3) zmniejszenie liczby punktów lub usunięcie z wykazu tych, które okazały się pseudonaukowymi periodykami.

Tymczasem KEJN wyraził zgodę tylko na pozytywną ocenę jakości czasopism. Oznaczało to, że eksperci analizujący zawartość periodyków i wszystkie elementy związane z ich procesem wydawniczym nie mogli wskazać ministrowi czasopism, które - w świetle oceny jakościowej - należałoby natychmiast usunąć z wykazu B lub co najmniej obniżyć punktację.

Muszę odnotować jeszcze jeden fakt historyczno-akademicki z powodu niewiedzy E. Kulczyckiego, że w latach 2007-2010 miała miejsce w MNiSW jakościowo-ilościowa ocena czasopism . Został wówczas powołany Zespół ds. oceny czasopism naukowych, który miał ekspertów z każdej dziedziny nauk. Profesorowie spotykali się co najmniej dwa razy w roku na specjalnych sesjach, w trakcie których prezentowali oceny jakościowe zarejestrowanych czasopism oraz uzasadniali powody przyznania poszczególnym tytułom punktów. Doskonale pamiętam, jak istotne były ustalenia kryteriów ocen oraz konieczność weryfikowania danych, które przekazywały redakcje czy wydawcy czasopism naukowych.

Obowiązywał wówczas rzetelny system odwoławczy. Przedstawiciel-ekspert dyscypliny naukowej, do której było przypisane czasopismo musiał wyjaśnić komisji i zainteresowanym, dlaczego periodykowi X przyznano 0, 2, 4 lub 6 punktów, i z czego to wynikało. Do ministerstwa musiały być nadsyłane komplety każdego tytułu za ostatni rok, zaś ekspert miał prawo żądać wyjaśnień i dowodów od redakcji na zapisane w arkuszu rejestracyjnym dane. To była rzetelna i uczciwa ewaluacja czasopism naukowych.

Okazało się, że wiele redakcji ordynarnie kłamało, wprowadzało fałszywe informacje lub niepełne dane. Ukrywano rzekomo zewnętrzne afiliacje autorów lokalnego, uczelnianego pisma w ten sposób, że podawali oni miejsce swojego drugiego czy nawet trzeciego zatrudnienia, byle tylko uzyskać wyższy wskaźnik oceny parametrycznej.

Liczba patologii i konieczność przechowywania w szafach resortu tysięcy już egzemplarzy czasopism sprawiła, że MNiSW postanowiło pozbyć się problemu. To prof. B. Kudrycka uwolniła urzędników i ich szafy od prowadzenia dokumentacji i przechowywania periodyków do kontroli, by przejść na system pozoranctwa. Od 2011 roku mamy bowiem tylko i wyłącznie ocenę parametryczną dokumentacji elektronicznej czasopism bez weryfikacji wiarygodności danych. Ta, jak wspomniałem powyżej, miała jednorazowo miejsce w 2015 r. w wymiarze pracy społecznej i tylko o charakterze pozytywnym.

Po opublikowaniu przez Emanuela Kulczyckiego z KEJN "Raportu - Podstawowe Informacje o Polskich Czasopismach Naukowych" w 2018 roku zobaczyłem, że mamy do czynienia z paradoksalną sytuacją. "Cezurą czasową jest rok 2011, w którym został wdrożony nowy model oceny czasopism naukowych na potrzeby Kompleksowej Ewaluacji Jednostek Naukowych dokonywanej przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego.

O ile profesorowie PAN musieli w ciągu dwóch miesięcy społecznie ocenić wartość czasopism naukowych z listy B, a w wielu dyscyplinach było tak - jak np. w pedagogice, że musieliśmy w ciągu miesiąca ocenić ponad 190 tytułów zarejestrowanych w tej dyscyplinie, o tyle członek KEJN zrealizował zadanie o charakterze ilościowym w ciągu roku ze środków budżetowych w ramach projektu „Badanie wzorców doskonałości w nauce i sztuce” w ramach programu Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego pod nazwą „DIALOG” (2017-2019).

Jak napisał twórca Raportu:

"Celem niniejszego raportu jest prezentacja informacji o polskich czasopismach naukowych. Uwzględnione zostały czasopisma ze wszystkich obszarów nauki, które – według źródeł je indeksujących – uznawane są za czasopisma naukowe. Dane na temat wydawanych czasopism naukowych w Polsce są rozproszone i niepełne. Jednocześnie wiele gromadzonych informacji nie jest publicznie dostępna bądź odpowiednio eksponowana. Dlatego istotne jest pokazanie tego, co wiemy o polskich
czasopismach oraz wskazanie, czego nie wiemy, a powinniśmy wiedzieć, aby prowadzić efektywną politykę wydawniczą: zarówno na poziomie pojedynczego czasopisma i wydawnictwa, jak i na poziomie kraju."


