01 września 2018

W szkołach prywatnych nauczyciele muszą być na etatach


To jest jedno z niewielu, ale bardzo dobrych rozwiązań prawnych w szkolnictwie, a zobowiązujących podmiot prowadzący do zatrudniania nauczycieli na etacie, a nie na umowach zlecenie. Mam nadzieję, że skończy się dzięki temu zatrudnianie w szkołach prywatnych nauczycieli jak "niewolników", których można przyjąć na próbny okres, po czym ich nie zatrudnić na jakąkolwiek umowę o pracę, nawet tzw. śmieciową. To są najczęściej szkoły z nauczycielami-żabkami, co to doskakują po pracy na etacie w szkole publicznej na jedną lub kilka godzin tygodniowo, by sobie dorobić.

Otrzymuję sygnały, że jedna z tzw. szkół międzynarodowych w Łodzi nieustannie zatrudniała i zwalniała nauczycieli, których przyjmowano do prowadzenia zajęć z jednego czy dwóch przedmiotów. W związku z tym już od pierwszej klasy szkoły podstawowej dzieci mają w ciągu roku nie jednego nauczyciela-wychowawcę, ale kilkoro, ustawicznie zmieniających się co kilka - lub kilkanaście tygodni. Biznesowo traktująca tę szkołę właścicielka co innego obiecywała rodzicom uczniów, a co innego realizowała, nawet nie tłumacząc się z tego pseudopedagogicznego procesu: zatrudniania-zwalniania-zatrudniania-zwalniania itd.

Pęd do kumulowania zysków finansowych kosztem jakości kształcenia i komfortu psychofizycznego dzieci oraz brak profesjonalnej etyki zawodowej sprawiał, że z każdym rokiem szkolnym z każdej z klas odchodziło kilkoro uczniów. Zmartwienie spadało na tych, którzy wciąż wierzyli, że jest to tylko chwilowe. Podporządkowana właścicielce dyrekcja nie miała nic do powiedzenia poza czerwieniem się ze wstydu przed rodzicami i okłamywaniem dzieci i młodzieży, że następny nauczyciel będzie dożo lepszy, a zmiany są wprowadzane dla ich dobra.

Szkoła prywatna otrzymuje na każdego ucznia coroczną subwencję z budżetu państwa, a mimo to podwyższa regularnie czesne i jeszcze nie dba o stałość i jakość nauczycielskich kadr. To prawda, że w takich sytuacjach procesem reguluje częściowo mechanizm rynkowy. Jak się komuś szkoła nie podoba, to zabiera z niej dziecko i już. Skoro tak, top dlaczego wszyscy mamy dopłacać do takiej szkoły? Dlaczego ma ona uprawnienia szkoły publicznej, skoro de facto nie spełnia kadrowych standardów szkół publicznych?

Za to zatem pochwalam ministerstwo, bowiem czas najwyższy skończyć z rynkiem pseudoszkół podstawowych czy ponadpodstawowych, w których wykorzystuje się oczekiwania i aspiracje rodziców gotowych dopłacać do jakości edukacji nie do realizacji założonych celów szkoły i jej misji, ale zatroszczenia się przez właścicieli o własną rodzinę w wielopokoleniowym nawet zakresie. Edukacja może być dobrym biznesem, o ile nie odbywa się przede wszystkim kosztem dzieci oraz ich nauczycieli!

Przypomnę, jak to prywatne Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcące ABIS w Łodzi zatrudniało na umowy śmieciowe nauczycieli, którzy tak mówili o tym procederze:

"Jestem już po dwóch dwuletnich umowach. Moja ostatnia umowa wygasła z końcem wakacji, a nową zawarliśmy dopiero 2 września z datą 28 sierpnia. Na rozpoczęciu roku byłam, nie wiedząc, czy pracuję. (...) Część Rady Pedagogicznej w lipcu odeszła, nie zgadzając się na takie warunki. W ich miejsce przyszli nowi nauczyciele, ale nie wiemy, czy mają umowy (...). [A. Kupracz, Szkoła bez umów, Łózka Gazeta wyborcza 3-4.09.2016, s. 6].

