23 lutego 2018

Humanities, stupid! - List otwarty do prof. dr hab. Aleksandra Bobko


Z każdym tygodniem przed nadaniem biegu przez rząd projektu Ustawy 2.0, mającej nowelizować dotychczasowe prawo o szkolnictwie wyższym i nauce, narasta temperatura sporu między uczonymi a urzędnikami naszego resortu. Z jednej strony pojawia się po raz kolejny ostra polemika wicemarszałka Sejmu prof. Ryszarda Terleckiego, który twierdzi, że ten materiał jest de facto do śmieci, a z drugiej strony mamy swoistego rodzaju kontrę ministra Jarosława Gowina ostrzegającego przed rozpadem koalicji rządzącej, jeśli PIS postanowi powstrzymać jego reformę.



Cytuję zatem w tym miejscu kolejną opinię w formie LISTU OTWARTEGO, którą opublikował prof. dr hab. Przemysław Wiszewski (historyk, religioznawca) w blogu o dość ciekawym tytule: HUMANITIES, STUPID! Jest to reakcja profesora na odpowiedź wiceministra Aleksandra Bobko dziekanom wszystkich wydziałów pedagogicznych/edukacyjnych, które skierowały w ub. roku do resortu protest w związku z planowaną likwidacją wykazu czasopism ogólnokrajowych, a więc wydawanych w większości w języku polskim.

Publikowałem w blogu treść tego protestu, gdyż Komitet Nauk Pedagogicznych PAN zainicjował debatę w tej kwestii w październiku 2017 r. w czasie wspólnej konferencji naukowej z udziałem władz wydziałów z wszystkich uniwersytetów i akademii pedagogicznych.

List otwarty do prof. dr hab. Aleksandra Bobko, sekretarza stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego

Wrocław, 14.02.2018 r.,

Szanowny Panie Ministrze,

W dniu 23 stycznia 2018 r. Pan Minister przygotował odpowiedź na zapytanie posła Jarosława Kaczyńskiego dotyczące likwidacji listy B ministerialnego wykazu czasopism. Pan Minister wskazał, że likwidacja wpisuje się w działania na rzecz umiędzynarodowienia i otwarcia nauki „z jednej strony na świat zewnętrzny (...) ale również na globalny świat nauki”. W pełni te działania popieram.

Jednak przechodząc do szczegółowej argumentacji wskazał Pan Minister, że „w istocie rzeczy problem listy B najsilniej można zaobserwować w naukach społecznych oraz humanistycznych”. I dalej - „Brak polskich badań nad europejską historią oraz kulturą powoduje, że polski punkt widzenia na sprawy ważne dla tworzenia europejskiej tożsamości jest niezauważalny czy pomijany w międzynarodowych dyskursie” (pisownia oryginalna).

W tym jednym zdaniu znajdziemy jedną, podstawową nieprawdę. Nikt, kto zna dorobek polskiej historiografii, nie powiedziałby, że polscy badacze nie prowadzili bądź nie prowadzą badań nad historią oraz kulturą Europy. Jest to tak dalece sprzeczne z rzeczywistością, że w zasadzie nie da się z tym polemizować. Jacek Banaszkiewicz, Bronisław Geremek, Halina Manikowska, Henryk Samsonowicz, Jerzy Strzelczyk, Bogdan Suchodolski - garść nazwisk z mojego, badacza średniowiecza, pola. Garść, bo za nimi stoją setki prac ich koleżanek, kolegów, uczniów... To dzięki nim, Panie Ministrze, Polacy dowiedzieli się, czym różniło się polskie średniowiecze od europejskiego. I jak około roku 1000 dwa światy na wieki zrosły się kulturowo i cywilizacyjnie. Kto więc, jeśli nie polscy historycy, pisał o międzynarodowym wymiarze chrztu Polski? Kto opisał na tle europejskiego schyłku wieków średnich polską „złotą jesień średniowiecza”? Kto?