Tym samym odsłonięto i potwierdzono zarazem to, o czym mówili członkowie Zespołu Ekspertów PAN, że to KEJN przyznawał punkty czasopismom mimo braku danych, nieodpowiedniego ich wyeksponowania, bez jakiejkolwiek weryfikacji rzetelności tych danych. W ten sposób wiele periodyków otrzymało wysoką punktację na podstawie fałszywych danych i niesprawdzalnych w ramach oceny parametrycznej informacji oraz całkowicie pominiętej zawartości treści. Teraz postanowiono dociec zakresu patologii i braków.

Przeczytałem ten Raport. Ciekaw byłem, czy zatem powołany i finansowany przez resort zespół przeprowadził rzetelną ocenę, a w każdym razie podjął takie starania. W moim przekonaniu takie zadanie jest niemożliwe do zrealizowania w zespole, który nie ma kompetentnych sędziów, ekspertów w poszczególnych dyscyplinach znających bardzo dobrze środowisko naukowe, wydawców i publikujących na łamach pism autorów. To, co zaproponował zespół pod kierunkiem dra hab. E. Kulczyckiego musiało zatem spalić na panewce, ale za to bardzo dobrze posłuży władzom do demagogicznego przekonywania akademickiego środowiska o konieczności likwidacji wykazu B czasopism krajowych.

Jak piszą autorzy Raportu, a co dyskwalifikuje jego wartość ze względu także na wyżej wspomniane przez nich powody diagnozy: "Dlatego zadaniem raportu jest wskazanie, jakie informacje o polskich czasopismach są dostępne oraz co na ich podstawie można powiedzieć o praktykach wydawniczych". Innymi słowy, podjęto się oceny czasopism ze względu na to, że nie ma odpowiednich danych na stronach wydawców i w wypełnionych formularzach rejestracyjnych, albo są te dane przekłamane. Jako żywo, nie po raz pierwszy widzę taki nonsens metodologiczny.






23 lutego 2018

Humanities, stupid! - List otwarty do prof. dr hab. Aleksandra Bobko


Z każdym tygodniem przed nadaniem biegu przez rząd projektu Ustawy 2.0, mającej nowelizować dotychczasowe prawo o szkolnictwie wyższym i nauce, narasta temperatura sporu między uczonymi a urzędnikami naszego resortu. Z jednej strony pojawia się po raz kolejny ostra polemika wicemarszałka Sejmu prof. Ryszarda Terleckiego, który twierdzi, że ten materiał jest de facto do śmieci, a z drugiej strony mamy swoistego rodzaju kontrę ministra Jarosława Gowina ostrzegającego przed rozpadem koalicji rządzącej, jeśli PIS postanowi powstrzymać jego reformę.



Cytuję zatem w tym miejscu kolejną opinię w formie LISTU OTWARTEGO, którą opublikował prof. dr hab. Przemysław Wiszewski (historyk, religioznawca) w blogu o dość ciekawym tytule: HUMANITIES, STUPID! Jest to reakcja profesora na odpowiedź wiceministra Aleksandra Bobko dziekanom wszystkich wydziałów pedagogicznych/edukacyjnych, które skierowały w ub. roku do resortu protest w związku z planowaną likwidacją wykazu czasopism ogólnokrajowych, a więc wydawanych w większości w języku polskim.

Publikowałem w blogu treść tego protestu, gdyż Komitet Nauk Pedagogicznych PAN zainicjował debatę w tej kwestii w październiku 2017 r. w czasie wspólnej konferencji naukowej z udziałem władz wydziałów z wszystkich uniwersytetów i akademii pedagogicznych.

List otwarty do prof. dr hab. Aleksandra Bobko, sekretarza stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego

Wrocław, 14.02.2018 r.,

Szanowny Panie Ministrze,

W dniu 23 stycznia 2018 r. Pan Minister przygotował odpowiedź na zapytanie posła Jarosława Kaczyńskiego dotyczące likwidacji listy B ministerialnego wykazu czasopism. Pan Minister wskazał, że likwidacja wpisuje się w działania na rzecz umiędzynarodowienia i otwarcia nauki „z jednej strony na świat zewnętrzny (...) ale również na globalny świat nauki”. W pełni te działania popieram.