Najwyższy czas skończyć z fałszywymi obietnicami nierzetelnie prowadzących takie szkoły, a polegającymi na tym, że np. obiecuje się międzynarodową maturę, po czym na skutek fatalnej polityki kadrowej i ucieczek uczniów do innych szkól, takowy egzamin staje się niemożliwy, bo dla właściciela nieopłacalny. Kuratoria oświaty powinny sprawdzać, czy rzeczywiście są spełnione w tych szkołach cele, a jeśli nie, to powinny być wykreślone z oferty kształcenia.

Niewłaściwa polityka kadrowa w zatrudnianiu nauczycieli powinna skutkować odebraniem tym szkołom uprawnień. Niech wreszcie skończy się pasożytowanie na rodzicach oraz ich dzieciach, którzy lokują swój kapitał w edukację z nadzieją, że będzie adekwatna do zobowiązań podmiotu prowadzącego placówkę. Nakaz zatrudniania na etacie nauczycieli skończy nieuczciwa swobodę w tych prywatnych szkołach, których właściciele już dawno zatracili poczucie godności i profesjonalizmu.

Uczciwiej dla dzieci i ich rodziców jest zlikwidowanie szkoły prywatnej, skoro nie ma się pieniędzy na jej rzetelne prowadzenie. Tak postąpiła założycielka szkoły podstawowej, gimnazjum i liceum ABiS w Łodzi, gdzie - jak się wydawało jeszcze kilka lat temu - była szansa na stworzenie rzeczywiście alternatywnego modelu edukacji opartego na Planie Daltońskim.

Jak przyznali rodzice, rzekomo głównym powodem było wygaszanie gimnazjum i zmniejszająca się w związku z tym liczba uczniów. Fakty jednak były typowe dla tego typu biznesu. Jedni rodzice twierdzili, że w tej szkole był (...) po prostu straszny bajzel. Są niekompetentni pracownicy, których zatrudnia się po znajomości, inni zaś ubolewali nad rozwiązaniem szkoły, bo byli w niej zadowoleni z kadr." (A. Kupracz, Gazeta Wyborcza. Łódź 17.06.2017, s.1)

Niech ostrzeżeniem będzie organizacja "Przyjazna Szkoła", która w imieniu szkół objętych jej zasięgiem przyjmowała od rodziców 1 proc. podatków, ale nie odprowadzała ich do obdarowanych przedszkoli i szkół. (Dziennik. Gazeta Prawna 2017 nr 42, s. B10). Organizacja ta została już usunięta z krajowego rejestru stowarzyszeń, ale problem pozyskiwania w ten sposób dodatkowych środków od rodziców wielu niepublicznych szkół pozostał. Nie wszyscy ich właściciele przeznaczają je na cele statutowe, edukacyjne. Rodzice zaś już tego nie kontrolują.

Już trzy lata temu Artur Radwan pisał w Dzienniku. Gazeta Prawna "Oszuści zarabiają na szkołach" (2015 nr 120). Każdy bowiem może założyć niepubliczną placówkę oświatową na podstawie art.82 Ustawy z 7 września 1991 o systemie oświaty występując ze stosownym wnioskiem do gminy, która wpisuje szkołę do ewidencji. Podmiot powołujący do życia taką placówkę nie musi wykazywać się żadnym kapitałem na prowadzenie takiej działalności, a kiedy wynajmuje lokal na nią, to także nie musi rozliczać się z opłacania czynszu, płacenia składek ZUS, by pobierać dotację na każdego ucznia. Mimo wielu skarg rodziców resort edukacji nie zmienił tej sytuacji.

Właśnie dlatego dr Stefan Płażek z UJ sugerował w powyższym artykule, by MEN zagwarantował ustawową ochronę dzieci uczęszczających do szkół prywatnych, by to ich właściciele ponosili koszty kontynuowania edukacji w innej placówce niepublicznej, skoro w macierzystej nie mogą już jej kontynuować czy ukończyć. Może wówczas roztropniej prowadziliby swój biznes, a nie kosztem uczniów przerzucali na ich rodziców skutek ich nieuczciwego biznesu.