Niestety, kolejne zdanie Pana listu wprawiło mnie w jeszcze głębsze zdumienie. Czytamy dalej: „Nieobecność polskich naukowców na arenie międzynarodowej prowadzi do tego, że są nam narzucone inne narracje, które mogą marginalizować znaczenie polskiej kultury i historii. Powinnością badaczy zorientowanych na kulturę narodową oraz historię regionalną winno być nie tylko badanie lokalnych ojczyzn w sposób cechujący się doskonałością naukową, ale również pokazywanie światu bogactwa polskiej kultury oraz prezentowanie na forum międzynarodowym polskiej racji stanu”. Panie Ministrze, nie wiem, kto przekazał Panu fałszywy obraz rzeczywistości, ale z mojej, szeregowego badacza perspektywy wynika, że polscy historycy są obecni w międzynarodowej dyskusji nad historią od okresu międzywojennego. Że nawet w czasie PRL-u dokonania polskich mediewistów, ba!, nowatorskie propozycje badania kultury materialnej i przemian społecznych oddziaływały bardzo silnie na europejskie środowisko mediewistyczne.

To prawda, że po 1989 r. polscy historycy zyskali dostęp do ogromnej literatury, morza informacji i inspiracji, które wielu z nas wciągnęło - a czasami zatopiło. Ale też dzięki temu mogliśmy zacząć rozmawiać z kolegami z zachodniej Europy, mówić jednym językiem pojęć i idei. I nawet wówczas nie brakowało pomysłów oryginalnych, które - to prawda - nie znajdowały wiele wsparcia w oficjalnych strukturach administracji państwowej. Dla których nauka była przedłużeniem polityki społecznej. Gdy jednak myślę - znów - o swoim drugim polu badawczych, historii Śląska - nie znajduję słów, by wyrazić swoje zdumienie przedstawioną interpretacją naszego dorobku. Od lat polskie badania historii Śląska są głęboko zakorzenione w dyskusji z badaczami z Czech i Niemiec. Czy ktoś nam „narzuca narrację” w toku tej dyskusji? O tak, racjonalność, stan źródeł, przedmiot dyskusji. I tylko one.

Bo, Panie Ministrze, proszę mi wybaczyć śmiałość, ale nie rozumiem, jak zarządzający nauką 30 niemal lat po upadku opresyjnego systemu politycznego mogą mówić, że rolą nauki jest prezentowanie „polskiej racji stanu”? Nigdy po 1989 r. nie słyszałem tak szczerego i tak sprzecznego z samym sednem etosu badacza, w tym historyka, nakazu - bo co innego sugeruje zwrot „winno być”? - ze strony ludzi władzy jak ten, który zacytowałem. Panie Ministrze, przysięgałem szukać prawdy i szerzyć światło i wielkość ludzkiego umysłu ponad wszystko inne, ponad pustą sławę i ziemskie dobra. Nie rozumiem, jak Pan Minister, badacz, może wymagać od koleżanek i kolegów, by z przekazujących podstawową dla naszej kultury wartość - szacunek do prawdy - stali się propagandzistami. Tak się nie godzi. Tak skrajny, ordynarny relatywizm o silnym zabarwieniu politycznym budzi moje zgorszenie.

Dalszego ciągu Pana wypowiedzi nie chciałbym oceniać. Doceniam dążenie do ułatwienia międzynarodowej współpracy naukowej. Nie doceniam działań, które przełożą się na wymuszanie publikowania przeciętnych prac w czasopismach, gdzie nikt do nich nie zajrzy. Doceniam publikowanie tak poza granicami Polski, ale i w Polsce w językach obcych - jeśli ma to związek z potrzebami nauki. Nie z polityką. Nie wiem, kto podał Panu Ministrowi dane, zgodnie z którymi „w roku 2014 publikacje w języku angielskim stanowiły 78% publikacji wszystkich publikacji (sic!) z nauk humanistycznych i społecznych badaczy z Flandrii (po niderlandzku opublikowanych było 16% wszystkich publikacji).