Jednak przechodząc do szczegółowej argumentacji wskazał Pan Minister, że „w istocie rzeczy problem listy B najsilniej można zaobserwować w naukach społecznych oraz humanistycznych”. I dalej - „Brak polskich badań nad europejską historią oraz kulturą powoduje, że polski punkt widzenia na sprawy ważne dla tworzenia europejskiej tożsamości jest niezauważalny czy pomijany w międzynarodowych dyskursie” (pisownia oryginalna).

W tym jednym zdaniu znajdziemy jedną, podstawową nieprawdę. Nikt, kto zna dorobek polskiej historiografii, nie powiedziałby, że polscy badacze nie prowadzili bądź nie prowadzą badań nad historią oraz kulturą Europy. Jest to tak dalece sprzeczne z rzeczywistością, że w zasadzie nie da się z tym polemizować. Jacek Banaszkiewicz, Bronisław Geremek, Halina Manikowska, Henryk Samsonowicz, Jerzy Strzelczyk, Bogdan Suchodolski - garść nazwisk z mojego, badacza średniowiecza, pola. Garść, bo za nimi stoją setki prac ich koleżanek, kolegów, uczniów... To dzięki nim, Panie Ministrze, Polacy dowiedzieli się, czym różniło się polskie średniowiecze od europejskiego. I jak około roku 1000 dwa światy na wieki zrosły się kulturowo i cywilizacyjnie. Kto więc, jeśli nie polscy historycy, pisał o międzynarodowym wymiarze chrztu Polski? Kto opisał na tle europejskiego schyłku wieków średnich polską „złotą jesień średniowiecza”? Kto?

Niestety, kolejne zdanie Pana listu wprawiło mnie w jeszcze głębsze zdumienie. Czytamy dalej: „Nieobecność polskich naukowców na arenie międzynarodowej prowadzi do tego, że są nam narzucone inne narracje, które mogą marginalizować znaczenie polskiej kultury i historii. Powinnością badaczy zorientowanych na kulturę narodową oraz historię regionalną winno być nie tylko badanie lokalnych ojczyzn w sposób cechujący się doskonałością naukową, ale również pokazywanie światu bogactwa polskiej kultury oraz prezentowanie na forum międzynarodowym polskiej racji stanu”. Panie Ministrze, nie wiem, kto przekazał Panu fałszywy obraz rzeczywistości, ale z mojej, szeregowego badacza perspektywy wynika, że polscy historycy są obecni w międzynarodowej dyskusji nad historią od okresu międzywojennego. Że nawet w czasie PRL-u dokonania polskich mediewistów, ba!, nowatorskie propozycje badania kultury materialnej i przemian społecznych oddziaływały bardzo silnie na europejskie środowisko mediewistyczne.

To prawda, że po 1989 r. polscy historycy zyskali dostęp do ogromnej literatury, morza informacji i inspiracji, które wielu z nas wciągnęło - a czasami zatopiło. Ale też dzięki temu mogliśmy zacząć rozmawiać z kolegami z zachodniej Europy, mówić jednym językiem pojęć i idei. I nawet wówczas nie brakowało pomysłów oryginalnych, które - to prawda - nie znajdowały wiele wsparcia w oficjalnych strukturach administracji państwowej. Dla których nauka była przedłużeniem polityki społecznej. Gdy jednak myślę - znów - o swoim drugim polu badawczych, historii Śląska - nie znajduję słów, by wyrazić swoje zdumienie przedstawioną interpretacją naszego dorobku. Od lat polskie badania historii Śląska są głęboko zakorzenione w dyskusji z badaczami z Czech i Niemiec. Czy ktoś nam „narzuca narrację” w toku tej dyskusji? O tak, racjonalność, stan źródeł, przedmiot dyskusji. I tylko one.

Bo, Panie Ministrze, proszę mi wybaczyć śmiałość, ale nie rozumiem, jak zarządzający nauką 30 niemal lat po upadku opresyjnego systemu politycznego mogą mówić, że rolą nauki jest prezentowanie „polskiej racji stanu”? Nigdy po 1989 r. nie słyszałem tak szczerego i tak sprzecznego z samym sednem etosu badacza, w tym historyka, nakazu - bo co innego sugeruje zwrot „winno być”? - ze strony ludzi władzy jak ten, który zacytowałem. Panie Ministrze, przysięgałem szukać prawdy i szerzyć światło i wielkość ludzkiego umysłu ponad wszystko inne, ponad pustą sławę i ziemskie dobra. Nie rozumiem, jak Pan Minister, badacz, może wymagać od koleżanek i kolegów, by z przekazujących podstawową dla naszej kultury wartość - szacunek do prawdy - stali się propagandzistami. Tak się nie godzi. Tak skrajny, ordynarny relatywizm o silnym zabarwieniu politycznym budzi moje zgorszenie.