Rodzicu, płacisz za edukację w szkole prywatnej, to sprawdź, czy Twoje dziecko dojdzie w niej do ósmej klasy, a potem czy dotrwa do matury, nie dlatego, że może mieć problemy w uczeniu się, ale z powodu zmieniających się nauczycieli, niewłaściwej polityki zarządzania itp. Chyba, że lubisz edukację w trudnych warunkach, tak jak ja, bo one kształtują charakter. Tylko czy chcesz za to płacić?

31 sierpnia 2018

Wicemarszałek Ryszard Terlecki rzetelnie opisuje zasługi Lecha Wałęsy w odzyskaniu przez Polskę wolności


SOLIDARNOŚĆ 1980-1989. POLSKA DROGA DO WOLNOŚCI - to tytuł książki historyka Ryszarda Terleckiego, która ukazała się w tych dniach, a Poczta Polska sprzedawała ją w promocji o 10 zł taniej, niż cena wskazana na okładce.

Sięgnąłem po nią z ciekawością, bowiem obejmuje okres niezwykle ważny w życiu mojego pokolenia. Lata 1980-1989 stały się rewolucyjną dekadą, która zaowocowała wyzwoleniem się Polski i Polaków z jarzma totalitarnego ustroju, sowieckiej dyktatury i związanych z nią ludzkich tragedii, ale i znaczących doznań nadziei i wolności, marzeń i strat w codziennym życiu każdej rodziny. Nie ukrywam, że byłem niemalże przekonany o spotkaniu się z "nową" wykładnią historii, która będzie nierzetelna, okradająca nas z pamięci realiów tamtych czasów, prawdy doświadczanej, bo w różny sposób także obserwowanej i wchłanianej przez każdego młodego człowieka, świadomego tamtych wydarzeń.

Autorem jest przecież obecny wicemarszałek Sejmu, który uczestniczy w ideologicznej kontrrewolucji z ramienia własnego środowiska politycznego (PiS), a jakże niechętnego rzeczywistym dokonaniom bohaterów „Solidarności” tej dekady, wśród których autentycznym liderem był Lech Wałęsa. Tak, to ten sam, a sponiewierany przez obecne elity jako rzekomy zdrajca, esbek, donosiciel… .

Tymczasem mamy ogląd wydarzeń, które byłyby niemożliwe bez Lecha Wałęsy w finalnym akcie wyzwalania Polski z ustroju socjalistycznego. Oczywiście, że droga do wolności była usłana ofiarami i poświęceniem się tysięcy aktywnych działaczy opozycji w PRL oraz członkostwu 10 milionów członków NSZZ „Solidarność”, którzy w ramach swoich zadań społecznych, zawodowych włączali się w najróżniejszy, a niewidoczny wciąż dla historii sposób, do ostatecznego zwycięstwa.

Książka nie jest monografią naukową, chociaż została napisana przez profesora historii, a to dlatego, że nie była recenzowana, bo i jej narracja ma charakter publicystyczny. Wprawdzie R. Terlecki przywołuje fragmenty różnych dokumentów, uchwał, stanowisk, wypowiedzi działaczy opozycji, elit ówczesnego państwa, przedstawicieli władzy i hierarchów Kościoła Katolickiego, ale nie podaje żadnych odwołań do źródeł. Musimy zatem uwierzyć, że takowe rzeczywiście istnieją i miały miejsce. Ja nie muszę opierać się na ufności, bo znam przywoływane tu fragmenty z tekstów, wypowiedzi medialnych, także te z podziemia, gdyż na bieżąco czytałem je, wysłuchiwałem, oglądałem itp.