W Finlandii publikacje po angielsku stanowiły 68%, w Norwegii 61%, w Czechach 26%, w Słowacji 25%, a w Polsce 17%”. Pomijam dobór, bo przecież można by i powiedzieć, że w Wielkiej Brytanii publikacje po angielsku stanowiły 98% (2% gaelic), a humanistyka w Niemczech i Francji chylą się ku upadkowi, bo tam dominują języki lokalne w humanistyce. Tyle, że to byłaby demagogia. Bo ja nie potrafię wskazać ani korelacji między procentem publikacji anglojęzycznych a jakością badań, ani nawet żadnej światowej bazy danych reprezentatywnej dla całości nauk humanistycznych, nie mówiąc o połączeniu z naukami społecznymi. Nie znam też żadnej bibliografii, która objęłaby całość piśmiennictwa. Natomiast tak, można takie wyliczenia tworzyć w oparciu o bazy danych czasopism indeksowanych w tych bazach. Można, tylko czego to dowiedzie poza samopotwierdzeniem danych z tych baz? Pytam, bo ja nie wiem.

Ale, Panie Ministrze, przede wszystkim nie rozumiem stwierdzenia „Proponowane rozwiązania nie likwidują lokalnego dyskursu naukowego, a jedynie nadają mu charakter uzupełniający/dodatkowy”. Czy przez lata - i słusznie! - nie wskazywano, że badacze powinni zaangażować się we współpracę z lokalnym otoczeniem społecznym? Czy w nowej ocenie jednostek naukowych współpraca z tym otoczeniem nie będzie jednym z trzech kluczowych obszarów oceny? Czy wreszcie mamy my, historycy, traktować „lokalny dyskurs” (jak wiele protekcjonalizmu w tym określeniu!) kultury polskiej jako dodatkowy? A więc nie mamy szukać prawdy dla naszych współobywateli? Wspieranie naszej, narodowej kultury ma być „dodatkiem” do propagowania „polskiej racji stanu”???

Panie Ministrze, nie wierzę, że to Pan napisał ten list i nakazał go rozesłać do jednostek naukowych w całym kraju. Jest on niezborny, pełno w nim iteracji (powraca kilka razy obrona przed oskarżeniem o „pomniejszanie ważnej roli języka polskiego”) i zwykłych błędów składniowych oraz literówek. Byłbym zobowiązany, gdyby Pan Minister zechciał odciąć się od stwierdzeń, które podważają etyczny wymiar i dorobek pokoleń polskich historyków. Tych, dzięki którym polska kultura przetrwała i rozwijała się nieprzerwanie przez dekady swojej historii. Uprzejmie proszę - jako zwykły historyk, członek cechu - o przemyślenie zasad komunikacji z otoczeniem, a głębiej - pomysłów na komunikowanie o planowanej zmianie.

Przeżyliśmy wielu ministrów podważających naszą wiarygodność. Wszyscy odeszli. My zostaliśmy. I piszemy historię. W zgodzie z prawdą. Bez polityki. A czy będziemy to czynić w monografiach, czy artykułach w czasopismach z tej czy innej listy? Obyśmy robili to w zgodzie z etyką, etosem i warsztatem.

Przemysław Wiszewski





22 lutego 2018

O kompromitowaniu badań pedagogicznych, które z pedagogiką niewiele mają wspólnego


W związku z narastaniem problemów socjalnych, zdrowotnych, ale i w sferze kulturalnej osób starszych pojawia się w Polsce coraz bogatsza literatura z zakresu gerontologii pedagogicznej (geragogiki) czy gerontologii społecznej. Niestety, niektóre rozprawy nie powinny ujrzeć światła dziennego ze względu na to, że zawierają fundamentalne błędy zarówno w analizie problematyki badawczej, jak i założeniach projektów badań i ich realizacji. Jedną z takich monografii, która jest przykładem tego, jak nie należy prowadzić badań naukowych, jest książka Eweliny Koniecznej pt. "Seniorzy i film. Aktywizacja i integracja społeczna osób starszych przez uczestnictwo w kulturze filmowej" (Toruń: Wydawnictwo Adam Marszałek 2016).