Dalszego ciągu Pana wypowiedzi nie chciałbym oceniać. Doceniam dążenie do ułatwienia międzynarodowej współpracy naukowej. Nie doceniam działań, które przełożą się na wymuszanie publikowania przeciętnych prac w czasopismach, gdzie nikt do nich nie zajrzy. Doceniam publikowanie tak poza granicami Polski, ale i w Polsce w językach obcych - jeśli ma to związek z potrzebami nauki. Nie z polityką. Nie wiem, kto podał Panu Ministrowi dane, zgodnie z którymi „w roku 2014 publikacje w języku angielskim stanowiły 78% publikacji wszystkich publikacji (sic!) z nauk humanistycznych i społecznych badaczy z Flandrii (po niderlandzku opublikowanych było 16% wszystkich publikacji).

W Finlandii publikacje po angielsku stanowiły 68%, w Norwegii 61%, w Czechach 26%, w Słowacji 25%, a w Polsce 17%”. Pomijam dobór, bo przecież można by i powiedzieć, że w Wielkiej Brytanii publikacje po angielsku stanowiły 98% (2% gaelic), a humanistyka w Niemczech i Francji chylą się ku upadkowi, bo tam dominują języki lokalne w humanistyce. Tyle, że to byłaby demagogia. Bo ja nie potrafię wskazać ani korelacji między procentem publikacji anglojęzycznych a jakością badań, ani nawet żadnej światowej bazy danych reprezentatywnej dla całości nauk humanistycznych, nie mówiąc o połączeniu z naukami społecznymi. Nie znam też żadnej bibliografii, która objęłaby całość piśmiennictwa. Natomiast tak, można takie wyliczenia tworzyć w oparciu o bazy danych czasopism indeksowanych w tych bazach. Można, tylko czego to dowiedzie poza samopotwierdzeniem danych z tych baz? Pytam, bo ja nie wiem.

Ale, Panie Ministrze, przede wszystkim nie rozumiem stwierdzenia „Proponowane rozwiązania nie likwidują lokalnego dyskursu naukowego, a jedynie nadają mu charakter uzupełniający/dodatkowy”. Czy przez lata - i słusznie! - nie wskazywano, że badacze powinni zaangażować się we współpracę z lokalnym otoczeniem społecznym? Czy w nowej ocenie jednostek naukowych współpraca z tym otoczeniem nie będzie jednym z trzech kluczowych obszarów oceny? Czy wreszcie mamy my, historycy, traktować „lokalny dyskurs” (jak wiele protekcjonalizmu w tym określeniu!) kultury polskiej jako dodatkowy? A więc nie mamy szukać prawdy dla naszych współobywateli? Wspieranie naszej, narodowej kultury ma być „dodatkiem” do propagowania „polskiej racji stanu”???

Panie Ministrze, nie wierzę, że to Pan napisał ten list i nakazał go rozesłać do jednostek naukowych w całym kraju. Jest on niezborny, pełno w nim iteracji (powraca kilka razy obrona przed oskarżeniem o „pomniejszanie ważnej roli języka polskiego”) i zwykłych błędów składniowych oraz literówek. Byłbym zobowiązany, gdyby Pan Minister zechciał odciąć się od stwierdzeń, które podważają etyczny wymiar i dorobek pokoleń polskich historyków. Tych, dzięki którym polska kultura przetrwała i rozwijała się nieprzerwanie przez dekady swojej historii. Uprzejmie proszę - jako zwykły historyk, członek cechu - o przemyślenie zasad komunikacji z otoczeniem, a głębiej - pomysłów na komunikowanie o planowanej zmianie.

Przeżyliśmy wielu ministrów podważających naszą wiarygodność. Wszyscy odeszli. My zostaliśmy. I piszemy historię. W zgodzie z prawdą. Bez polityki. A czy będziemy to czynić w monografiach, czy artykułach w czasopismach z tej czy innej listy? Obyśmy robili to w zgodzie z etyką, etosem i warsztatem.