Rekonstrukcja wydarzeń tego dziesięciolecia i ich analiza są bardzo rzeczowe, zdystansowane, z rzadka opatrzone własną oceną. Raczej przywołuje Terlecki opinie, które były przedmiotem powszechnej debaty. Przywołuje wypowiedzi tych opozycjonistów, którzy dzisiaj są jego politycznymi wrogami, należą do – jak określa to jego formacja – ludzi „gorszego sortu”. Na szczęście dzięki tej książce nie można już powtarzać, że Bogdan Borusewicz, Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk, Lech Wałęsa są tymi, którzy byli razem z ZOMO, bo byłoby to równoznaczne z reprodukowaniem reżimowej propagandy czasów PRL. Można natomiast lepiej rozpoznać zaistniałe już w tamtym okresie podziały , napięcia, spory i intrygi w łonie opozycji, które były podsycane i inspirowane przez PRL-owskie służby bezpieczeństwa. Ofiarą tych intryg w omawianym okresie była m.in. śp. Anna Walentynowicz .


Jeśli zatem w podręcznikach szkolnych do współczesnej historii wygenerowanych przez ekipę ministry edukacji Anny Zalewskiej nie ma Lecha Wałęsy, to w tej książce znajduje on swoje godne miejsce i uznanie, a nawet jest wyrażany podziw dla jego odwagi, poświęcenia, przyjęcia godnej postawy wobec nieskutecznych starań peerelowskiej władzy o współpracę z ówczesnym reżimem.

A kiedy to się nie powiodło, to R. Terlecki odsłania działania służb specjalnych mających na celu zminimalizowanie wpływu i charyzmy Wałęsy (aresztowania, nieudana próba zamachu we Włoszech, manipulowanie faktami, próby ośmieszenia czy skompromitowania itp.) oraz morderstwa charyzmatycznych duchownych i ludzi dających moralną siłę wsparcia Polakom. Z tej książki polska młodzież czasów konsumpcyjnej wolności i zaniku odpowiedzialności za polską demokrację dowie się, że to nie Lech i Jarosław Kaczyński doprowadzili Polskę do wolności, aczkolwiek słusznie jest tu odnotowany ich cząstkowy wkład w ruch związkowy i na rzecz opresjonowanych przez władze PRL.

Ryszard Terlecki oddaje cześć Lechowi Wałęsie wraz z innymi, a wybitnymi postaciami świata nauki, kultury i środowisk robotniczych za ostatnią dekadę walki o wolną Polskę.


Być może zupełnie nowego znaczenia nabiera wypowiedź z sierpnia 1984 r. bojownika o wolność i apostoła miłości – a zamordowanego przez SB-cję - ks. Jerzego Popiełuszki: „Naród polski nie nosi w sobie nienawiści i dlatego zdolny jest wiele przebaczyć, ale tylko za cenę powrotu do prawdy. Bo prawda i tylko prawda jest pierwszym warunkiem zaufania.” (s. 207)

Dzięki Lechowi Wałęsie i z Wałęsą de facto - „Kończyła się dekada nadziei i Polska rozpoczynała trudną drogę odbudowy niepodległego i demokratycznego państwa” (s. 290).

Teraz poczekam na kolejny tom, w którym Ryszard Terlecki pokaże, jak elity I fali „Solidarności”, a więc tej pierwszej dekady walki o wolność Polski, weszły w koegzystencję z ludźmi komunistycznego reżimu i jak są nadal utrzymywane w strukturach władzy lat 1990-2018, a więc także tej władzy.


30 sierpnia 2018

Minister Anna Zalewska przegrywa w sądach


Nie wszyscy obywatele są wciąż świadomi tego, że reforma ustrojowa w III RP zagwarantowała im prawo do sprawowania kontroli społecznej nad pracą samorządów oraz wszystkich władz państwowych, w tym także oświatowych. Obywatel ma prawo wiedzieć, jakie decyzje podjęły władze państwowe i samorządowe, jakie były tego koszty, kto jest odpowiedzialny za nieprawidłowości, czy jakie kompetencje mają osoby wykonujące zawody zaufania społecznego. Zasada jawności ma tu pierwszeństwo przed prawem do prywatności.