Nie spełnia ona wymogów naukowych pomimo tego, że część teoretyczna jest względnie dobrze napisana. Ma jednak głównie charakter przeglądowy wiedzy z kulturoznawstwa nie wnosząc niczego nowego do pedagogiki. Trudno tu mówić o pogłębionej świadomości autorki znaczenia głównych kategorii wpisanych w tytuły rozdziałów i podrozdziałów ("Starość jako zadanie rozwojowe i edukacyjne" i "Rola kultury filmowej w procesie adaptacji do starości"), gdzie widoczne są uchybienia związane z brakiem odniesień do kanonu literatury przedmiotu.

Zasadnicze zarzuty dotyczą jednak metodologii badań. W rozdziale metodologicznym brak jest założeń rzekomo przeprowadzonych badań metodą case study, opisu przebiegu wywiadów, kryteriów analizy danych oraz założeń dotyczących sposobu ich kodowania. Autorka wskazuje na „brak ścisłej struktury metodologicznej w badaniach jakościowych” (s. 119), co źle interpretuje, wypaczając sens badań jakościowych oraz pozbawiając je kryteriów świadczących o poprawności procesu badawczego.

Bliższa jest Ewelinie Koniecznej problematyka analiz kulturoznawczych z zakresu filmoznawstwa, z którymi to zagadnieniami poradziła sobie zdecydowanie lepiej, niż z wiedzą z obszaru gerontologii społecznej, geragogiki czy edukacji dorosłych. Nic dziwnego, że trudno dopatrzeć się dojrzałych propozycji założeń metodologicznych.
Rozprawa niczego nie wnosi do pedagogiki a Autorka - jako przedstawiciel nauk humanistycznych - zupełnie nie zna metodologii badań społecznych.

Autorka nie potrafiła sformułować głównego problemu badawczego, tylko określiła w swojej pracy dwa: Jakie są uwarunkowania uczestnictwa seniorów w kulturze filmowej? i Jaka jest rola kultury filmowej w aktywizacji, integracji społecznej i rozwoju osób starszych? przypisując każdemu z nich po kilka pytań szczegółowych, które nie spełniają takiego kryterium. Już pomijam, że każde z tych pytań stanowi odrębny problem badawczy wymagający rzetelnych badań empirycznych.

Co czyni autorka tego projektu? Ucieka w pseudojakościowe badania kompromitując się stwierdzeniem, że: "W badaniach jakościowych nie obowiązuje ścisła struktura metodologiczna, nie korzysta się ze standaryzowanych narzędzi badawczych". Nie wie, że w badaniach jakościowych obowiązuje ścisła struktura metodologiczna, o czym mogłaby poczytać w podręcznikach i rozprawach z metodologii badań jakościowych, w tym także prof. Dariusza Kubinowskiego. Nie rozumie, że w tym paradygmacie badawczym można, a nawet warto korzystać z wystandaryzowanych narzędzi badawczych, jeśli zależy nam na jak najlepszym studium indywidualnych przypadków.

W książce E. Koniecznej zostały słabo zarysowane sylwetki zaledwie 5 osób badanych, zaś ich analiza nie została podporządkowana 10 pytaniom badawczym. Nota bene autorka odmiennie formułuje cele badawcze w rozdziale metodologicznym i w tej części pracy, w której omawia dane pozwalające jej na szerszą - a w rzeczywistości powierzchowną, banalną - analizę badanych zjawisk.

O ile bowiem w założeniach metodologicznych zapowiada: Pierwszym celem podjętych badań było poznanie, na podstawie doświadczeń badanych osób, roli kultury filmowej w aktywizacji i integracji społecznej osób starszych."(s. 117), o tyle już w rozdziale 4 tak je formułuje: "Celem prowadzonych badań było także sprawdzenie, jaką rolę odgrywają filmy w reinterpretacji doświadczeń życiowych osób starszych oraz jakie filmy wspomagają proces adaptacji do starości". (s. 189). Jak widać nie pamiętała już, co w istocie było celem jej badań, bo cała praca jest przykładem potocznej narracji studentów, którzy dopiero uczą się prowadzić badania w naukach społecznych.