Przemysław Wiszewski





22 lutego 2018

O kompromitowaniu badań pedagogicznych, które z pedagogiką niewiele mają wspólnego


W związku z narastaniem problemów socjalnych, zdrowotnych, ale i w sferze kulturalnej osób starszych pojawia się w Polsce coraz bogatsza literatura z zakresu gerontologii pedagogicznej (geragogiki) czy gerontologii społecznej. Niestety, niektóre rozprawy nie powinny ujrzeć światła dziennego ze względu na to, że zawierają fundamentalne błędy zarówno w analizie problematyki badawczej, jak i założeniach projektów badań i ich realizacji. Jedną z takich monografii, która jest przykładem tego, jak nie należy prowadzić badań naukowych, jest książka Eweliny Koniecznej pt. "Seniorzy i film. Aktywizacja i integracja społeczna osób starszych przez uczestnictwo w kulturze filmowej" (Toruń: Wydawnictwo Adam Marszałek 2016).

Nie spełnia ona wymogów naukowych pomimo tego, że część teoretyczna jest względnie dobrze napisana. Ma jednak głównie charakter przeglądowy wiedzy z kulturoznawstwa nie wnosząc niczego nowego do pedagogiki. Trudno tu mówić o pogłębionej świadomości autorki znaczenia głównych kategorii wpisanych w tytuły rozdziałów i podrozdziałów ("Starość jako zadanie rozwojowe i edukacyjne" i "Rola kultury filmowej w procesie adaptacji do starości"), gdzie widoczne są uchybienia związane z brakiem odniesień do kanonu literatury przedmiotu.

Zasadnicze zarzuty dotyczą jednak metodologii badań. W rozdziale metodologicznym brak jest założeń rzekomo przeprowadzonych badań metodą case study, opisu przebiegu wywiadów, kryteriów analizy danych oraz założeń dotyczących sposobu ich kodowania. Autorka wskazuje na „brak ścisłej struktury metodologicznej w badaniach jakościowych” (s. 119), co źle interpretuje, wypaczając sens badań jakościowych oraz pozbawiając je kryteriów świadczących o poprawności procesu badawczego.

Bliższa jest Ewelinie Koniecznej problematyka analiz kulturoznawczych z zakresu filmoznawstwa, z którymi to zagadnieniami poradziła sobie zdecydowanie lepiej, niż z wiedzą z obszaru gerontologii społecznej, geragogiki czy edukacji dorosłych. Nic dziwnego, że trudno dopatrzeć się dojrzałych propozycji założeń metodologicznych.
Rozprawa niczego nie wnosi do pedagogiki a Autorka - jako przedstawiciel nauk humanistycznych - zupełnie nie zna metodologii badań społecznych.

Autorka nie potrafiła sformułować głównego problemu badawczego, tylko określiła w swojej pracy dwa: Jakie są uwarunkowania uczestnictwa seniorów w kulturze filmowej? i Jaka jest rola kultury filmowej w aktywizacji, integracji społecznej i rozwoju osób starszych? przypisując każdemu z nich po kilka pytań szczegółowych, które nie spełniają takiego kryterium. Już pomijam, że każde z tych pytań stanowi odrębny problem badawczy wymagający rzetelnych badań empirycznych.

Co czyni autorka tego projektu? Ucieka w pseudojakościowe badania kompromitując się stwierdzeniem, że: "W badaniach jakościowych nie obowiązuje ścisła struktura metodologiczna, nie korzysta się ze standaryzowanych narzędzi badawczych". Nie wie, że w badaniach jakościowych obowiązuje ścisła struktura metodologiczna, o czym mogłaby poczytać w podręcznikach i rozprawach z metodologii badań jakościowych, w tym także prof. Dariusza Kubinowskiego. Nie rozumie, że w tym paradygmacie badawczym można, a nawet warto korzystać z wystandaryzowanych narzędzi badawczych, jeśli zależy nam na jak najlepszym studium indywidualnych przypadków.

W książce E. Koniecznej zostały słabo zarysowane sylwetki zaledwie 5 osób badanych, zaś ich analiza nie została podporządkowana 10 pytaniom badawczym. Nota bene autorka odmiennie formułuje cele badawcze w rozdziale metodologicznym i w tej części pracy, w której omawia dane pozwalające jej na szerszą - a w rzeczywistości powierzchowną, banalną - analizę badanych zjawisk.

O ile bowiem w założeniach metodologicznych zapowiada: Pierwszym celem podjętych badań było poznanie, na podstawie doświadczeń badanych osób, roli kultury filmowej w aktywizacji i integracji społecznej osób starszych."(s. 117), o tyle już w rozdziale 4 tak je formułuje: "Celem prowadzonych badań było także sprawdzenie, jaką rolę odgrywają filmy w reinterpretacji doświadczeń życiowych osób starszych oraz jakie filmy wspomagają proces adaptacji do starości". (s. 189). Jak widać nie pamiętała już, co w istocie było celem jej badań, bo cała praca jest przykładem potocznej narracji studentów, którzy dopiero uczą się prowadzić badania w naukach społecznych.