Istnieje przepis prawny zobowiązujący władze do udostępniania obywatelom informacji publicznej na temat tego, co dzieje się w urzędzie. Prawo to obowiązuje także ministra edukacji i podlegających mu urzędników w centrum władzy, jak i w terenie, w kuratoriach oświaty. Naczelny Sąd Administracyjny zobowiązał wyrokiem minister Annę Zalewską do ujawnienia pełnej listy ekspertów. Jak pisał jeden z dziennikarzy:

Ujrzeliśmy bowiem listę 182 nazwisk, bez tytułów naukowych i wskazania, za który przedmiot dana osoba odpowiadała. Wszystko po to, aby lista została całkowicie nieczytelna i bezwartościowa dla opinii publicznej, a autorzy mogli w swoim wkładzie pozostać anonimowymi.Okazało się jednak, że resort mógł pójść jeszcze dalej w rozmywaniu odpowiedzialności prawdziwych autorów podstawy programowej. Podanie suchych nazwisk bez wskazywania wkładu w prace mogło bowiem pozwolić dodać do listy osoby, które nie dość, że nad podstawą nie pracowały, co były jej wręcz przeciwne.

Pojawiła się już pierwsza osoba, która wypiera się swojego udziału w pracach mimo obecności na liście, powołując się, że przesłała alternatywną propozycję podstawy dla klasy IV, która nie została jednak uwzględniona, a wykonana praca nie wiązała się z żadnym wynagrodzeniem. Problem bowiem w tym, że bez tytułów naukowych osobą na liście może być dosłownie każdy i nawet osoby niesłusznie na nią wpisane nie mogą z całą pewnością stwierdzić, czy MEN się nimi posługuje, czy może doszło do zaskakującego zbiegu okoliczności. Jest to zwykła manipulacja odbiorcami i sprzeniewierzanie się intencji wyroku NSA, który miał na celu zapewnia opinii publicznej rzetelnego dostępu do informacji, czego resort karygodnie nie dotrzymał.


Poradził sobie z tym problemem obywatel - pan dr Bogdan Stępień , który także dużo wcześniej upomniał się o powyższą listę twórców podstaw programowych kształcenia ogólnego i ujawnił ją w znacznie szerszym zakresie niż uczyniło to MEN. Nie zadowolił się samym wykazem, ale wnioskował o informacją o tym, w których zespołach przedmiotowych byli oni zaangażowani. Tę otrzymał z resortu edukacji.

W związku z tym, że Piotr Gajewski - dyrektor Departamentu Informacji i Promocji MEN poinformował go, że (...) wypełniając ankietę nie było wymogu podawania stopnia naukowego, organizacji czy instytucji, którą dana osoba reprezentuje, stąd przedstawienie listy osób wg. wzorca, który Pan zaproponował nie było możliwe, zadał też sobie trud, by ułatwić zainteresowanym rozszyfrowanie nazwisk większości spośród nich, gdyż nie są to postaci znane w polskiej oświacie.

Minister Anna Zalewska przegrała także kolejną rozprawę w Sądzie Okręgowym w Jeleniej Górze, który zdecydował o umorzeniu postępowania ws. nastolatki, która miała znieważyć szefową Ministerstwa Edukacji Narodowej Annę Zalewską – podaje Polsat News. Chodzi o zdarzenie z grudnia 2016 roku, kiedy podczas wizyty polityk w Karkonoskiej Państwowej Szkole Wyższej w Jeleniej Górze jedna z uczennic nazwała Zalewską "suczą".

Sprawa była nieco skomplikowana. W pierwszej instancji sąd uznał nastolatkę Natalię S. winną znieważenia Zalewskiej, lecz nie została ona ukarana. W sądzie uznano, że dziewczyna poniosła konsekwencje ze strony nauczycieli i rodziców. Obrońca uczennicy i tak złożył apelację. W wyższej instancji sprawa została umorzona.
W tym jednak przypadku uważam, że tego typu określenia nie powinny paść wobec kobiety, niezależnie od tego, czy jest ministrem czy działaczką środowisk opozycyjnych.