Właśnie dlatego mamy w tej książce wszystko to, co autorce wydawało się mieć jakiś związek z kulturą filmową i dobranymi celowo do analizy wywiadów pięcioma seniorami. Sposób analizy najlepiej prezentują sformułowania w stylu:

- "Niektórzy twierdzili, że ..."; - "Seniorzy uważają, że ..." ; "Z uzyskanych wypowiedzi wynika, że ..."; "Niektórzy z badanych twierdzili: ..." ; "Badani zwracali też uwagę na..."; "Badane osoby nie znają...". Konia z rzędem temu, kto udowodni, że w takiej narracji mamy do czynienia z case study. Warto pokazywać tę książkę doktorantom nauk pedagogicznych, by zobaczyli, jak nie wolno prowadzić badań jakościowych i na czym polega pseudoanaliza case study.

Najbardziej kuriozalne w publikacji rzekomo z pedagogiki jest kilkudziesięciostronicowa charakterystyka wybranych filmów fabularnych poświęconych jesieni życia. Co to ma wspólnego z poszukiwaniem odpowiedzi na powyższe problemy badawcze? Jak się nie wie, że się nie wie, to się wkleja, co się wie.

Nic dziwnego, że w swoich przesłankach autorka tej książki zapisała w 3 osobie: (...) do omówienia wybranych filmów, które opowiadają o ludziach starszych i starych, wykorzystała antropocentryczny model interpretacji filmu". (s. 118) Niestety, nie znajdziemy w tej książce modelu, tylko opowiadanie o nim w różnych rozprawach, gdyż E. Konieczna nie badała mechanizmu integracji pojęciowej, stapiania się przestrzeni mentalnych i identyfikacji z jego treścią, by wykazać faktyczne rozumienie i interpretację filmów przez badanych.

Niestety, niektórzy naukowcy prawdopodobnie sami wskazują na recenzenta wydawniczego osobę niekompetentną w prezentowanej problematyce, byle tylko uzyskać rekomendację maszynopisu do druku. Z taką patologią mamy do czynienia w niemalże wszystkich dyscyplinach naukowych, w których autor zainteresowany wydaniem książki oczekuje jedynie pozytywnej rekomendacji. Ja tej książki nie polecam nikomu, kto interesuje się problematyką osób starszych i pedagogiką kultury.


21 lutego 2018

Republika Dziecięca w stylu soft




Przypadkowo trafiłem na blog niesamowitego pedagoga społecznego, młodzieńca w wieku niemalże 25 lat, który zwrócił się do swoich czytelników z prośbą, by zamiast podarować mu prezent z okazji właśnie nadchodzących okrągłych urodzin, wpłacili na wskazane konto 12,50 zł. Będzie to cena biletu dla dziecka z prowadzonej przez niego i współpracowników Republiki Dziecięcej.

Tak brzmiał jego apel:

Wielkimi krokami zbliżają się moje 25 urodziny. Jak sobie przypomnę, co się wydarzyło w trakcie tego czasu, to łapię się za głowę. W ciągu tylko ostatnich lat moje życie nabrało zupełnie nowych kształtów i kolorów. Mam wspaniałą żonę, kochaną córeczkę, wspaniałych przyjaciół. W ciągu tych 25 lat poznałem wielu bardzo dobrych ludzi. Tych znanych z pierwszych stron gazet, jak i tych czuwających w ukryciu.