Właśnie dlatego mamy w tej książce wszystko to, co autorce wydawało się mieć jakiś związek z kulturą filmową i dobranymi celowo do analizy wywiadów pięcioma seniorami. Sposób analizy najlepiej prezentują sformułowania w stylu:

- "Niektórzy twierdzili, że ..."; - "Seniorzy uważają, że ..." ; "Z uzyskanych wypowiedzi wynika, że ..."; "Niektórzy z badanych twierdzili: ..." ; "Badani zwracali też uwagę na..."; "Badane osoby nie znają...". Konia z rzędem temu, kto udowodni, że w takiej narracji mamy do czynienia z case study. Warto pokazywać tę książkę doktorantom nauk pedagogicznych, by zobaczyli, jak nie wolno prowadzić badań jakościowych i na czym polega pseudoanaliza case study.

Najbardziej kuriozalne w publikacji rzekomo z pedagogiki jest kilkudziesięciostronicowa charakterystyka wybranych filmów fabularnych poświęconych jesieni życia. Co to ma wspólnego z poszukiwaniem odpowiedzi na powyższe problemy badawcze? Jak się nie wie, że się nie wie, to się wkleja, co się wie.

Nic dziwnego, że w swoich przesłankach autorka tej książki zapisała w 3 osobie: (...) do omówienia wybranych filmów, które opowiadają o ludziach starszych i starych, wykorzystała antropocentryczny model interpretacji filmu". (s. 118) Niestety, nie znajdziemy w tej książce modelu, tylko opowiadanie o nim w różnych rozprawach, gdyż E. Konieczna nie badała mechanizmu integracji pojęciowej, stapiania się przestrzeni mentalnych i identyfikacji z jego treścią, by wykazać faktyczne rozumienie i interpretację filmów przez badanych.

Niestety, niektórzy naukowcy prawdopodobnie sami wskazują na recenzenta wydawniczego osobę niekompetentną w prezentowanej problematyce, byle tylko uzyskać rekomendację maszynopisu do druku. Z taką patologią mamy do czynienia w niemalże wszystkich dyscyplinach naukowych, w których autor zainteresowany wydaniem książki oczekuje jedynie pozytywnej rekomendacji. Ja tej książki nie polecam nikomu, kto interesuje się problematyką osób starszych i pedagogiką kultury.


21 lutego 2018

Republika Dziecięca w stylu soft




Przypadkowo trafiłem na blog niesamowitego pedagoga społecznego, młodzieńca w wieku niemalże 25 lat, który zwrócił się do swoich czytelników z prośbą, by zamiast podarować mu prezent z okazji właśnie nadchodzących okrągłych urodzin, wpłacili na wskazane konto 12,50 zł. Będzie to cena biletu dla dziecka z prowadzonej przez niego i współpracowników Republiki Dziecięcej.

Tak brzmiał jego apel:

Wielkimi krokami zbliżają się moje 25 urodziny. Jak sobie przypomnę, co się wydarzyło w trakcie tego czasu, to łapię się za głowę. W ciągu tylko ostatnich lat moje życie nabrało zupełnie nowych kształtów i kolorów. Mam wspaniałą żonę, kochaną córeczkę, wspaniałych przyjaciół. W ciągu tych 25 lat poznałem wielu bardzo dobrych ludzi. Tych znanych z pierwszych stron gazet, jak i tych czuwających w ukryciu.

To niesamowite. Skoro zbliża się taka piękna rocznica, to chcę ją wykorzystać, aby zrobić znów coś dobrego. Swoje życie już na wieki związałem z dziećmi. To misja, którą mam do zrealizowania. Jedni kochają piłkę nożną, inni realizują się tworząc cudowne obrazy. Są i tacy, którzy mają smykałkę do biznesu. A ja dbam o dobro dziecka. Skoro to urodziny to nie oczekuję kwiatów, niezwykłych prezentów z najlepszych gablot sklepowych. Nie. To wszystko nie jest mi potrzebne. Chcę, prosić Cię o to, co dla mnie ważne.

Dzisiaj chcę poprosić Cię o ufundowanie biletów do kina dla dzieci z Republiki Dziecięcej. To najlepszy prezent, jaki możesz mi zrobić.
Mamy czas do 28 lutego. Wtedy się urodziłem. Jeden bilet to tylko 12,50 zł. Chcę ze sobą zabrać 30 dzieci. Ich uśmiech to będzie najlepszy prezent, jaki mógłbym sobie w tym dniu wymarzyć. Karol Walas Odkrywca Niesamowitego. Za każdy ufundowany bilet jestem Ci ogromnie wdzięczny!



Inicjator potrzebował na tę akcję 375 zł, by zafundować seans filmowy 30 dzieciom. Kiedy wpłacałem na wskazane konto okazało się, że ma już na nim 887.50 zł. Tym samym ma środki na ponad dwa seanse filmowe. Zachęcałbym go, żeby zabrał Dziecięcą Republikę chociaż raz także do teatru czy do muzeum. Niech dzieci poznają różne rodzaje kultury.

Zapewne niektórych czytelników zaintryguje nie tyle ta akcja, bo takie mają miejsce w mediach społecznościowych z różnych okazji, czasami dramatycznych powodów, ale to, czym jest DZIECIĘCA REPUBLIKA w wydaniu pana Karola Walasa.

Nie kieruje nią sam, ale stworzył ją niezwykle ciekawy zespół wychowawców-pasjonatów -
pozytywnych pajdocentryków, humanistów, edukatorów i społeczników odwołujących się do autosocjalizacji dzieci i młodzieży.

Ich aksjologiczny dziesięciościan obejmuje takie wartości pedagogiczne jak: otwartość, szacunek, refleksyjność i rozwój, profesjonalizm, indywidualne podejście, partnerstwo. odpowiedzialność, dialog, miłość, odkrywczość i kreatywność.

Zaangażowani pedagodzy społeczni stworzyli przestrzeń, w której pomagają dzieciom w ich rozwoju zmieniając ich świat, by i one mogły zmieniać "jednocześnie wielki świat nas wszystkich"

K. Walas tak pisze o REPUBLICE:

Tworzymy miejsce, w którym dzieci budują micro-społeczność zbliżoną do małego Państwa. Chcemy umożliwić im stanowienie o sobie samym w bardzo konkretnych i co ważne, stworzonych przez nich samych warunkach. W Republice Dziecięcej istnieje władza ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza. To miejsce, w którym dzieci posiadają własną konstytucję oraz własne środki płatnicze.

Podsumowując ten wpis muszę jednak odnotować, by studenci pedagogiki nie byli wprowadzani w błąd, że to, co czyni zespół/stowarzyszenie K. Walasa nie jest radykalną Republiką Dziecięcą, mimo że sami tak siebie nazywają. Taką spotkamy w Boliwii, ale nie w Polsce, bo nie pozwoliłoby na to nasze prawo.

Republika dziecięca z prawdziwego zdarzenia jest wówczas, kiedy dzieci - bez jakiejkolwiek ingerencji dorosłych, a tym bardziej bez ich animacji, kierownictwa, ukrytego czy jawnego oddziaływania - same kierują własnym życiem i losem.

Nie jest to też pierwsza w kraju tzw. Republika Dziecięca, jakkolwiek by jej nie określać, chociaż sama posługuje się taką nazwą, gdyż w Krakowie dnia l marca 1983 roku założona została z inicjatywy dzieci, a nie dorosłych, Korczakowska Republika Dziecięca Dyliniarnia. O tym już doczytacie na jej stronie.

20 lutego 2018

W co grają grantobiorcy badając parametryczną grę?


Mamy postmodernistyczną jakość projektowania badań naukowych i uzyskiwania w Narodowym Centrum Nauki środków publicznych na ich realizację. Ścieżka jest tu bardzo prosta. Nie wymaga nawet formułowania problemu badawczego, który byłby ważny dla nauk społecznych i humanistycznych, a więc zaliczałby się do badań podstawowych. W istocie bowiem chodzi o to, żeby wyprodukować dane do z góry założonej hipotezy. Przy okazji posłuży wynik projektu politykom sprawowującym władzę.

W taki sposób można produkować tysiące tematów, tylko na ich realizację musi znaleźć się sponsor. Najlepiej, żeby określoną tematyką było zainteresowane ministerstwo, bo wówczas nie będzie żadnych problemów z uzyskanie pozytywnych ocen w NCN. Jest jeszcze drugi warunek do spełnienia, a mianowicie, trzeba samemu być ekspertem dla tej władzy generując uprzednio problem pozornie naukowy, pozwalający na zgromadzenie danych, na podstawie których będzie można pokpić sobie z akademickiego środowiska.