To niesamowite. Skoro zbliża się taka piękna rocznica, to chcę ją wykorzystać, aby zrobić znów coś dobrego. Swoje życie już na wieki związałem z dziećmi. To misja, którą mam do zrealizowania. Jedni kochają piłkę nożną, inni realizują się tworząc cudowne obrazy. Są i tacy, którzy mają smykałkę do biznesu. A ja dbam o dobro dziecka. Skoro to urodziny to nie oczekuję kwiatów, niezwykłych prezentów z najlepszych gablot sklepowych. Nie. To wszystko nie jest mi potrzebne. Chcę, prosić Cię o to, co dla mnie ważne.

Dzisiaj chcę poprosić Cię o ufundowanie biletów do kina dla dzieci z Republiki Dziecięcej. To najlepszy prezent, jaki możesz mi zrobić.
Mamy czas do 28 lutego. Wtedy się urodziłem. Jeden bilet to tylko 12,50 zł. Chcę ze sobą zabrać 30 dzieci. Ich uśmiech to będzie najlepszy prezent, jaki mógłbym sobie w tym dniu wymarzyć. Karol Walas Odkrywca Niesamowitego. Za każdy ufundowany bilet jestem Ci ogromnie wdzięczny!



Inicjator potrzebował na tę akcję 375 zł, by zafundować seans filmowy 30 dzieciom. Kiedy wpłacałem na wskazane konto okazało się, że ma już na nim 887.50 zł. Tym samym ma środki na ponad dwa seanse filmowe. Zachęcałbym go, żeby zabrał Dziecięcą Republikę chociaż raz także do teatru czy do muzeum. Niech dzieci poznają różne rodzaje kultury.

Zapewne niektórych czytelników zaintryguje nie tyle ta akcja, bo takie mają miejsce w mediach społecznościowych z różnych okazji, czasami dramatycznych powodów, ale to, czym jest DZIECIĘCA REPUBLIKA w wydaniu pana Karola Walasa.

Nie kieruje nią sam, ale stworzył ją niezwykle ciekawy zespół wychowawców-pasjonatów -
pozytywnych pajdocentryków, humanistów, edukatorów i społeczników odwołujących się do autosocjalizacji dzieci i młodzieży.

Ich aksjologiczny dziesięciościan obejmuje takie wartości pedagogiczne jak: otwartość, szacunek, refleksyjność i rozwój, profesjonalizm, indywidualne podejście, partnerstwo. odpowiedzialność, dialog, miłość, odkrywczość i kreatywność.

Zaangażowani pedagodzy społeczni stworzyli przestrzeń, w której pomagają dzieciom w ich rozwoju zmieniając ich świat, by i one mogły zmieniać "jednocześnie wielki świat nas wszystkich"

K. Walas tak pisze o REPUBLICE:

Tworzymy miejsce, w którym dzieci budują micro-społeczność zbliżoną do małego Państwa. Chcemy umożliwić im stanowienie o sobie samym w bardzo konkretnych i co ważne, stworzonych przez nich samych warunkach. W Republice Dziecięcej istnieje władza ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza. To miejsce, w którym dzieci posiadają własną konstytucję oraz własne środki płatnicze.

Podsumowując ten wpis muszę jednak odnotować, by studenci pedagogiki nie byli wprowadzani w błąd, że to, co czyni zespół/stowarzyszenie K. Walasa nie jest radykalną Republiką Dziecięcą, mimo że sami tak siebie nazywają. Taką spotkamy w Boliwii, ale nie w Polsce, bo nie pozwoliłoby na to nasze prawo.

Republika dziecięca z prawdziwego zdarzenia jest wówczas, kiedy dzieci - bez jakiejkolwiek ingerencji dorosłych, a tym bardziej bez ich animacji, kierownictwa, ukrytego czy jawnego oddziaływania - same kierują własnym życiem i losem.

Nie jest to też pierwsza w kraju tzw. Republika Dziecięca, jakkolwiek by jej nie określać, chociaż sama posługuje się taką nazwą, gdyż w Krakowie dnia l marca 1983 roku założona została z inicjatywy dzieci, a nie dorosłych, Korczakowska Republika Dziecięca Dyliniarnia. O tym już doczytacie na jej stronie.