Od szeregu lat prowadzony jest w środowisku akademickim spór o parametryczny gorset, który został skrojony nie tylko przez władzę, ale i owego badacza. Teraz, kiedy jest decydentem w organie centralnym może przeprowadzić badania w następującym zakresie. Zacytuję, by nie przekłamać:

"Nowe modele zarządzania nauką kładą nacisk na policzalność i rozliczalność efektów prac naukowców. Każdy naukowiec ma nie tylko badać i opisywać świat, ale również ma publikować swoje wyniki w najbardziej uznanych kanałach komunikacji naukowej. W ten sposób nauka w XXI wieku stoi pod znakiem „przyśpieszonej akademii” oraz reguły „Publish or Perish” (Publikuj albo Zgiń). Konieczność mierzenia produktywności naukowców pociągnęła za sobą wdrażanie systemów ewaluacji nauki również na poziomie całych krajów, tak jak ma to miejsce w Polsce, Wielkiej Brytanii, Norwegii czy Danii.

Celem proponowanego projektu jest sprawdzenie, w jaki sposób wykorzystywanie rozwiązań krajowego systemu ewaluacji nauki (w Polsce często mówi się o „parametryzacji”) oraz kopiowanie go na poziom poszczególnych uczelni czy wydziałów zmienia sposób pracy naukowców oraz to, jak publikują wyniki swoich badań. Hipoteza ta zakłada, że kopiowanie rozwiązań krajowych wytwarza tzw. punktozę (grę parametryczną), czyli takie prowadzenie badań i publikowanie ich wyników (np. wybieranie „publikowalnych” problemów badawczych), które pozwala wpisywać się w priorytety i reguły funkcjonującego w danej społeczności akademickiej systemu ewaluacji nauki, któremu podlega dana społeczność akademicka.

Granie w grę oznacza zatem funkcjonowanie w społeczności akademickiej, awansowanie, zdobywanie stanowisk poprzez odpowiednie realizowanie celów systemu ewaluacji nauki. Projekt pozwoli nam przebadać grę parametryczną, w którą grają naukowcy. Skupimy się w projekcie na przedstawicielach nauk humanistycznych i społecznych pracujących w polskich instytucjach naukowych. Odpowiedzi na pytania badawcze stawiane w projekcie pozwolą pokazać, jakie konsekwencje ma polityka naukowa dla praktyk naukowych, w tym praktyk publikacyjnych polskich badaczy.

Dodatkowo scharakteryzujemy wzory publikacyjne polskich badaczy, tzn. jakie i dlaczego typy publikacji wybierają, jak decydują o języku publikacji, co sprawia, że piszą współautorskie teksty. Co więcej, aby zrozumieć kontekst, w którym punktoza jest wytwarzana, zrekonstruujemy dyskursy, które toczą się nad ewaluacją nauki już od 1918 roku w Polsce. Pokażemy również, że reguła „Publish or Perish” sprawia, że naukowcy coraz częściej korzystają z kanałów publikacji tzw. Fałszywej Akademii, czyli drapieżnych czasopism i konferencji.

Podczas realizacji projektu przeprowadzimy 167 wywiadów z kadrą zarządzającą i naukowcami z polskich uczelni i instytutów Polskiej Akademii Nauk oraz przeprowadzimy rozległe analizy bibliometryczne i naukometryczne polskich jednostek naukowych. Równolegle będziemy budować korpus oficjalnych regulacji i publikacji z lat 1918–2017, poświęconych ewaluacji w nauce. Dodatkowo zbudujemy bazę bibliometryczną prezentującą udział polskich naukowców w Fałszywej Akademii.

Wyniki projektu będą szczególnie interesujące dla badaczy nauki i szkolnictwa wyższego oraz komunikacji naukowej, szczególnie naukometrystów, bibliometrystów, specjalistów z zakresu polityk publicznych. Co istotne, nasze badania przyczynią się do zrozumienia tego, jak naukowcy postrzegają i rozumieją wytyczne ewaluacyjne oraz pozwolą wskazać pożądany i niepożądany wpływ polityki naukowej na naukę."


Już nie mogę doczekać się wyników tych "badań". Naukoznawca skonstruował projekt, który mieści w sobie postmodernistyczną nowość, a mianowicie wyręcza prokuraturę krajową, MNiSW, KEJN i Najwyższą Izbę Kontroli w ich statutowych zadaniach. Szczególnie ciekawe będzie "odkrycie" niepożądanych wpływów polityki naukowej na naukę.